piątek, 31 lipca 2015

Rebranding

Sequel i remake to podstawa branży filmowej, choć oczywiście doskonale wiemy jak łatwo zepsuć jedno i drugie. Niektóre remaki udanie przenoszą w nowe czasy swych bohaterów, nawet jeśli oficjalnie nimi nie są - choćby filmy o Bondzie, choć przekonał mnie dopiero Skyfall, bowiem dwa poprzednie zerwały całkowicie z konwencją, dopiero w tym ostatnim nawiązując do znanych i lubianych wzorców. W przypadku Spidermana czeka nas już chyba czwarty filmowy retelling dziejów bohatera, mający na celu przede wszystkim wpisanie go w MCU, by mógł wystąpić w nadchodzących filmach trzeciej fazy dziejów Avengers. A dzięki temu postać wciąż jest wiecznie żywa, młoda, a interes się kręci, pozwalając na zarabianiu na figurkach i zabawkach.
Jak jednak zrobić remake w przypadku komiksu? Marvel próbował otworzyć kiedyś linię komiksową, w której opowiadał dzieje tych samych postaci w obecnych realiach. Do czasu imprint Ultimate czytało się świetnie, dopóki pogoń za kasą nie sprawiła, że kolejne eventy nie zepsuły tego co dobre, choć przyznam, że miało to i dobre strony, bo w komiksach głównej linii DC i Marvela nie zobaczylibyśmy zniszczenia Europy, a tu scenarzyści mogli działać bez ograniczeń. Jednak jako, że po ponad pół wieku w uniwersach komiksowych narosło zbyt wiele rdzy, a liczne restarty serii przysparzały nowych czytelników jedynie na krótki raz, przychodzi pora na remake całości. Czyli rebranding, mający tylu samo przeciwników ilu zwolenników. A jakoś tak wyszło, że w przypadku komiksów zmianę całego uniwersum najłatwiej wytłumaczyć to kolizją nieskończonych alternatywnych światów, lub w ogóle historią alternatywną. To najprostsza forma retellingu w fantastyce, widz i czytelnik jest zadowolony, dostaje znane i lubiane postaci w nowej odświeżonej formule, po tym jak zostaną przemiksowane przez odmienne rzeczywistości.
Pominę "Kryzysy" w uniwersum DC, bo ich skutki już dawno zostały przemielone przez kolejne eventy. Skupmy się na historiach alternatywnych. Po raz pierwszy na szerszą skalę próbował tego Marvel, w połowie lat dziewięćdziesiątych tworząc "Age of Apocalypse". W owym czasie pomysł ten tknął nowością, na cztery miesiące wszystkie komiksy o X-Men zmieniły swe tytuły, w zasadzie przestając wychodzić, a zastąpiły je zeszyty opowiadające o świecie, jaki narodził się po przedwczesnej śmierci Charlesa Xaviera z ręki własnego syna (nie pytajcie, to zabawa z podróżami w czasie i paradoks dziadka). Wszystko było dobrze przemyślane, gdy zabrakło Xaviera uczącego mutantów ukrywać swe zdolności, a jego miejsce zajął Magneto stawiający na ich ofensywne wykorzystanie, narodził się świat postapo, w którym ludzi hodowano w klatkach. Historia była całkiem spójna, a finał i spadające bomby atomowe do dziś tkwi w mej pamięci, choć oczywiście z czasem został zepsuty, przez dopisanie doń ciągu dalszego. Rzecz w tym, że świat alternatywny przestał istnieć, rzeczywistość wróciła do normy, nawet jeśli AoA pozostawiło liczne ślady. Sam pomysł i wykonanie sprawiły, że rzecz była hitem sprzedażowym.
W roku 2011 DC postanowiło wykorzystać ten sam pomysł. Ruch jaki wykonało był jednak radykalny, poprzez opowieść zatytułowaną "Flashpoint" zresetowało całkowicie swoje uniwersum, tworząc nową alternatywną rzeczywistość, która stała się obowiązująca. I w ten sposób Supermana, Batmana i innych bohaterów w formie znanej od 1986 roku zastąpiły ich odmłodzone wersje. Sprzedaż poszybowała w górę, spadła, Batman całkowicie się zmienił, ostatnio jego kostium założył James Gordon, świat dowiedział się z czasem, że Clark Kent to przybysz z Kryptona... żelazne zasady obowiązujące od początków wszystkich komiksów przestały obowiązywać. Marvel próbował różnych sztuczek, wreszcie zrobił to samo. Cztery miesiące temu MCU skasowało linie Ultimate i wszechświat 616 stanowiący główne uniwersum tworząc alternatywną rzeczywistość Battleworldu. A za kolejne cztery miesiące świat narodzi się na nowo. Nowa rzeczywistość All-new All-different przetrwa do czasu kolejnego rebrandingu.
Światy alternatywne to sposób aby po raz kolejny sprzedać to samo, dotrzeć do nowej generacji czytelników, dla której komiks jako drukowana rozrywka nie jest już w świecie tabletów pierwszym wyborem. Trudno jednak oprzeć się wrażeniu, że stały się wytrychem i kluczem usiłującym pogodzić nowe i stare pokolenia fanów. Nowe DC omijam szerokim łukiem, Batman to dla mnie Denny O'Neil czy Frank Miller i Norm Brefoygle, kilka miesięcy po lekturze "Dworu Sów" nie pamiętam o czym był, tymczasem "Zabójczy Żart", "Rok Pierwszy" czy "Długie Halloween" po dziś dzień mam w pamięci. X-Men to Chris Claremont. Nowy Star Trek, który posłużył się tą samą metodą już mnie nie przekonał, gdy zatracił całą swą pseudonaukowość w kinowym rebrandingu. Choć przeszarżowane aktorstwo Chrisa Pine'a dobrze ukazało kapitana Kirka. Co ciekawe fani traktują tę rzeczywistość jako całkowicie alternatywną, nie naruszającą głównej linii czasowej, która przestała istnieć. Zresztą jak stwierdzili sami twórcy, jest ona całkowicie kwantowa i równorzędna do tej, którą znamy z pozostałych seriali. Ale w końcu to Star Trek, od lat sześćdziesiątych istnieje tu równoległa rzeczywistość lustrzana, gdzie Federacja jest Imperium Zła.
Komiksowe retellingi rządzą się prawami pulpowej opowieści. Zawsze wystąpić muszą w nich protagoniści głównych tytułów, obsadzeni w innych rolach. Opowieść podlega swoim prawom, powtórzeniom, pojawieniu się nowym wersjom tych samych bohaterów. W końcu przecież niczego innego nie chcemy od opowieści. Co innego gdy zastąpimy dekoracje przenosząc je w nowe czasy. W ten sposób wydawca zyska nową rzeszę czytelników, a starzy jeśli nie zaakceptują zmian, stają się pozostałością nieistniejącej dawno rzeczywistości alternatywnej.