poniedziałek, 31 grudnia 2018

Cały problem z "Bandersnatchem"

Dołożę swoją cegiełkę do wiralowego szaleństwa związanego z „Bandersnatchem”, czyli kolejnym/pierwszym pełnometrażowym odcinkiem „Black Mirror”. Obejrzałem nie mając pojęcia na co się porywam, spodziewając się kolejnego nieco bardziej ciężkiego odcinka jak ten o miłości do świni, lub mnie ciężkiego jak każdy inny, a kazało mi wziąć na dzień dobry pilota do ręki i dokonywać wyborów, okazało się też że nie mogę przewijać. Zacząłem zachwycony, skończyłem znudzony i poirytowany. Na czym polega problem z „Bandersnatchem”? Próbuje być czymś więcej i wszystkim na raz, a to kompletnie mu nie wychodzi.
Nie jest więc typowym odcinkiem „Black Mirror”, mimo nawiązań do poprzednich, tym razem chamskich i oczywistych, bo chyba nikt nie przegapi plakatu na ścianie, więc cała przyjemność z odkrywania easter egga przepada. Usiłuje także udawać, że nie jest filmem interaktywnym, a jest, więc próba pokazywania, że jest czymś więcej, jest całkowicie bez sensu. Trochę jak z „Matrixem”, upakowanie miliona znaczeń filozofii zen nie zmieniło faktu, iż był to przede wszystkim film rozrywkowy. Tam jednak proporcje były dobre, tutaj wszystko wali się na poziomie warstwy fabularnej, bo twórcy zapomnieli o sztuce opowiadania. Zamiast tego dostajemy bełkot o alternatywnych rzeczywistościach i milionie innych rzeczy, który jest całkowicie bez sensu.
Bo zaczyna się całkiem nieźle, wpadamy w pierwszą pętlę dokonując niewłaściwego wyboru i jesteśmy zaciekawieni, gdy pojawia się odniesienie do multiwersum, czekamy na wyjaśnienia. Z czasem ścieżki rozdzielają się, prowadząc do zupełnie odmiennych zakończeń, nie ma złych wyborów, są tylko całkowicie inne. Każde z nich stanowi rozwinięcie innego fabularnego pomysłu, mamy więc spiski korporacyjne, próbę zmiany linii czasu, przebijanie czwartej ściany, zamykanie pętli czasowej. Niby fajnie, ale to co wygląda dobrze koncepcyjnie na poziomie metanarracji źle robi dla fabuły, która nie spina się na poziomie opowieści. I przez to staje się całkowicie niespójne. Najwyraźniej autorzy odwołując się do tak istotnej dla filmy gry paragrafowej zapomnieli, że podlega ona jednak tejże zasadzie, prowadząc cały czas czytelnika we wskazanym kierunku. Podobnie jak w grze komputerowej dziejącej się w otwartym świecie. Mogę cały czas wykonywać aktywności poboczne, lecz gdzieś tam jest główny wątek, którym prędzej czy później mogę/muszę się zająć, wokół którego osnuta jest konstrukcja świata. Tutaj oparcie jej o wybory prowadzące do powstawania alternatywnych światów się nie sprawdza, zwłaszcza że nie do końca są one wyborami widza, tym bardziej że gdy otwieramy zamknięte pudełko autorzy łamią te zasadę. Po otwarciu sejfu w środku nie znajdziemy kota w dwóch różnych stanach kwantowych, lecz dwa różne koty. I to jest właśnie cały problem z „Bandersnatchem”, jest całkowicie bez sensu. Nie broni się nawet jako próba pokazania widzowi czegoś nowego, bo jako opowieść nie ma najmniejszego sensu. A to w wypadku filmu interaktywnego/gry komputerowej prowadzi do braku immersji. Więc nic nie działa, ani jako film, ani jako gra paragrafowa.
Ale szanuję jedno, jako stary spectrumowiec, czy też trumniarz. Pokazanie tych pięknych lat osiemdziesiątych, gdy Brytyjczycy pisali w pokojach gry komputerowe a potem staczali się na prochach, jak autor „Jet Set Willy”. Ach ten Minter, Croucer, czy bracia Stamperowie. No i wiral wam wyszedł, pięknie pochowany, po zgraniu dźwięku ładowania kasety i załadowania do emulatora dostaje się QR Code i trafia na taką piękną stronkę
Mniam, mniam.

czwartek, 13 grudnia 2018

Ziemia obiecana

Miałem tu kiedyś taki cykl wpisów „jesień z nazistami” czy jakoś tak i przez jakiś czas opisywałem różne alternatywne wersje historii, w których naziści wygrali. Otagowane to jest surfującymi nazistami, tagiem odnoszącym się do kulturowego filmu postapo o surferach walczących po wojnie atomowej o panowanie nad Kalifornią. Nie wymyślam, kto jeszcze nie zna tego arcydziała studia Troma z roku 1987 niech uzbroi się w kilka piw i paczkę czipsów, po czym wyłączy inteligencję, bo to film z gatunku tych, że bez wodki nie rozbieriosz, jak mawiają bracia Rosjanie. W każdym razie jesień się skończyła, nadchodzi zima, więc dla odmiany let’s start śniegi z syjonizmem, czy jakoś tak.
Jak widać temat brzmieć może niepokojąco drażliwie, ale już zupełnie na poważnie uważam, że w ostatnich latach obrodził ciekawymi dziełami, które nie doczekują się należytej atencji, bowiem co innego naziści, źli paskudni i mający pakty z demonami jak wiemy nie od dziś choćby z Wolfsteina, a co innego Żydzi. Gehenna Holokaustu jest czym innym niż okropności wojny i niewielu podejmuje się trudnej tematyki, w dużej mierze zapewne obawiając się z nią zmierzyć. Wyłom uczynił niegdyś Chabon w opisywanej tu niegdyś książce „Związek Żydowskich Policjantów”, są jednak inne i o nich popełnię parę wpisów.
Zacznijmy od Laviego Tidhara, znanego w Polsce z trzech powieści, „Osamy”, „Stulecia przemocy” i „Stacji Centralnej”. Na publikację wciąż czeka „A Man Lies Dreaming”, osadzona w alternatywnej rzeczywistości opowieść z Hitlerem w roli głównej, którą prędzej czy później opiszę na blogu, gdy zdołam przetrawić jej przesłanie, w tej chwili mogę jedynie stwierdzić, iż dzieło to można postawić na piedestale obok „Człowieka z Wysokiego Zamku” Dicka. Tym razem zajmijmy się najnowszą powieścią Tidhara, „Unholy Land”. Podobnie jak Chabon Tidhar jest autorem żydowskim, co umożliwia mu spojrzenie na temat bez obciążeń związanych z ewentualnym postrzeganiem tematu jako antysyjonistyczny, a jednocześnie z podejściem do problematyki Holokaustu podobnym jaki miał autor komiksu "Maus".
Tidhar rozwija pomysł z roku 1902, gdy ruch syjonistyczny pod przywództwem Teodora Hertzla rozważał plan osadnictwa na terenie brytyjskich kolonii w Afryce, z których wykrojony zostanie teren pod osadnictwo i utworzenie żydowskiego państwa pod brytyjskim protektoratem. Posłano nawet ekspedycję mającą zbadać powyższą możliwość, a w powieści Tidhara pomysł udało się zrealizować. W ten sposób narodziła się Palestyna położona pomiędzy Kenią a Ugandą.
Wyjściowy pomysł wydaje się wystarczający na książkę podobną do powieści Chabona, jednak Tidhar jest mistrzem gier z literaturą i pulpowymi utworami, nie interesuje go więc napisanie thrillera czy powieści sensacyjnej. Mimo, iż początkowo wszystko zdaje się zmierzać w tym kierunku gdy poznajemy Palestynę oczami powracającego do niej po latach powieściopisarza (oczywiście pulpowego). Zmiana realiów geograficznych nie zmieniła wcale wiele, wojsko pełni w Palestynie rolę podobną do tej jaką ma w Izraelu, na granicach wznoszony jest mur by chronić mieszkańców przed samobójczymi atakami Afrykan, wybuchają bomby… Skądś to wszystko znamy. Bohater zostaje wyrwany ze swej strefy komfortu, w której żył w Berlinie, gdy powrócił do domu odwiedzić swego ojca, starego generała mieszkającego na farmie. Nie wiedzieć kiedy gdy przekracza granicę Palestyny przekracza ją też czytelnik, bowiem nagle lądujemy w rzeczywistości kwantowej, SF i okultyzmie. Liroy Tirosh przestaje być bohaterem powieści, staje się nim Lavie Tidhar, autor Osamy, potem okazuje się, że historię opowiada nam agent Mossadu. Rzeczywistości zaczynają się mieszać, funkcjonariusze służb specjalnych usiłują powstrzymać zniszczenie granic – lecz których? Powieściowych, rzeczywistości czy muru chroniącego Palestynę? Witamy w świecie rodem z Dicka albo Vandermeera.
Posłowie w wydaniu, które czytałem popełnił Warren Ellis, co zdaje się być klamrą wskazującą z jaką powieścią mamy do czynienia. I kiedy tylko ukaże się ona po polsku polecam ją uwadze czytelnika.

poniedziałek, 10 grudnia 2018

Ocalenie

Peter F. Hamilton to brytyjski pisarz SF, który wyspecjalizował się w długich formach książkowych, ze szczególnym uwzględnieniem space-oper. W Polsce znany jest od dawna, choć jego rozwlekły styl i tendencja do rozciągania fabuły zdają się nie cieszyć zbyt dużą atencją. Z grubaśnych tomów Hamiltona ze spokojem można wyciąć ponad połowę bez straty dla istoty przebiegu akcji, z drugiej strony jest to jego sposób na world-building, opisywanie losów i przeżyć drugo czy trzeciorzędnych postaci, tworząc w ten sposób kompozycję w postaci obrazu ze szczegółami na poziomie nieistotnych detali. Nie znam innego pisarza, który poświęcałby pobocznym postaciom tyle miejsca, zaczynając ich historię w przeszłości nieistotnej dla fabuły, by pokazać czytelnikowi przyczyny kierujących nimi motywacji i ukazując zasady rządzące opisywanymi światami.
W Polsce dał się poznać swą pierwszą space-operą o Konfederacji, dziwacznej historii o przyszłości ludzkości, która w kosmosie musi zmierzyć się ze zmarłymi, opanowującymi ciała żyjących i bioinżynieryjną technikę. Ukazało się także kilka innych jego powieści, lecz mimo mych pomstowań na sposób pisania Hamiltona i jego rozciąganie utworów do granic możliwości przyznać należy, iż dużo lepiej odnajduje się w dłuższych formach. Jest bowiem specjalistą od wiązania dziesiątków rozproszonych wątków w jedną całość, a przede wszystkim od scen akcji. Bo gdy ta się już odkręci nie sposób oderwać się od opisów kosmicznych starać, naziemnych bitew, niczym w dawnych latach od powieści Ludluma i Clancy’ego, przejmując się losami bohaterów. Dobrym przykładem jest tu sztandarowe dzieło Hamiltona, Saga Wspólnoty, space-opera licząca obecnie trzy odrębne cykle. Dopiero niedawno drugi z nich zdołał w Polsce po latach zakończyć Mag, co pokazuje jak mało niedoceniany w naszym kraju jest ten autor. A miłośnik kosmicznego SF znajdzie tu wszystko czego szuka, intrygi polityczne, opisane z rozmachem kosmiczne bitwy, walkę o przetrwanie ludzkości i technologię oraz naukę mającą solidne podstawy.
Hamilton wyraźnie zmęczył się jednak opisywanym światem Wspólnoty, już w opisywanej jakiś czas temu dylogii o The Fallers czuć było wtórność i brak nowatorstwa. Z zainteresowaniem sięgnąłem więc po jego najnowszą książkę, Salvation, stanowiącą otwarcie nowej trylogii pod tym samym tytułem. Znajdziemy w niej wszystkie klasyczne Hamiltonowskie motywy, inwazję obcych, zagrożoną ludzkość, początkowo niepowiązane ze sobą wątki, tym razem podane jednak nieco inaczej. Miast prowadzić równoległe opowieści, które z czasem ze sobą się zbiegną, autor bawi się przeskokami w czasie, co stanowi dość ciekawą formułę, jednocześnie odsłaniając nam skrawki odległej przyszłości. Przy okazji zdaje się polemizować sam ze sobą, technologie istotne w serii o Wspólnocie, takie jak portale międzyprzestrzenne czy przedłużanie życia powracają, tym razem jednak wywierając wpływ na rozwój ludzkości w zupełnie inny sposób, działając także nieco odmiennie. Tym razem przyszłość nie jest aż tak optymistyczna, wzorem poprzednich powieści Hamilton opisuje korporacje jako decydentów politycznych. Wszystko to jednak jest szkicowane, tradycyjnie pierwszy tom stanowi jedynie rozwleczony prolog do właściwej akcji, która razem z fajerwerkami odpalona zostanie w kolejnych tomach, po tym gdy poznaliśmy już głównych bohaterów i stawkę rozgrywki.
A rzecz opisywana jest wzorem Dana Simmonsa z Hyperiona i „Opowieści Canterberyjskich”. W pierwszym wątku grupa ludzi w XXIII wieku udaje się na miejsce rozbicia odnalezionego statku obcych, na pokładzie którego znaleziono ciała ludzi. Szybko okazuje się, iż wszyscy spotkali się wcześniej i znają, a ich relacje niekonieczne są przyjazne. Każdy po kolei opowiada swą historię rozciągniętą na przestrzeni stulecia, przenikają się one wzajemnie, tworząc stopniowo spójny wątek, jednocześnie ujawniając istnienie tajemnic i spisków przyszłego świata, pełnego przemocy i korupcji. Drugi wątek przenosi nas do przyszłości odległej o tysiące lat, genetycznie zmodyfikowana post-ludzkość ucieka poprzez galaktykę ścigana od dawna przez nienazwanych obcych, którzy usiłują ją eksterminować. Obserwując dorastanie kilku postaci poznajemy stopniowo wdrożony przed wiekami plan mający na celu ocalenie homo sapiens, za który odpowiadają Święci, będący postaciami znanymi z pierwszego wątku. Jak łatwo się domyślić finał doprowadzi nas do ujawnienia tajemnic oraz genezy wydarzeń, które rozpoczęły galaktyczną wojnę.
Jak zwykle u Hamiltona czyta się to dobrze, jednakże w konfrontacji z Sagą Wspólnoty Salvation pozostawia mocno wtórne wrażenie. Trochę jakby autor zapędził się w kozi róg w świecie Wspólnoty, doprowadzając jego historię postludzkości do kresu obecned predykcji i wyobraźni, po czym chciał odpocząć, opisując ponownie te same pomysły inaczej, nie mając pomysłów na inne setiingi. Salvation niestety nie wytrzymuje konfrontacji z najlepszymi utworami Hamiltona, Pustką i Pandorą. Dostajemy kolejną opowieść o inwazji i zagrożeniu ludzkości, tradycyjnie zakończone cliffhangerem w najciekawszym momencie. Oczywiście sięgnę po ciąg dalszy, jednak z pełnym poczuciem, iż dostaję odgrzewanego kotleta, gdzie w drugim tomie ludzkość stanie na krawędzi zagłady, a w trzecim nadludzkim wysiłkiem wydostanie się z opresji i powróci do Nowego Jorku pokona przeciwnika.

czwartek, 22 listopada 2018

Planetary

Właśnie wydano w Polsce pierwszy tom zbiorczego wydania komiksowej serii „Planetary”. Publikację szczęśliwie doprowadził do skutku Egmont, w twardej oprawie i z obwolutą, co można nazwać szczęśliwym finałem, bowiem wydanie komiksu zapowiadano w Polsce od ponad dekady. Zaopatrzywszy się w komiks zasiadłem do lektury odkrywając, iż nieco się zestarzał, czy też raczej bardzo głęboko tkwi w latach dziewięćdziesiątych, czego nie dostrzegałem czytając go na początku wieku. „Planetary” wydawano w latach 1999-2001, następnie z coraz większymi przerwami między rokiem 2003 a 2009 kiedy udało się doprowadzić opowieść do finału. Choć cykl od początku zaplanowany był na 24 zeszyty wychodzące co dwa miesiące powstały opóźnienia powodowane początkowo chorobą jednego z autorów, następnie innymi zobowiązaniami, historia zaś rozrosła się finalnie do 27 zeszytów, nie licząc trzech odrębnych nowel komiksowych. Mimo upływu czasu jest to nadal rzecz warta polecenia.
Rysownikiem serii był John Cassaday, który dopracował w niej swą realistyczną kreskę i kompresję narracyjną przy pomocy kadrowania, którą zasłynął w roku 2004 w serii „Astonishing X-Men” do scenariusza Jossa Whedona. W „Planetary” rysunki stoją na wysokim poziomie, ilustrując scenariusz Warrena Ellisa. To postać znana z świecie komiksowym z wielu dokonań, a na blogu pojawiła się już parokrotnie, zazwyczaj w kontekście historii traktujących o alternatywnych rzeczywistościach. Nie inaczej jest w przypadku „Planetary”, choć w tym wypadku mowa równoległych światach popkulturowych. Ellis jak zwykle podszedł do zagadnienia naukowo, miksując matematykę i fizykę z zasadami rządzącymi gatunkiem komiksu bohaterskiego. Wszechświat „Planetary” egzystuje w ramach multiwersum przypominającego płatek śniegu egzystujący w in 196,833 wymiarowym uniwersum. Brzmi to szalenie, jednak pomysł ten stanowi rozwinięcie matematycznej teorii tzw. Grupy „monstrum”. Ellis koncepcję wykorzystuje w swych scenariuszach, do budowania tajemnic, z którymi mierzy się grupa „Planetary”.
Choć poszczególne epizody mają strukturę zamkniętą, stopniowo łączą się ze sobą w większą całość, tworząc zamkniętą meta-strukturę opowieści. Ellis wziął na warsztat popularny w latach dziewięćdziesiątych motyw tajemnic skrywanych przed opinią publiczną, jednak w przeciwieństwie do „X-Files” nie utajniał ich rząd. Okazuje się, iż istnieje więcej niż jedna historia świata, która przez cały XX wiek toczyła się w sposób utajony. To tajna historia superbohaterów. Grupa „Planetary” prowadzi śledztwa w sprawie tych wydarzeń, sama pozostaje mocno tajemnicza, nikt nie zna jej struktury, nie wiadomo kto jest jej właścicielem, ani kto ją finansuje. Tajemnice te odkrywane są stopniowo, wraz z kolejnymi dziwacznymi odkryciami dokonywanymi przez jej członków. Tajna siedziba grupy superbohaterów zniszczona w starciu z innym wymiarem pół wieku wcześniej, wielkie potwory na japońskiej wyspie, upiór policjanta polujący na przestępców w Hong Kongu, międzywymiarowy statek Drugiej Floty Europejskiej z równoległej rzeczywistości to tematy pierwszych historyjek, stanowiących nawiązania do najpopularniejszych motywów popkultury, które Ellis rozgrywa po swojemu. Znajdziemy tu także Tarzana, Sherlocka Holmesa, a z czasem okaże się, że „Planetary” ma swojego przeciwnika – czwórkę astronautów, która zyskała nadludzkie moce po locie w kosmos, a genialny przywódca konstruuje wynalazki, którymi nie zamierza podzielić się z resztą ludzkości. Brzmi znajomo?
Ellis dekonstruuje tu komiks superbohaterski stawiając go w zupełnie innym świetle, a jednocześnie przetwarza po swojemu opowieści, które przed nastaniem ery internetu jeszcze nam tak nie spowszechniały, a w czasach gdy teorie spiskowe nie stały się powszednie, potrafiły ożywić naszą wyobraźnię i wywołać niepokój. Choć napisałem, że komiks nieco się zestarzał, nie jest to dobre określenie. Po prostu napędzające go inspiracje nie mają już obecnie takiego znaczenia w czasach galopującego populizmu baniek społecznościowych.
Znający twórczość Ellisa znajdą tu liczne powiązania z innymi seriami imprintu „Wildstorm”, w szczególności z serią „Authority”, która w owym czasie także namieszała mocno w komiksie superbohaterskim. W ogóle mam wrażenie, że w owym czasie nieco niezauważenie przeszła rewolucja dokonująca się w latach 1999-2004 za sprawą takich twórców jak Grant Morrison, Mark Millar i właśnie Warren Ellis. A w każdym razie nie miała aż takiego wydźwięku jak ta z roku 1986, która umownie zakończyła pewną erę amerykańskiego komiksu. W każdym razie bierzcie się za „Planetary”, jako osoba znająca całą serię mogę napisać, iż warto.

poniedziałek, 29 października 2018

Rewolucje

Na pierwszy ogień z nowej Uczty Wyobraźni poszła „Poklatkowa Rewolucja” Petera Wattsa. Autor znany jest w Polsce z felietonów w „Nowej Fantastyce”, lecz przede wszystkim z genialnego „Ślepowidzenia”, które wniosło hard SF na poziom odpowiedni dla tych nowych, dziwacznych czasów. W przeciwieństwie do humanisty Dukaja, Watts jest z wykształcenia biologiem, co sprawia, iż nawet gdy zaczyna operować nauką w SF na poziomie technobełkotu, doskonale wie o czym pisze. Wnosi także niezwykłą jakość do gatunku, zazwyczaj zdominowanego przez fizyków, bowiem głównie oni bawią się w SF, pisząc opowiadania z punktu widzenia biologa. Powyższe sprawia, że udowadnia jak bardzo obcy mogą być wobec siebie ludzie, nie bardziej niż obcy, a wzajemne zrozumienie na poziomie ewolucyjnym bywa niewykonalne.
„Poklatkowa rewolucja” przenosi nas na powrót do świata, w którym statek „Eriophora” przemierza galaktykę. I to chyba największy zarzut jaki można uczynić wobec tej powieści, czy też raczej noweli jak upiera się autor. Nie jest samoistna, stanowi część większego cyklu, a choć można czytać ją samodzielnie, finał dość jednoznacznie nawiązuje do wcześniejszych opowiadań. Niestety w wydaniu MAGA brak o tym słowa, aż prosi się o dopakowanie do książki i wydanie ich razem, choć na usprawiedliwienie można wskazać fakt, iż nie uczyniono tego nawet w oryginalnym wydaniu. W polskim nie wspomina się jednak o cyklu, a także o fakcie, iż główna bohaterka to protagonistka innych historii, do tego wydarzenia z „Poklatkowej Rewolucji” wspominane były już z nieco innej strony.
Pokrótce wyjaśnienie dla nieznających serii – w XXII wieku z Ziemi wystrzelono statek kosmiczny napędzany osobliwością, którego załogę stanowili zahibernowani ludzie. Celem statku jest lot wokół galaktyki i budowa bramek podprzestrzennych, steruje nim sztuczna inteligencja zwana Szympem, stanowi bowiem rodzaj inteligentnego sawanta, pozbawionego emocji, dlatego do kontroli potrzebuje ludzi budzonych co jakiś czas z uśpienia. Miliony lat później „Eriophora” wciąż kontynuuje swą misję, budując sieć połączeń, nie mając kontaktu z Ziemią, nie wiedząc czy ktoś korzysta z tworzonych połączeń. Załoga uważa się za jaskiniowców, reprezentantów gatunku ludzkiego sprzed milionów lat, choć na dobrą sprawę nie wiadomo czy jakakolwiek ludzkość przetrwała. Powoli dojrzewa w niej odruch buntu przeciw Szympowi, który realizuje cele misji, sterując lotem i hibernacją, kierując się nadrzędną logiką, lub być może zakodowanymi uprzednio poleceniami, o których nie ma pojęcia. Jak widać brzmi to intrygująco, a we wcześniejszych opowiadaniach Watts pokazał swój kunszt pisarza, korzystającego z wiedzy biologa. „Wyspa” opublikowana kilka lat temu w NF traktowała o spotkaniu „Eriophory” z obcą inteligencją, gdzie dużo bardziej obca okazała się próba kontaktu matki z synem wychowanym przez Szympa, pozbawionym ludzkich uczuć. Później przyszli „Giganci” oraz zdaje się niepublikowane w Polsce „Hotshot”, bezpośrednio powiązane z „Poklatkową rewolucją”, stanowiącą rozwinięcie opisywanych tam historii.
„Poklatkowa” to niezbyt dobre tłumaczenie zamysłu autora, lecz chyba najbliższe w języku polskim, jakim dysponował tłumacz. Bowiem treścią książki jest wspomniany bunt przeciw Szympowi, nie mający właściwie określonego celu, poza obaleniem wszechwładzy sztucznej inteligencji. Ludzie doskonale zdają sobie sprawę z bezcelowości, niemożliwości przerwania lotu, jednak szereg niepokojących wydarzeń i działania Szympa, prowadzą do poczucia, iż stali się niewolnikami. Jak jednak przeprowadzić rewolucję, jeśli członkowie załogi nie mają szansy się porozumieć, budzeni z hibernacji na kilka dni co kilka tysięcy lat w różnych składach osobowych, nie mając szansy się zetknąć ze sobą i nawiązać porozumienia? To właśnie Watts uczynił treścią powieści, obrazki czy też klatki z rewolty rozciągniętej na miliony lat, którą śledzimy na klatkach z taśmy filmowej, konspiracji podejmowanej co kilka tysięcy lat. A przy okazji stało się to dlań jak zwykle okazją do ukrycia w naukowym żargonie rozważań na temat istoty człowieczeństwa i definicji życia bazującego na inteligencji.
Nie są to oczywiście nowe rzeczy, lecz Watts podaje je w sposób całkowicie nowatorski, płynący z wiedzy naukowej. Sam pomysł pojedynku z ograniczoną acz wszechwładną sztuczną inteligencją rozciągnięty na lata jest jednak w jakimś stopniu nowatorski. Problemem może być jedynie fakt, iż jeśli ktoś pamięta treść „Gigantów” znał będzie wynik tego pojedynku, choć tamto opowiadania raczej dopełnia niniejszą nowelę, niż ją rozwija.
Pośród kodów i znaczeń, tajemnic ukrytych w logach misji, przekazywanych sobie informacji o buncie w sieci statku, tak by nie odkrył ich Szymp, autor zabawił się także z czytelnikami. Jeśli ktoś złoży w całość czerwone litery rozproszone po tekście, odczyta ukryte przesłanie przekazywane przez główną bohaterkę prowadzącą narrację pierwszoosobową. Poprowadzi nas do strony internetowej, gdzie znajdziemy kolejną opowieść o „Euriophorze” i tajemniczych wydarzeniach, które towarzyszą jej w tle. Która być może wreszcie wytłumaczy co czasem pojawia się w bramkach i z jakiego powodu schodzi stopniowo z kursu, bo jak sugeruje autor, jest to znaczące.

czwartek, 4 października 2018

Sztuka opowieści

Pojechałem na Suwalszczyznę na kilkanaście godzin i wypiłem pięć piw. Lecz nie jest to opowieść o tym, nawet jeśli to krótkie zdanie niesie w sobie jakąś historię, to opowieść o opowieściach. Jadąc przed siebie miałem w głowie słowa wilka – „Ten kraj wyrósł na opowieściach”.
Zawsze za Łomżą zaczyna gdzieś powoli ginąć nowoczesność, wraz z nią przepada zgiełk i pośpiech codziennego świata. Im dalej wjeżdżam w krainę łąk i lasów, technologia i social media przestają mieć znaczenie. Wreszcie docieram do miejsc, gdzie jeszcze kilka lat temu żeby złapać zasięg trzeba było wejść na pobliską górkę i wybrać litewską sieć, a do najbliższych miejscowości jeździło się z miejscowymi, którzy przez kilka dni krążyli po okolicy usiłując sprzedać jagody uzbierane w lesie, a pięć złotych było dla nich kwotą na tyle atrakcyjną, że nadkładali drogi by powieźć człowieka kilka kilometrów. Te czasy powoli odchodzą, lecz wciąż można tu w środku jaćwieskiej puszczy spotkać wiekowego mężczyznę na rowerze, który opowie jak grał w karty z diabłem na cmentarzu o swoją duszę. „Łauma” oddaje idealnie klimat tego miejsca, w które powracam rokrocznie przez ostatnie ćwierć wieku. Na polach wciąż można spotkać jaćwieskie kopce i odczuć, iż staje się u progu tajemnicy, bowiem nigdy nie zrozumie się dokąd prowadzą i co oznaczają. Zapomniane kapliczki na rozstajach dróg są opowieściami same w sobie, częścią historii, których nigdy nie poznamy.
 Lecz wróćmy do wilka, od którego się zaczęło, którego słowa towarzyszyły mej podróży. Hobo wędrujący po Ameryce doby kryzysu lat trzydziestych przegrywa z nim karty, wskutek czego musi w trakcie swej niekończącej się podróży zbierać historie, opowiadać je napotkanym osobom, nadawać im znaczenie. To treść gry „Where the Water Tastes like Wine”. „Where the Water tastes like Wine” ma piękny tytuł, a wędrówka po Ameryce lat trzydziestych, ogarniętych kryzysem, natychmiast przywodzi na myśl wspaniałe dzieła literatury, takie jak „Myszy i Ludzie” czy „Grona Gniewu”. Przenosimy się na słynną Route 66, którą podążały całe rodziny, a życie zmuszało ludzi do stawania się takimi, jakimi nigdy nie chcieli być i potrafiło łamać najtwardsze charaktery. Lecz my skupmy się na opowieściach, bo to one są tym co nadaje sens tej historii. Krążąc po kraju szukamy pracy, usiłujemy przeżyć, stajemy się świadkami dziwnych historii. Na biwakach opowiadamy zasłyszane opowieści i przeżyte wydarzenia, a one rosną i zaczynają żyć własnym życiem. Oczywiście to nadal jedynie gra komputerowa, można podejść do niej tak jak recenzentka Poligamii, która potraktowała ją obcesowo i skrytykowała bezmyślną mechanikę, mimo iż słusznie wskazała zbieżność z „Amerykańskimi Bogami” Gaimana. W końcu wilk mówiący głosem Stinga jest tym co nadaje grze niezapomniany klimat, siłą sprawczą tej dziwnej historii. Lecz zostawiając grę z boku pozostaje storytelling. Rzecz nie w tym co się opowiada ani o czym, lecz jak.
Warto wybrać się na organizowane w wielu miejscach często festiwale opowieści i opowiadania, wówczas zrozumiemy, że nawet najprostsze, najbardziej znane historie mogą stać się czymś więcej. Imprezy organizowane są jawnie i reklamowane, zazwyczaj jednak mało kto o nich wie, co nadaje im pewien status tajemniczości. Niektórzy są zupełnymi amatorami jeśli chodzi o storytelling, jednak widząc zawodowych opowiadaczy historii cofamy się do początków cywilizacji. Bo choć wynalezienie koła czy oswojenie ognia pchnęło ludzkość naprzód, pojmujemy jak ważna była rola wędrowców, noszących historie. Opowiadających je na nowo i zbierających kolejne. Bo wszystkie te opowieści przecież kiedyś się wydarzyły. Zazdrosna matka niczym zła wiedźma zamknęła swą córkę uniemożliwiając jej dostęp do młodych kochanków, po tysiącach lat dzieje Roszpunki przemieniły się w niegroźną bajkę. Czy też historia czerwonego kapturka, opisana po raz pierwszy pod koniec XVII wieku, która jednak krążyła w całej Europie od lat, a dużo wcześniej opowiadali ją sobie Indoeuropejczycy. Jej motywy znajdziemy w biblii i Chinach, kto wie kiedy powstała po raz pierwszy, zapewne kilkanaście tysięcy lat temu, w czasach nim ludzkość poszła swoimi drogami, stało się coś, co zmieniło wydarzenie w opowieść. Niczym wydarzenia z Azji Mniejszej, opowieść o oblężeniu Troi, którą znamy z zapisu opowieści Homera. A kim był Homer? Jednym z aojdów, zawodowych opowiadaczy historii. Analizują „Iliadę” i „Odyseję” w warstwie lingwistycznej dowiemy się, iż składa się ona z rytmów, słów i zdań, które łatwo komponują się w jedną całość, powtarzane wielokrotnie zmieniają w utwór. Przetrwał zapis jedynie dwóch z nich, pozostałe znamy z mitów i opowieści. Aojdowie powtarzali je składając w jedną całość; nosili opowieści po Helladzie.
„Where the Water tastes like Wine” odwołuje się więc zapewne nieświadomie do początków dziejów ludzkości, gdy opowieści tworzyły cywilizacje. Tworzą ją nadal, bo choć nazywamy się dumnie społeczeństwem informacyjnym, większość naszej aktywności to bzdurne memy, filmiki, czy portale plotkarskie. A zatem opowieści, nawet jeśli ich forma jest nieco inna. Bo siła wspomnianej gry polega właśnie na pokazaniu storytellingu i jego znaczenia. Opowieści zapisano krótkimi zdaniami, niektóre z nich to prawdziwe perełki, nie zwracam wtedy uwagę na skopaną mechanikę, chłonąc ducha tych historii. Oczywiście to nie jest gra dla każdego, ja jednak należę do osób, które w komiksach czy filmach zwracają uwagę na opowieść, na drugim miejscu stawiając rysunki czy sposób nakręcenia, choć oczywiście jest on równie istotny.
Gry są wyjątkowym medium dla opowieści, bo pozwalają one w jakimś stopniu w nich uczestniczyć. Immersji w takim stopniu nie osiągniemy w takim stopniu, w filmie czy książce. A gry o opowieściach tylko nam to uświadamiają. Ostatnio ukazuje się zresztą coraz więcej gier, które przechodzą niezauważone, a są prawdziwymi perełkami, jak „Where the Water tastes like Wine”. Jak "Her Story", opowieść składająca się z klocków, nagrań z zapomnianego przesłuchania z lat dziewięćdziesiątych. Stopniowo odtwarzamy co się wydarzyło, lecz bardziej istotne staje się jak i dlaczego. To popis jednego aktora, zresztą reprezentantki olimpijskiej UK, dawno i nieprawda temu, w zapomnianych czasach, gdy opowieści miały znaczenie.
Innym przykładem może być tu "Stories Untold", gra z pewną konwencją, o której zapewne mało kto słyszał. Jej tematem jest opowieść, trzy nowelki spięte czwartą, psującą budowany klimat racjonalnym i niepotrzebnym wytłumaczeniem. To gra komputerowa z konwencją, w epizodzie pierwszym siadamy przed ekranem komputera, na ekranie którego wyświetlona jest tekstowa paragrafowa gra. Niczym w latach osiemdziesiątych przy pomocy poleceń wchodzimy do środka, rozglądamy się, jednocześnie z głośnika słyszymy odgłosy krzątania. Wchodzimy po schodach, słyszymy kroki, tekst mówi nam o drzwiach, zza których widać światło, gdy je otwieramy za plecami słyszymy skrzypienie... oto opowieść na miarę tego co może dać nam komputer. Trzy pierwsze nowelki są właśnie esencją takich historii, budzącą niepokój i podskórny lęk.
Storytelling to coś więcej niż książkopisanie, pisanie scenariuszy do gier i filmów. To coś starszego, niepojętego, magicznego, równie dawnego jak cywilizacja.
Ian MacDonald napisał, że opowieści nie da się zabić. Opowieści nosi się w sercu.
That's right.

wtorek, 2 października 2018

Materie pierwotne

Jak wspomniałem kilkukrotnie jestem coraz większym fanem twórczości Adama Przechrzty. Sprawiają to erudycja autora lecz przede wszystkim jego rusofilia, która połączona z wiedzą historyka i znajomością języka oraz kultury dają lekturę obfitującą w detale i szczegóły. A przede wszystkim jakże inną od zwyczajowej lektury polskich książek nie tylko fantastycznych, w których mamy z Rosją i Rosjanami wyraźny problem. W pewnym sensie pisarstwo Przechrzty przypomina pisatielstwo Mariusza Wilka, który zdołał przełożyć rosyjskość na sposób prowadzenia opowieści językiem. Obaj pokazują rzeczy, które może dostrzec jedynie ktoś, kto zdołał wznieść się ponad prosty podział my i ruscy, jaki od lat funkcjonuje w polskiej kulturze.
Trylogia „Materia Prima” zabiera nas do alternatywnej rzeczywistości końca belle epoque, tuż przed wybuchem I Wojny Światowej. Tylko, że ta wojna raczej nie wybuchnie, bo gdy mocarstwa prężyły już swe muskuły i gotowe były do walki, wydarzyło się coś. Choć ma nieco inną nazwę niż w jego poprzedniej powieści „Wilczy Legion”, zasadę działania ma tę samą i nazwać możemy tę rzecz magią. Do naszego świata zaczynają przybywać demony, materia prima umożliwia złączenie magii z nauką… choć szybko okazuje się, że to nie jest magia. Kto nie czytał finału Wilczego Legionu, niech przeskoczy do kolejnego akapitu, bo SPOILER ALERTna pierwszych już stronach Przechrzta odkrywa przed nami, to co było finałem tamtej powieści. Wymiary równoległe dokonały czegoś na kształt koniunkcji, zabieramy z tego drugiego energię, zmieniając ją w magię, zaś przyciągamy istoty wygnane tam niegdyś przez Stwórcę. Świat to skomplikowany, rządzący się swymi zasadami, a istoty które stamtąd przychodzą to te same demony, które opisywał w „Wilczym Legionie” i widać mocne rozwinięcie pomysłu, choć obie powieści nie mają z sobą wiele wspólnego SPOILER ALERT END.
Trylogia zabiera nas do alternatywnego świata, w którym w miejscach przebić i połączeń obu rzeczywistości zaczynają funkcjonować zony, strzeżone przez dziarskich carskich żołnierzy. A magowie niczym stalkerzy penetrują te dziwne miejsca szukając skarbów. Widać Przechrzta dobrze się bawił tymi nawiązaniami, lecz na tym podobieństwa się kończą. Z właściwym kunsztem, dzięki znajomości rosyjskiej kultury, opisuje początki przyjaźni polskiego maga i carskiego oficera, których los styka ze sobą w warszawskiej zonie. I przyznam, że ten pierwszy tom czytało mi się najlepiej. Czułem się jakbym na powrót znalazł się pośród starych znajomych z „Gambitu Wielopolskiego”, honorowych oficerów cara z Konwoju, zasad społeczeństwa XIX wieku, które dostosowuje się do zmian świata. A jednocześnie Przechrzta jak zawsze dobrze przeprowadził kwerendę zabierając nas na ulice Warszawy, zamieszkałej nie tylko przez mieszczan, lecz także fest ferajnę i bandyterkę Papy Tasiemki. Gdzie mało kto mówi o niepodległej Polsce, wszak w owym czasie myśleli o niej tylko szaleńcy, a zwykli ludzie w 1914 roku dziękowali szczerze carowi za ocalenie przez atakiem niemieckich wojsk.
Magia i zmiana historii świata nie powstrzymują biegu wydarzeń, które rozpędzają koło dziejowe historii. Wojna wybucha, w kolejnym tomie w Warszawie stacjonują Niemcy, jednakże działania rosyjskiej ofensywy stają się dużo bardziej skuteczne niż w rzeczywistości. Rzecz jasna łatwo domyślić się dokąd to wszystko zmierza. W trzecim tomie między armiami obu mocarstw stoi Rzeczpospolita Warszawska, skazana na zmiażdżenie przez jedną z armii, bo musi opowiedzieć się po którejś stronie, sama nie mając szans. W Rosji nadal panuje car, rewolucja nie wybucha, po ulicach kroczą demony, magia staje się wunderwaffe używaną przez walczących, choć nekromanci nie do końca pojmują z czym mają do czynienia. A Rzeczpospolita Warszawska ma własny plan, by zagrać gambit o nazwie Polska…
A wszystko to gdzieś w tle, bowiem na pierwszym planie opisywane są awanturnicze losy obu przyjaciół, rozdzielonych przez fronty, spiski i zamachy na ich życie, gdy zgłębiają tajemnice wymiaru kolidującego z naszym. I czyta się to wszystko niezwykle przyjemnie, historię alternatywną z magią w tle, stanowiącą rodzaj urban fantasy, czy też polskiego magic steam punka, gdybyśmy próbowali rzecz kategoryzować. Przechrzta dzięki swemu wykształceniu i zainteresowaniom jest pisarzem niezwykle oryginalnym, który w polskiej fantastyce wytworzył własną niszę. I z tego powodu warto go poznać.

poniedziałek, 24 września 2018

Statki czasu

Nie czytanie „Statków czasu” gdy lata temu ukazały się po raz pierwszy po polsku było błędem. Lecz w tamtych czasach ukazywało się wiele innych ciekawych rzeczy, zaś koncepcja napisania ciągu dalszego „Wehikułu czasu” Wellsa wydawała się niezbyt atrakcyjna. Wells był w końcu li tylko klasyką, którą warto było znać, lecz nie miało się ochoty do niej wracać. Świetnie zresztą zaadaptowaną przez Waldemara Andrzejewskiego na komiks opublikowany w „Alfie”, nadającemu opowieści przerażający wymiar, psychodelii rysunkowej z lat siedemdziesiątych (o czym ostatnio przypomniał Egmont). Sprawa wydawała się zakończona, eloje, morloki, podróżnik w czasie przepadł prawdopodobnie w przyszłości, po tym jak zobaczył koniec świata. Historia zamknięta, klasykę należy znać, choć trąci już mocno myszką. A Stephen Baxter? Nowy autor na polu SF, do tego autor niezwykle ciekawej, lecz męczącej tratwy, pełnej nie do końca zrozumiałych pomysłów z fizyki.
Z biegiem lat coraz bardziej przekonałem się do Baxtera. Choć sekwencja Xelee nadal jest dla mnie nie do końca strawna pojawiał się już tu kilkakrotnie, choćby jako autor opowieści o alternatywnej historii NASA, czy też trylogii (również alternatywnej) o paradoksie Fermiego. Zachęciło mnie to do sięgnięcia po „Time Ships”, choć nie obiecywałem sobie wiele. Niesłusznie. Lektura bywa miejscami nieco monotonna i męcząca, bowiem Baxter miejscami aż nazbyt udanie naśladuje dziewiętnastowieczny styl pisania H. G. Wellsa. Jednak kunszt ten należy docenić, zwłaszcza iż Baxter w tekście pokrywał wiele nawiązań do twórczości autora. Udanie odzwierciedlił jego pesymistyczne poglądy na rozwój społeczeństwa. Jednak nie to stanowi o sile „Time Ships” a jak zawsze u Baxtera fizyka i związane z nią pomysły mocno przenicowujące mózg. Książka zaś w pełni wpisuje się w genre historii alternatywnych. Już na samym początku okazuje się bowiem, że historia nie została ustalona, zaś podróżnik zmienił ją pozostawiając wspomnienia, co doprowadziło do paradoksu. Stworzył bowiem multiwersum czasoprzestrzenne, w którym bieg dziejów współistnieje umożliwiając istnienie wielu wersji przyszłości. Kwantowa struktura czasoprzestrzeni przestaje być ustalona, koncepcja historii równoległych niejakiego Hugh Everetta znajdzie tu swe uznanie.
Podróżnik poszukując swej ukochanej Weeny z przyszłości Eloi, wprowadzi w czasoprzestrzeń jeszcze więcej zamieszania. Przyszłość jaką zna przestała istnieć, gdy odkrywa, iż Morlokowie stali się niezwykle inteligentnymi postludźmi. Ze słońcem stało się coś niezrozumiałego, z trudem przyswoi sobie koncepcję Sfery Dysona zbudowanej przez Morloków wokół słońca, której powierzchnia po obu stronach została przystosowana do życia. Lecz do dopiero początek szaleństwa i jazdy w głąb króliczej nory, w której historia jest wielokrotnie nadpisywana i wybucha bomba w czasie. Pancerne dreadnoughty Brytyjczyków ścierają się z Niemcami, których messerschmitty przenoszą do Paleolitu broń atomową, ludzie żyją w miastach bunkrach gdy Wojna Światowa trwa przez całe pokolenia, a miliony lat w przyszłości potomkowie ludzi nie przypominają ich samych, żyjąc w odległym kosmosie po zniszczeniu ziemi, którą zamieszkują nanobyty. Pomysł goni tu pomysł, w tle podróżnika ściga tajemnicze istnienie, a my powoli zmierzamy do finału, którym będzie podróż w przeszłość, do tego co było wcześniej, nim nastąpił Wielki Wybuch.
Wyszła Baxterowi niezwykle udana SF, ukryta w stylizowanej XIX wiecznej powieści. To chyba jedyna wada, bowiem wskutek narzuconej konwencji co jakiś czas musi wyjaśniać tym językiem późniejsze koncepcje naukowe, co bywa miejscami nieco męczące. Jednak pod każdym innym względem popełnił niezwykle interesującą książkę, dokonując mariażu hard SF ze steampunkiem. Choć miłośnicy tego ostatniego gatunku będą zawiedzeni, stworzył udaną kontynuację powieści Wellsa, a to tego świetną powieść gatunkową, z naciskiem na science, wykorzystującą udanie fiction.

piątek, 31 sierpnia 2018

Postapo postludzkości

Odświeżam sobie ostatnio „Centrum Galaktyki” Gregory’ego Benforda. To sześciotomowy cykl SF wydany w Polsce w latach dziewięćdziesiątych, przemknął w zasadzie niezauważenie. Z pierwotnej lektury pamiętałem jedynie gamę pomysłów. Czytany po latach daje się ubrać w rozmaite ramy gatunkowe, których nie potrafiliśmy wtedy nazwać. Okazuje się, że Benford szedł gdzieś bokiem rozmaitych fal nie dając się w nie wpasować, jednocześnie pisząc o pewnych rzeczach, nim podchwycił je główny nurt SF. Tym samym nie używał pewnych nazw, bowiem jeszcze ich nie wymyślono. Pisał choćby o postludzkości nim jeszcze Greg Egan zaczął ekstrapolować rozwój homo sapiens, a także o konflikcie ludzi i maszyn, nim jeszcze komputeryzacja osiągnęła skalę, która na trwale umieściła ją w ludzkiej świadomości. „Centrum Galaktyki” nie jest space operą, choć kosmos jest przestrzenią akcji tych powieści. We wszechświecie trwa odwieczny konflikt sztucznych inteligencji i życia organicznego, w który zostaje wciągnięta ludzkość. Nie brzmi to nowatorsko, ale uświadomić sobie powinniśmy, że Benford zaczął pisać o tym jako jeden z pierwszych. Otwierające cykl „W oceanie nocy” składa się z opowiadań powstających od wczesnych lat siedemdziesiątych, a wizja sztucznych inteligencji czerpie wiele z HALa, posiadającego duszę komputera z „Odysei Kosmicznej”. Nie mniej cykl wcale się nie zestarzał, choć oczywiście podbój kosmosu nie dokonał się w sposób zamierzony przez autora. Duża w tym zasługa faktu, iż skupił się głównie na relacjach międzyludzkich i fizyce, która mocno zdefiniowała cykl, mocno zresztą oryginalny. W odróżnieniu od „Przestrzeni Objawionej” Reynoldsa, maszyny nie są tu jednorodnym bytem. Tam są przerażające, lecz w pełni zrozumiałe. Zamysł Wilków/Inhibitorów jest w pełni logiczny, wytępienie organicznego życia jest koniecznością, bowiem rozwijając się w sposób nieprzewidziany, eweolujując zagrozi ono planom harmonijnego przeprowadzenia Drogi Mlecznej przez kataklizm kolizji z sąsiednią galaktyką, jaki nastąpi za miliony lat. U Benforda maszyny powstały na wielu światach, wskutek ewolucji wspieranej i obserwowanej przez inne maszyny, jednocześnie tępiącej życie organiczne, jako zbyt nieprzywidywalne. Stąd też różny stopień rozwoju machin, od niepojętych inteligencji, przez robotników do „zmechów”, wyspecjalizowanych form zwalczających życie ludzkość. Mówienie o fakcjach czy typach machin jest tu bez sensu, wszystkie one są całkowicie obce.
O ile cykl startuje z pozycji wyjściowej naszych czasów, opowiadając o pierwszych krokach ludzkości w kosmos i odkryciu, że nie jest ona sama oraz o powolnym wkraczaniu na pole trwającego od milionów konfliktu, w trzecim tomie Benford wykonuje woltę, przenosząc akcję tysiące lat w przód. Od opuszczenia targanej wojną Ziemi, którą maszyny zasiedliły inną rasą, walczącą z ludźmi, minęły całe milenia. Ludzkość zdążyła osiągnąć szczytowy punkt swojego rozwoju, wkroczyć do Centrum Galaktyki, gdzie machiny prowadzą niezrozumiałe eksperymenty na horyzoncie zdarzeń, po czym wyparta z kosmosu zbudować cytadele i upaść. Na początku trzeciego tomu poznajemy niewielką grupę ludzi, która od dłuższego czasu ucieka. Czy też raczej post-ludzi, bowiem wszyscy oni wyposażeni są w implanty, mają dostęp do aspektów przechowujących świadomości poprzednich pokoleń, połączeni są są ze sobą siecią komunikacyjną. Z czasem dowiemy się, że ich wzrost także różni się do naszego, osiągnęli etap rozwoju stanowiący połączenie elementów organicznych, choć nie sposób ich nazwać cyborgami. Bo te także Benford opisuje, jego siłą jest tworzenie obcych cywilizacji. Czy to gigantyczne cyborgi, rozwinięci mieszkańcy nor wyposażeni w liczne submózgi, czy obcy porozumiewający się mikrofalami, którzy zmienili swe ciała by oszukać maszyny co do natury swego istnienia, czy też gigantyczne byty żyjące w przestrzeni, autor korzystając z wiedzy naukowej powołuje do życia niesamowite byty. Gdzieś w tle tego wszystkiego jest fizyka, podobnie jak Stephenowi Baxterowi dostarczająca mu pomysłów, takich jak kontrolowana struna rozrywająca planetę na pół.
I w tym właśnie miejscu mamy do czynienia z postapo. Bo obecnie możemy wpasować cykl w takie ramy gatunkowe. Siłą Benforda jest opisywanie ludzkich charakterów, postaw i konfliktów w obliczu katastrafy. W tradycyjnym postapo mamy do czynienia z ludzkością po katastrofie nuklearnej, w ruinach cywilizacji, gdzie ludzie walczą o przetrwanie przy użyciu broni, której zasad działania już dawno przestali pojmować. Benford przeniósł ten sam schemat w odległą przyszłość, ukazując postludzkość uciekającą przed machinami, po upadku cywilizacji powoli ulegającą degrengoladzie. Skradającą się pośród cywilizacji zmechów, dla których są wyłącznie utrapieniem, bowiem operują one w skali planetarnej i zmieniając orbitę planety nie zwracają uwagi na jej mieszkańców, którzy są jedynie niewielkim utrapieniem. Losy bohaterów prowadzą nas przez kolejne kalki postapo, poznajemy grupki ludzi rządzone przez fanatyków religijnych, stajemy na wprost potworów, przy których zmechy wydają się niewielkim zagrożeniem, stąpamy po ruinach czasów świetności ludzkości. A jednak choć to nic nowego przeniesienie takiego sztafażu w odległą przyszłość robi niesamowite wrażenie.
Benford czytany po latach pokazuje nam jednocześnie pewne ślepe uliczki, w które wpada kategoryzacja fantastyki. Kilka dekad temu były to po prostu książki naukowe. Obecnie termin postapo nasuwa się samoistnie, stając kluczem do zrozumienia lektury. A jednocześnie kalka taka jest krzywdząca, mimo iż począwszy od trzeciego tomu wypełnia definicję z nawiązką. Przy czym mam wrażenie, że ograniczenia takie nakładamy sobie sztucznie. W Wielkiej Brytanii termin ten w ogóle jest nieznany, od czasów Wyndhama posługuje się kategorią "postkatastroficznych" powieści. To słowo ma dużo szersze znaczenie, choć trzyma się tego samego schematu opowieści o upadku, ucieczce, wegetowaniu na ruinach cywilizacji i zaszczuciu. To wszystko wyszło Benfordowi kapitalnie, fragmenty w których dysponująca aspektami i nanotechnologią oraz spektrum widzenia ludzkość nie jest w stanie poradzić sobie z problemem zatkanych toalet, a jednocześnie potrafi wyliczyć fazy grawitacji są kapitalne. Benfordowi udało się jeszcze jedno, prócz obcych form życia świetnie opisał różnorodność sztucznych inteligencji. Logika maszynowa pozostaje niezmienna, pozbawiona uczuć, a jednocześnie typów zmechów jest wiele, od mało zaawansowanych, przez wyspecjalizowanych łowców mających wytępić plagę ludzkości, poprzez przerażające maszyny usiłujące zachować postludzkość i ją zrozumieć. Sztuczne inteligencje stały się przez to bardziej realne niż w wydaniu BSG, gdzie Cyloni z odcinka na odcinek stawali się coraz bardziej podobni do ludzi.
Nie pamiętam czy nie rozczaruję się docierając do Centrum Galaktyki, ale warto było odświeżyć sobie ten mało znany cykl.

czwartek, 30 sierpnia 2018

Prawem wilka

Moje zderzenia z Adamem Przechrztą są sporadyczne, głównie w postaci opowiadań. Cenię merytoryczną wiedzę autora, warsztat, a przede wszystkim jego miłość do rosyjskiej kultury. Skutkują one unikalnymi powieściami pisanymi w kraju, w którym ponoć nienawiść do wszystkiego co ruskie wysysa się z mlekiem matki. Scenariusz jaki napisał w „Gambicie Wielopolskiego” uważam, za jedną z najbardziej intrygujących i pociągających wizji historii alternatywnej. Wyobrażenie wspólnego Imperium Polaków i Rosjan, zbliżonego w ustroju do Wielkiej Brytanii, wydaje się niezwykle kuszące. Jednocześnie stanowi wyjście z klasycznego klinczu historii alternatywnych a la polonaise, gdzie każdy z autorów usiłuje znaleźć rozwiązanie paradoksu rodem z rysunku Andrzeja Mleczki, na którym pijany Bóg stwierdza, iż Polakom zrobi dowcip i wsadzi ich między Niemców i Rosjan.
Było, minęło, Przechrzta popełnił książkę dziejącą się w dwudziestoleciu międzywojennym. Gra wywiadów toczy się rozpędzona kołem zamachowym historii, legendarna Dwójka usiłuje znaleźć wyjście z klinczu wciśnięcia między dwóch niewygodnych sąsiadów. But wait, dzieje się coś dziwnego, w tej wersji historii rywalizujące strony korzystają z tajemniczej energii odycznej. To jedynie didaskalia, tajemnicza moc na granicy magii, poddana naukowemu badaniu, wykorzystywana jako broń. Jej zagadkę poznamy dopiero w ostatnim opowiadaniu, bowiem z kilku z nich składa się powieść „Wilczy Legion”. Mocno specyficzna, fantastyka to jedynie tło, miłośnicy najbardziej niedocenianego serialu w historii Polski „Pogranicze w Ogniu” poczują się jak w domu. Dla przypomnienia, opowiadał on o rozciągniętym na dwie dekady starciu Dwójki i Abwehry, w osobach Czarka Pazury i Olafa Lubaszenki, dawnych przyjaciół, rozdzielonych przez narodowość. Scenariusze poszczególnych odcinków oparto na prawdziwych akcjach polskiego przedwojennego wywiadu, wygrywającego pojedyncze starcia z Niemcami. Podobnie postąpił Przechrzta, główną osią książki czyniąc jednak konflikt z Rosją. Niemcy także tu są, obecni gdzieś w tle, w niektórych nowelkach stając się nawet głównymi negatywnymi bohaterami. Czymże energia odyczna? To coś co zmienia umiejętności fizyczne i psychiczne człowieka, czyniąc z niego kogoś więcej. Nie jest do końca zrozumiała, trudną ją kontrolować. Z czasem okaże się jednak, że naukowcy nie mają w zasadzie pojęcia z czym się mierzą. A to co usiłują opisać naukowo, równie dobrze może być magią. Energii odycznej autor nie wymyślił, odwołał się tu od rozmaitych teorii mesmerycznych z końca XIX wieku, osadzonych w historii. W świecie „Wilczego Legionu” energia odyczna okazała się jednak czymś realnym, stąd też wszystkie strony konfliktu zaczęły się nią posługiwać.
Polska „Wilczego legionu” jest groźna i pełna wilków. Jednym z nich jest sam Marszałek Piłsudski, dzięki energii odycznej żyjący dłużej niż miało to miejsce w rzeczywistości. Światom słabości militarnej Polski prowadzi niebezpieczną grę z czasem, usiłując odsunąć nadciągający konflikt militarny. Jak zawsze w grze wywiadów nie ma miejsca na moralność i uczucia, a decyzje mają brudne skutki. Bowiem mimo zaawansowanego rozwoju badań nad tajemniczą energią historia nie potoczny się inaczej, Polska ściśnięta między Niemcami i Rosją musi stawić czoła dwóm potęgom, a wtedy nawet wilki nie wystarczą. Ostatnie opowiadanie ukazuje nam świat zmierzający wprost do piekła, które rozpętują ludzie. A jednocześnie po części stanowi katapultę do kolejnej trylogii Przechrzty, „Materii Prima”, która opowiada zupełnie inną historię alternatywną dziejów Polski, o czym niebawem.
Przechrzta jak zawsze dokłada starań by osadzić akcję powieści najmocniej w rzeczywistej historii Polski, ogrom włożonej w to pracy uzmysławia nam słownik zamieszczony na końcu, wyjaśniający nieznającym historii wiele niuansów opisywanych w powieści.
Lecz nie jest to przyjemna lektura, pozostawia gorzki posmak, niczym wódka pita przez bohaterów. Niczym historia naszej Polski.

środa, 13 czerwca 2018

Kółka i krzyżyki

Na FB zamieszczałem ostatnio panel z jednego z najnowszych komiksów X-Men, w którym polski prezydent podpisuje ustawy wymierzone w mutantów pod wpływem Cassandry Novy. I taka mnie naszła refleksja, gdy na początku lat 90 w ramach przybliżania X-Men wydawnictwo Tm-Semic serwowało nam metodą konika szachowego wybrane zeszyty komiksu, powstałe na przestrzeni minionych 15 lat, w numerze dwusetnym Uncanny X-Men pojawił się Szczecin i baza wojsk radzieckich. Wkrótce jakiś oburzony młody fan przysłał list, iż Amerykanie nic nie wiedzą o Polsce. Teraz już się dowiedzieli, pałac prezydencki na rysunkach w nowych zeszytach wygląda jak w Wikipedii. Oczywiście fakt, iż Polska awansuje do grupy tych niezbyt fajnych krajów w komiksach to znak czasu płynący z polityki, w którą się w tym miejscu bawić nie będę. Ograniczmy się jedynie do stwierdzenia, iż nasi hałasujący politycy zazwyczaj nie są świadomi, iż to co publicznie uchodzi w Polszcze, w ogóle nie uchodzi na zachód od Buga. Bo w dużej mierze wynika z pewnych historycznych uwarunkowań, których sobie nie uświadamiamy. Możemy chichotać z faktu, iż za rasizm poczytywany jest brak reprezentantów Afrykanów w grze „Wiedźmin”, a twierdzenia, iż w średniowiecznej Europie Wschodniej na której wzorowano grę są zgodne z prawdą, nawet jeśli ktoś usiłuje ją poprawić, ale brak nam zwyczajnie kontekstu by zrozumieć pewne rzeczy.
Proste odwrócenie przypisanych ról nierzadko pozwala nam wejść w nieznane nam role. Choćby tak jak uczynił Ian M. Banks, w opisywanej niegdyś książce, gdzie chrześcijanie są niewielką radykalną sektą w muzułmańskim świecie, a ich przywódca dokonuje zamachu na WTC. Nagłe usunięcie spod nóg dywanu, jakim jest pewność życia w kręgu kulturowym i wyznawanie wspólnego systemu wartości bywa mocno szokujące. Zwłaszcza, iż zazwyczaj nikt poza historykami nie uświadamia sobie, jak wiele prawdy jest w słowach Andre Malraux- „nie ma czegoś takiego jak kultura zachodnioeuropejska, jest tylko chrześcijaństwo”. Można się na takie twierdzenia powstałe pół wieku temu zrzymać, ale nasz obecny system wartości, a zwłaszcza etykę, moralność i pojęcia dobra oraz zła zawdzięczamy chrześcijaństwu, które z kolei czerpało wiele z filozofii Arystotelesa. Jak wygląda świat innej logiki można zobaczyć w Chinach, albo czytając stare powieści A. E. Van Vogta, z cyklu „nie-A”, gdzie wartości nie naukowe są w społeczeństwie pozbawionym znanej nam logiki całkowicie nie definiowalne.
Elementem bagażu kulturowego jest także tak zwane dziedzictwo białego człowieka. Na pewnym poziomie uświadamiamy sobie, jacy biali koloniści byli niefajni, zazwyczaj ukazywanie podbitych ludów przez pryzmat SF pozostaje mocno abstrakcyjne, nawet jeśli robi Ursula Le Guin, ze swą niesamowitą umiejętnością ukazywania obcości. Jeśli jednak abstrakcję przeniesiemy do świata alternatywnego, robi się ciekawiej, bo obcość staje się swojskością, a tym samym jest boleśnie odczuwalna. Dobrym przykładem może tu być seria książek Malorie Blackman, „Noughts and Crosses”. Przedstawia Europę, podbitą przez Afrykanów. Wraz z końcem XX wieku sytuacja białych zaczyna się poprawiać, powoli dobiega segregacja rasowa, a obowiązujące prawa pozwalają im zajmować stanowiska menedżerskie i studiować. Gdzieś w tle jest odpowiednik UE, wymuszając cywilizowane zachowanie, ze strzępów informacji możemy wywnioskować, że historia toczyła się dość krwawo i nie była przyjemna. Historia białych została w dużej mierze zapomniana, usiłują ją odbudować i wielu się nie podoba.
Przyznam, że nie dałem rady przeczytać całej serii, należy bowiem do gatunku young adult, który niezbyt mnie pociąga. Lecz tło wyszło Blackman fenomenalnie. Implikacje płynące z faktu, iż historycznie nastąpiło odwrócenie sytuacji, a rasa kaukaska została uciemiężona, stanowią jedynie dekorację opowieści o miłości i zdradzie, jednak wywołują żywe emocje. I sprawiają, że czytelnik zaczyna oburzać się na dyskryminację, po czym uświadamia sobie, że autorka jedynie podbarwia obecne wydarzenia, opisując sytuację na południu USA w latach sześćdziesiątych. Ryszard Kapuściński pisał, iż pierwszym co odczuwał po przybyciu do Afryki była inność płynąca z odmiennego koloru skóry. Powieści Blackman pozwalają nam poczuć nieco więcej, to coś więcej niż oburzanie się na niesprawiedliwe traktowanie, to odczucie rasizmu.
Jeszcze lepsze jest opowiadanie „Bunt Anglików” Iana R. Macleoda wydane w Polsce w zbiorze „Podróże”, o którym już kiedyś pisałem. Opowiada o buncie korpusu angielskich sipajów, w rzeczywistości, w której Indie podbiły Anglię. Historia zarysowana jest kilkoma zdaniami, bowiem po kilku wiekach opowieść o tym, jak królestwo Anglii było równorzędne do konfederacji Mahrattów jest jedynie legendą. Zapomnianą historią, traktowaną niczym bajka, w której Europejczycy posiadali statki i technikę pozwalającą im pływać po oceanach. Później spadł płonący kamień, zapanował głód, ludzie zjadali trupy, a szukając pożywienia radżowie zaczęli podboje. Imperium Indyjskie zajmuje Europę, podbiło Francję, Prusy. Anglicy wcielani są do korpusów wojskowych, a w Londynie stoją świątynie indyjskich bogów. Żołnierze korpusów sipajskich wszczynają bunt. Siłą opowiadania nie jest jednak opowieść o powstaniu, lecz o podboju kulturowym. Świat ma inną historię, wojska indyjskie walczą z dzikusami zza muru Hadriana w dzisiejszej Szkocji, kultura indyjska ma status wyższy, czy też stanowi po prostu kulturę, a cywilizacją supremacji jest cywilizacja indyjskiego człowieka. I ukazaniem świata z tej perspektywy Mac Leod rozbija bank, spoglądając na Londyn, w którym dawne chrześcijańskie kościoły są świątyniami Wiszny i Siwy, a biali znają jedynie system kastowy, nie powstał kod kulturowy w postaci dzieł sztuki czy literatury, nagle znajdujemy się w świecie całkowicie alternatywnym. Nie jest trudne opisać podbój Europy choćby przez Azteków, ale ukazanie implikacji z tego płynących stanowi rzadki aspekt. Nagle uświadamiamy sobie, że dawne muzułmańskie świątynie w Granadzie, zamienione na kościoły, czy Haga Sophia zmieniona w meczet to nie zabytek zapomnianej historii, lecz pamiątka po czasach, które skończyć mogły się zupełnie inaczej.
Znany od lat jest argument, iż nasz kraj przypomina nieco państwa postkolonialne, przez lata podzielony i pozbawiony państwowości. Zgoda, lecz śmiem twierdzić, że podbój dokonany przez osoby z kręgu kulturowego tych samym wartości wygląda nieco inaczej, niż najazd białego człowieka na inne kontynenty. A opisane historie alternatywne pozwalają nam to sobie w pełni uświadomić.

środa, 23 maja 2018

Planeta nieMałp

Większość historii alternatywnych bazuje na punkcie rozbieżności mającym charakter polityczny. Czy to zabójstwo polityka, czy też podjęcie lub niepodjęcie decyzji o charakterze fundamentalnym pcha historię na inne tory, umożliwiając nam najczęściej ujrzenie jakiego losu uniknęliśmy. Rzadko ktoś decyduje się na opisanie zupełnie innej historii świata, prezentując wizję rzeczywistości na tyle odmiennej, iż przywodzi nam na myśl bardziej miano SF lub fantasy, niż opowieści wpisującej się w genre alternatywnej historii. Bo czytelnik jest przecież jak inżynier Mamoń z „Rejsu”, lubi to co już zna, do czego może się odnieść. Zatem osadzenie akcji w krainie znanej z historii, ze zmienionym jej przebiegiem, gdzie historyczne postacie odgrywają inne role, jest zabiegiem nadającym dziełom atrakcyjności literackiej czy filmowej, nie mającej jednak wiele wspólnego z realizmem. Harry Turtledove kpił swego czasu, iż jest to zabieg wyłącznie fabularny, trudno bowiem zakładać, iż te same postacie wkraczałaby na zbliżone ścieżki, zwłaszcza im więcej lat upłynęło od punktu rozbieżności. Im dalej tym wprost proporcjonalnie malałaby możliwość nie tylko odgrywania przez nie roli w polityce, ale nawet narodzin i pojawienia się w świecie alternatywnym, w którym historia potoczyłaby się inaczej.
Nie na darmo przywołuję mistrza historii alternatywnej we wstępie, choć jego powieści w zasadzie nie są znane w Polsce. Nim zajął się pisaniem SF parał się akademicko historią i to sprawia, iż jego książki są tak niesamowicie dopracowane. Czy to pisząc wielotomowy cykl o świecie po wojnie secesyjnej wygranej przez Południe, czy też o II Wojnie, która wybuchła w roku 1938, wskutek czego jej przebieg był zupełnie inny, czy też opisując świat po wojnie koreańskiej, w której użyto bomby atomowej, Turtledove cechuje niezwykła dokładność i głębokie zrozumienie procesów historycznych. Wolę jednak jego książki zawierające elementy SF, w szczególności opisywany tu już niegdyś cykl osadzony w rzeczywistości alternatywnej o wojnie światów. W początkach jego pisarstwa zdarzało mu się bawić pomysłami opisującymi zupełnie inną historię świata, której przebieg został zmieniony u jej początków.
Jak u Harry’go Harrisona i jego opowieści o dinozaurach wkraczamy na odmienne tory ewolucji. Pochodzący z roku 1988 zbiór opowiadań „A Different Flesh” przedstawia nam świat, w którym na kontynencie amerykańskim nie pojawiły się kultury indiańskie, ani w ogóle homo sapiens. Zamiast tego Ameryki zasiedlają homo erectus, a także megafauna z czasów prehistorycznych. Gdy w XVI wieku kontynent zaczynają podbijać ludzie, dochodzi do nieuchronnego konfliktu z „simami”, początkowo traktowanymi jak małpy, z czasem stającymi się siłą niewolniczą. Cykl opowiadań przedstawia nam dzieje Ameryk na przestrzeni kilkuset lat. Choć wspomniałem, iż Turtledove punktował ahistoryczność wykorzystywania znanych postaci w alternatywnych historiach, sam z pełną świadomością stosuje tu ten zabieg literacki, a wiele epizodów odnosi do rzeczywistych wydarzeń, z udziałem Indian. Obserwujemy historię podboju Ameryki, począwszy od kolonii w Jamestown, gdzie koloniści usiłują porozumieć się z „simami”. Samuel Pepys obserwując ich naturalne środowisko stworzy teorię ewolucji na dwa stulecia przed Darwinem, traperzy staną się częścią plemion tubylczych, mamuty zostaną wykorzystane do transportu zastępując kolej. Niewolnictwo zostanie zniesione, bowiem ludzka siła robocza okaże się niczym w obliczu sił witalnych homo erectus. W XX wieku aktywiści walczyć będą o zaprzestanie eksperymentów medycznych prowadzonych na simach, a w debatach prowadzone przez obywateli FCA (Federalne Stany Ameryk) kluczowym stanie się ustalenie czy są oni zwierzętami, czy ludźmi.
Dużo ciekawsza wydaje mi się jednak inna nowela Turtledove’a „Down in Bottomlands” z roku 1993. Tym razem zafascynowało go wydarzenie epoki mioceńskiej, gdy 5 milionów lat temu basen Morza Śródziemnego wysechł, po czym wypełniły go wody Atlantyku. W tym świecie tak się nie stało, gdyż uniemożliwiły to wypiętrzone góry, wskutek czego powstała olbrzymia nizina, położna głęboko poniżej poziomu morza, gdzie temperatura sięga 40 stopni, a deszcze są rzadkie. Umożliwiło to przetrwanie i rozwój społeczeństw neandertalskich i zachowanie fauny i flory, która wyginęła po zmianie warunków klimatycznych. Jeden z neandertalczyków jest narratorem powieści, oprowadzając gości i czytelników po parku krajobrazowym położonym gdzieś w okolicach miejsca, gdzie powinna leżeć Francja i Hiszpania. Wplątany zostaje w spisek terrorystów z rasy Krepalga, którzy żyją głównie w krajach środkowego wschodu, gdzie klimat jest łagodniejszy. Stoją dużo niżej na szczeblu rozwoju cywilizacyjnego, bowiem pojawili się na świecie dużo później i są rzecz jasna niczym innym niż homo sapiens. Stłamszeni do krainy półksiężyca i zimnej północy, obserwują z zawiścią neandertalczyków, którzy podzielili świat i posiadają liczne zdobycze cywilizacyjne. Korzystają z energii geotermalnej, wodnej, zasiedlają szelf kontynentalny, bowiem umożliwia to inna geografia, skutkująca odmiennym ukształtowaniem świata, w którym istnieją inne kaniony i liczne rzeki. Przy pomocy skradzionej bomby atomowej ludzie usiłują zniszczyć szczyt Sierra Morena i odtworzyć morze, które zaleje neandertalskie państwo. Zmieni to klimat na świecie i odda jego większość ludziom.
To drugie opowiadanie wydaje mi się dużo ciekawsze, bowiem Turtledove dogłębnie przemyślał tu implikacje poczynionych założeń. Zmiana klimatyczna uniemożliwiła ludzkości ekspansję, tworząc klimat sprzyjający przetrwaniu neandertalczyków i stworzeniu przez nich cywilizacji stojącej na znacznie wyższym poziomie rozwoju. Oczywiście nie pierwszy to autor bawiący się tym pomysłem, czynił to już chociażby Stephen Baxter, ale opowieść z Niższej Krainy wydaje się niezwykle interesująca.
Obie opisywane historie dzielą intrygujący i oryginalny pomysł, co jednak wpływa na sposób opowiedzenia, bowiem intrygi bywają pretekstowe, gdy celem autora staje się przedstawienie wyobrażonego świata. Który w tym wypadku jest niezmiernie ciekawy.

poniedziałek, 14 maja 2018

RAPP/RASL

W ramach festiwalowych nowości związanych z targami książki warto zwrócić uwagę na jedną z komiksowych propozycji Egmontu. To „RAPP” Jeffa Smitha, w oryginale wydany jako „RASL”, narysowana disnejowską kreską opowieść dla dorosłych o równoległych rzeczywistościach.
Jeff Smith znany jest przede wszystkimi jako autor świetnego „Gnata” (Bone), również wydanego przez Egmont. To pisana i rysowana przez wiele lat historia fantasy, również utrzymana w stylistyce Walta Disneya, traktująca jednak o nieco bardziej poważnych sprawach, mimo iż wiele rzeczy zderzonych w niej zostało w sposób co najmniej humorystyczny. Bohaterami są stworki przypominające duszki, które zabłąkały się z krainy przypominającej konstrukcyjnie USA i jej demokrację, do świata fantasy. Horda dziwnych potworów dokonuje inwazji prowadzona przez tajemniczą zakapturzoną postać, poszukując zaginionej dziedziczki tronu upadłego królestwa, z czasów sojuszu ludzi i smoków. Jest to typowa epicka fantasy, a jej siłą jest umiejętne rozłożenie akcentów i bajkowa kreska. Smith rozkłada wyjaśnienia na wiele tomów, unikając podawania odpowiedzi na raz i wprost, poprzez koncentrowanie ich w dymkach. Kolejne warstwy opowieści odsłaniane są stopniowo, co jest wielką zaletą tej opowieści. RAPP stworzony został zgodnie z podobnym schematem narracyjnym, jednak ta opowieść przeznaczona jest dla dojrzałego czytelnika, którego nie powinna zmylić kreska Jeffa Smitha. Przy czym taki sposób rysowania jest wielką zaletą komiksu, choć jego tematyka jest jak najbardziej poważna i pozbawiona jakiegokolwiek humoru. Nadaje jednak całości pewien klimat, czyniąc końcowe doznanie mocno unikalnym. Próbując wyobrazić sobie historię narysowaną w realistyczny sposób, stwierdzałem iż wiele by ona straciła, a pewne fragmenty mogłyby mocno razić.
W warstwie scenariuszowej tak dobrze już niestety nie jest, mimo mocnego sposobu prowadzenia narracji i stopniowego odsłaniania całości historii, którą zaczynamy poznawać w jej końcowej części, a korzenie mającej w przeszłości głównego bohatera. Na szczęście polski czytelnik dostaje od razu całość 15 częściowej serii, która ukazywała się przez kilka lat i zaliczyła sporo opóźnień. Stąd czytanie jej wówczas było znaczną udręką, przypominającą przedzieranie się przez komiksy Andreasa, z którymi mierzyć się należy dopiero gdy ukaże się ostatni z nich, umożliwiający poznanie zamysłu autora. Ponadto polskie wydanie oparte jest na TPB, wnioskuję więc iż plansze są kolorowe, mimo iż nie miałem w RAPPA w ręku. Oryginalne zeszyty wychodziły w czerni i bieli, w wypadku rysunków Jeffa Smitha są one równie znakomite w obu odmianach.
O czym jednak jest „RAPP: Zaginione dzienniki Tesli”? Zaczynamy od mocnego uderzenia, ranny mężczyzna ucieka przez pustynię, to właśnie RAPP, w oryginale znany jako RASL (tu przyznam, że nie jestem w stanie rozszyfrować tej zmiany bez znajomości polskiej wersji, bowiem pseudonim RASL jest akronimem, którego znaczenie poznajemy dopiero w ostatnich częściach cyklu). Ma na imię Robert, a na ramieniu wytatuowane imię Maya. Stopniowo historia odsłoni nam te wszystkie tajemnice, niczym w filmie Hitchcocka początek będzie wybuchowy i sprawi, iż długo nie będziemy w stanie oderwać się od czytania. RAPP okaże się złodziejem, kradnącym z równoległych rzeczywistości dzieła sztuki na zlecenie swej indiańskiej przyjaciółki. Między wymiarami przenosi się dzięki dziwacznym urządzeniom, zakładając maskę Pima. Jest zarośnięty i wygląda na to, iż od jakiegoś czasu wiedzie życie włóczęgi. Wszystko skomplikuje się jednak, gdy okaże się, iż ktoś ściga go pomiędzy rzeczywistościami alternatywnymi, mężczyzna w czarnym płaszczu dysponujący urządzeniem podobnym do tego jakim dysponuje. Zaś Robert przestaje trafiać do rzeczywistości, z której przybywa. Pojawiając się w świecie, w którym Bob Dylan wydaje płyty jako Robert Zimmermann, RAPP orientuje się, iż coś jest nie tak, zwłaszcza gdy odkrywa, iż we wszystkich światach obserwuje go niema i zdeformowana dziewczynka. A to dopiero wstęp do tej opowieści, która niepostrzeżenie przerodzi się w opowieść rodem z czarnego kryminału, gdy okaże się iż RAPP w przeszłości był naukowcem, fizykiem kwantowym, mającym romans z żoną swego najlepszego przyjaciela. A wszystko kręcić będzie się wokół prac Nikoli Tesli i znanego z II Wojny Światowej eksperymentu Filadelfijskiego.
Na tym poziomie dostajemy doskonale przemyślaną opowieść, a przedstawiane w sposób niechronologiczny wydarzenia wiążą się ze sobą z żelazną konsekwencją, tworząc wspaniałą opowieść, którą śmiało można nazwać SF noir. W czym więc problem? Pozostawiła we mnie pewien niedosyt, rozkręcając się w kierunku tajemnicy i zagadki, po czym skręcając w stronę kryminału, którym się okaże gdy poznamy wyjaśnienia większości zagadek, choć stanie się to dopiero na ostatnich stronach opowieści, gdy zatoczy ona koło do otwierającej ją sceny. Zobaczymy wówczas, iż zbudowano ją na kliszach crime-noir, ale to nie wada. Jedynie rozczarowanie, iż zniknie gdzieś wówczas mocno eksponowany wątek SF.
Nie zrozumcie mnie źle, „RAPP: Zaginione dzienniki Tesli” to nadal jedna z najlepszych komiksowych historii jakie zdarzyło mi się czytać, nie tylko pod względem rysunkowym lecz przede wszystkim scenariuszowym. Autor przyjmując metodę retrospekcji niezwykle udanie zlepił wszystko w całość, pozostaje jedynie pewien niedosyt, iż zdawał się obiecywać dużo więcej.

niedziela, 13 maja 2018

Ostatni sezon „Ekspansji”

Ledwie zdążyłem sobie uświadomić, iż tradycyjnie powinienem napisać jakiś tekst o kolejnym sezonie serialu „Ekspansja”, a potem stwierdzić, iż to przecież całkowicie bez sensu, bo ile razy można chwalić tę samą rzecz, kiedy SyFy ogłosiło skasowanie serialu. Łup. Tego się nikt nie spodziewał. Trzeci sezon utrzymuje równe oceny na poziomie 100%, jest doskonały od strony artystycznej, dopracowany jeśli chodzi o szczegóły, doskonale rozwijający niedopowiedziane wątki z książki. W chwili obecnej nie ma lepszej rzeczy dla miłośników SF w telewizji. Na głowę bije wszelkie inne produkcje w rodzaju „Winnony Earp” czy „Dark Matter”, chyba że ktoś traktuje SF wyłącznie rozrywkowo, nie szukając niczego więcej. Ambitny, prezentujący złożone postawy, skomplikowaniem przedstawionego świata przebijający „Modyfikowany Węgiel” Morgana, zaadaptowany przez Netflix. What the hell then happened?
Właśnie to. Oglądalność trafił szlag, ekonomia zysku i podaży w stosunku do poniesionych kosztów inwestycyjnych okazała się być nieubłagana. Być może zawinił tu brak reklamy sprawiający, iż seria pozostaje relatywnie nieznana. Albo coraz większy stopień skomplikowania, sprawiający iż kolejnych odcinków nie dało się oglądać bez znajomości poprzednich. To nie "Gra o Tron", gdzie przejaskrawione postacie kopulują zastanawiając się komu podpiłować fotel, by zasiąść na stołku z mieczy, będąc całkowicie pozbawionymi etyki i moralności, ku orgazmicznej ekscytacji widza. Tu nie tylko wybory mają swe konsekwencje, lecz postacie świadome są wagi swych potencjalnych czynów. Nie braknie łotrów i tchórzy, bohaterów i pragnących ukryć swe działania, lecz protagoniści kierują się nie tylko pragnieniem władzy. Serial wszystkie te wątki poszerza, rozbudowując postaci, które w książkach pojawiły się później. Pokazuje ich motywacje, sprawiając iż przestają być papierowe. Lecz przede wszystkim daje nam świat przyszłości, a przypominam, jest to ten sam świat, w którym działa się akcja „Marsjanina”. Twórcy przekuli wizję spółki autorskiej znanej jako James S. A. Corey w prawdziwy świat, w którym Marsjanie nienawidzą Ziemian, Pasiarze są robolami mówiącymi własnym językiem, z trudem znoszącym grawitację. Każda strona ma charakterystyczny desing wystroju wnętrz, wnętrza stacji i statków kosmicznych nie są skryte za panelami dekoracyjnymi jak w „Star Treku”, lecz widać iż stanowią złożone maszynowe konstrukcje. Kosmos jest zimny i groźny, a ludzie podbijają go z trudem, uwięzieni w swych kombinezonach.
Przypomnijmy raz jeszcze o czym jest Ekspansja, bowiem jestem wielkim fanem tej serii, a w Polsce jak na razie ukazała się dwukrotnie jedynie pierwsza część, „Przebudzenie Lewiatana”. Cykl podjął MAG i jest szansa, że polscy czytelnicy poznają resztę tej fascynującej opowieści, o której pisałem już wielokrotnie, która po angielsku zmierza ku końcowi, po tym jak zapowiedziano ósmy i dziewiąty tom, stanowiące zwieńczenie cyklu będącego hołdem dla space oper złotego wieku SF. Autorzy postanowili opowiedzieć o drodze ludzi w kosmos, bowiem jak stwierdzili, irytowało ich, iż żaden cykl nie powiadał o początkach jego podboju, zabierając czytelnika do istniejących już imperiów. W chwili rozpoczęcia serii człowiek nie potrafi opuścić Układu Słonecznego, skolonizowany wiek wcześniej Mars i Ziemia toczą zimną wojnę o zasoby, a pas asteroid zamieszkują robotnicy wyzyskiwani przez korporacje obu planet. Ziemia powoli chyli się ku upadkowi, wzrasta gospodarcza potęga Marsa. Układ Słoneczny wrze, a wybuchnie gdy okaże się, iż na jednej z asteroid odkryto tajemniczą protomolekułę, dowód na istnienie, przybyłą miliony lat wcześniej z głębokiego kosmosu. Rozgrywka o nią, a raczej o to kto pierwszy złamie jej zagadkę i przerobi na broń rozpala Układ Słoneczny. O intrygach, spiskach i wreszcie wojnie z nią związanej opowiadają pierwsze tomy tego niebanalnego cyklu.
Serial umiejętnie ukazuje to wszystko i zbiera wspaniałe oceny. Co więc się stało? Cóż… Prócz opisywanych powyżej przypuszczeń, mogę jedynie dodać, iż nakręcono go dla fanów. Mają okazję zobaczyć drogę do wojny i ją samą w całej okazałości, podczas gdy w książce toczyła się ona gdzieś w tle. Zwykły widz w sporej części się znudził, bo poszerzanie wątków odebrało jednocześnie „Ekspansji” akcję. Jesteśmy w trzecim sezonie i gdzieś w drugim tomie cyklu, wątek protomolekuły gdzieś zniknął, Mars i Ziemia do siebie strzelają. Owszem, trzyma to wszystko w napięciu, ale gdzie do cholery to zagrożenie, kiedy obca bezrozumna forma życia zaczęła transformować Wenus? Gdzie ten strach ludzkości, która skoczyła sobie do gardeł, gdy stanęła w obliczu czegoś niezrozumiałego? No i aktorstwo… Poza Shohreh Aghdashloo i jej wspaniałym głosem, w większości papierowe.
Oglądać koniecznie. Oczywiście trwa już akcja ratowania Ekspansji, fani próbują przenieść ją do Netflixa lub Amazona, złoszcząc się na SyFy, iż nie chce mieć ambitnego serialu, od czasu zakończenia Battlestar Galactica tworząc proste fabuły. Sezon nie skończy się cliffhangerem, będzie miał otwarte zakończenie (znający książki mogą się domyślać, w którym miejscu się urwie akcja), więc dobre i to. Dostaniemy także dwa ostatnie tomy, bowiem akcja zmierza ku finałowi na skalę galaktyczną. Autorzy zapowiedzieli nową trylogią SF, zainspirowaną „Diuną” i „Lewą Ręką Ciemności”. O ile brzmi to intrygująco, a w ich wydaniu będzie zapewne bardzo udane, byłem ciekaw przyszłości świata „Ekspansji”. Bo kreacja to wspaniała i pełna życia, na miarę Wspólnoty Petera F. Hamiltona, Kultury Iaina M. Banksa (podobno też adaptują na serial) oraz innych wielkich serii SF.

środa, 9 maja 2018

Jedna przegrana książka

Jeśli planujecie czytać „Jedną przegraną bitwę” Marcina Wolskiego, nie zabierajcie się do niej od razu po „Wallenrodzie”. Ja uczyniłem tak kilka lat temu. Mimo swych wad, podniesionych w ostatnim wpisie, „Wallenrod” wydaje się książką głęboko przemyślaną na poziomie konstrukcji literackiej. Niestety „Jedna przegrana bitwa” tu nie może się obronić, bo wszystko się rozłazi i nie ma żadnego wyrazu. O ile w „Wallenrodzie” akcję ciągnie do przodu intryga militarno-szpiegowska, tutaj niestety zabrakło intrygi. A szkoda, bo wiele po tej książce sobie obiecywałem, w końcu rozgrywając historię alternatywną Polski pokazuje się przede wszystkim, jak mogło być nam dobrze, GDYBY. Wolski zaś poczynił założenie, iż „da wygrać złu”. Choć nie sposób dyskutować z tezą, iż w wypadku zwycięstwa Konarmii byłoby dużo gorzej, pewne jednak uproszczenia mocno złoszczą.
W roku 1920 Polska przegrała bitwę warszawską. Sowiecki agent przeniknął na tyły i zdołał zabić marszałka Piłsudskiego, co w połączeniu z brakiem rozpoznania dało fatalne skutki. Reszta jak mawiają jest historią, książka realizuje scenariusz wielokrotnie podnoszony przez część historyków, zgodnie z którym starcie pod Radzyminem z Armią Konną było jedną z dwudziestu najważniejszych bitew świata. Gdyby nie zwycięstwo Polski, komunizm wlałby się do Europy Zachodniej, gdzie robotnicy czekali jedynie na iskrę by wzniecić rewolucję. I właśnie to dzieje się w tej książce, po trupie burżuazyjnej Polski Armia Czerwona prze na Zachód. Podbój trwa wiele lat, lecz w końcu sołdaty zatrzymują się dopiero na Atlantyku. Z Departamentów Zamorskiej Francji Francuzi mogą jedynie spoglądać na swą podbitą ojczyznę. Do lat trzydziestych większość Europy jest komunistyczna.
Wszystkie te wydarzenia jednakże w powieści stanowią tło historyczne, akcja zaczyna się bowiem w roku 1968. Z tej perspektywy Wolski opisuje wydarzenia polityczne i wojenne lat ubiegłych, odkrywając je przed narratorem książki, który żyje rzecz jasna w świecie pozbawionym prawdy i jedynej słusznej narracji historycznej. Zapoznając się z relacją swego ojca-łagiernika, o którego istnieniu nie miał przez lata pojęcia, skryty w bezpiecznym kokonie komunistycznej elity, protagonista dowiaduje się wraz z czytelnikami co wydarzyło się na świecie. A w tym wypadku Wolski świetnie przemyślał wszelkie implikacje. Wskutek zwycięstwa komunizmu nie powstały ruchu faszystowskie, ich odpowiednikiem był wzrost znaczenia nacjonalizmu amerykańskiego, który doprowadził do zjednoczenia obu Ameryk pod dyktando USA. Przewodzone przez wybieranego na kilka kadencji przemysłowca Hearsta w imieniu wolnego świata stanęły w połowie lat czterdziestych do konfrontacji z ZSRR. Dysponując przewagą przemysłową z łatwością USA wraz z armiami Francji, Wielkiej Brytanii i innych okupowanych krajów dokonać inwazji na Europę. ZSRR miało jednak w zanadrzu pewien sekret, broń atomową, której nie zawahało się użyć. Opracował ją Albert Einstein, w zamian za rezygnację z kampanii antyżydowskiej i umożliwienie wyjazdu Żydom do Palestyny, co przystano z ochotą. ZSRR wskutek kolejnych przewrotów politycznych nie przewodził wcale Stalin, lecz Beria. Skutkiem tego jest również widoczny brak aż tak nasilonych prześladowań, bowiem stalinizm nie narodził się, podobnie jak faszyzm. Gdy rozpoczyna się akcja książki świat już dawno otrząsnął się po II Wojnie Światowej. Zjednoczona PanAmeryka posiada własny arsenał atomowy, w Afryce istnieje państwo Ekwatorii, gdzie schronili się Francuzi, potęgą są Chiny i Japonia, istnieje Izrael. Mieszkańcy krajów komunistycznych gotują się do nadchodzącej wojny, ZSRR bowiem czuje się przyciskane do muru. Jak w naszej rzeczywistości zaczyna przegrywać wyścig przemysłowy, kapitalizm zyskuje powoli przewagę. Zwycięstwo Izraela w lokalnej wojnie wywołuje kampanię antysyjonistyczną, znaną dobrze z naszej wersji historii.
I tutaj książka się rwie, co wynika niestety z jej założenia, iż system jest wcielonym złem. Drażni mnie to w zestawieniu z "Wallenrodem", gdzie Polska jako sojusznik hitlerowskich Niemiec  wychodzi z wojny zwycięsko, nie ponosząc konsekwencji, de facto stając się europejskim mocarstwem. I nie jest to zwycięstwo zła, mimo iż przez większą część powieści Polacy są sojusznikami nazistów. Ale tamta książka opowiada o triumfie, jak Wolski opowiadał na spotkaniach pisana była by pokazać, iż Polska może wstać z kolan, może być z czegoś dumna, ku pokrzepieniu serc, stąd moje niedawne porównania do Sienkiewicza. "Jedna przegrana bitwa" z założenia przedstawia zły system, choć Polska należy do obozu, który podbił pół świata i atomówkami pognał jankesów z Europy. Ale jej bohater musi przejrzeć na oczy i zrozumieć, że znajduje się w moralnie niewłaściwym obozie. Następnie uciec, a na swej drodze natrafić na księdza nadającego audycje radiowe, wzywające do trwania w wierze, o imieniu Jan Pawłowicz, który nie został papieżem, bowiem zamiast niego zastąpił go Benedykt XVI. Po czym książka urywa się w kulminacyjnym momencie, gdy Rosjanie knują, planując zamachy, w dekadę po tym jak pozbyli się Kennedy'ego.
O ile wszystko to wydaje się doskonale przemyślane, w realizacji Wolskiemu przeszkodził przede wszystkim fakt, iż książka jest osobista. W przeciwieństwie do "Wallenroda", w tej powieści opisywał swoje losy, główny bohater nosi nazwisko Wolak. W wykładowcach Wydziału Historycznego z roku 1968 każdy student tego wydziału rozpozna bez trudu prawdziwe postacie. Wolski dedykuje książkę ojcu, uczestnikowi bitwy warszawskiej. Opisując losy ojca bohatera powieści wizualizuje możliwe losy jakie mogłyby spotkać jego rodzinę. Antykomunizm autora narzuca mu poglądy, prezentowane niestety w sposób zbyt oczywisty. A szkoda, bo historię alternatywnej rzeczywistości przemyślał doskonale, dużo lepiej niż w "Wallenrodzie". Tam jednak świat przedstawiony, w którym żyć przyszło bohaterom, zaprezentowany został o wiele lepiej. Tutaj Wolski porusza się po łebkach, w zasadzie socjalizm w zwycięskim ZSRR i satelitach niczym nie różni się od naszego roku 1968. Niby jest gorzej, ale w jakimś stopniu lżej. Niestety nie dowiadujemy się o Polsce radzieckiej zbyt wiele. A szkoda, bo potencjał był olbrzymi, w dużej mierze niewykorzystany. Są i dobre strony tej powieści, autor pokazuje nie tylko brud obozu socjalistycznego, lecz również cienie nacjonalistycznej PanAmeryki. Na potrzeby tego wpisu przeczytałem tę książkę ponownie po kilku latach, mając nadzieję, iż czytana w oderwaniu od "Wallenroda" będzie nieco lepsza. Nic z tego.
System musi się zawalić, nawet w alternatywnej rzeczywistości. Autor jest przekonany, że nawet tam zatriumfuje dobro. Którym jest w tym wypadku niepodległość Polski. I to narzuca wszystko, pozostaje niedosyt. Niestety.