piątek, 31 sierpnia 2018

Postapo postludzkości

Odświeżam sobie ostatnio „Centrum Galaktyki” Gregory’ego Benforda. To sześciotomowy cykl SF wydany w Polsce w latach dziewięćdziesiątych, przemknął w zasadzie niezauważenie. Z pierwotnej lektury pamiętałem jedynie gamę pomysłów. Czytany po latach daje się ubrać w rozmaite ramy gatunkowe, których nie potrafiliśmy wtedy nazwać. Okazuje się, że Benford szedł gdzieś bokiem rozmaitych fal nie dając się w nie wpasować, jednocześnie pisząc o pewnych rzeczach, nim podchwycił je główny nurt SF. Tym samym nie używał pewnych nazw, bowiem jeszcze ich nie wymyślono. Pisał choćby o postludzkości nim jeszcze Greg Egan zaczął ekstrapolować rozwój homo sapiens, a także o konflikcie ludzi i maszyn, nim jeszcze komputeryzacja osiągnęła skalę, która na trwale umieściła ją w ludzkiej świadomości. „Centrum Galaktyki” nie jest space operą, choć kosmos jest przestrzenią akcji tych powieści. We wszechświecie trwa odwieczny konflikt sztucznych inteligencji i życia organicznego, w który zostaje wciągnięta ludzkość. Nie brzmi to nowatorsko, ale uświadomić sobie powinniśmy, że Benford zaczął pisać o tym jako jeden z pierwszych. Otwierające cykl „W oceanie nocy” składa się z opowiadań powstających od wczesnych lat siedemdziesiątych, a wizja sztucznych inteligencji czerpie wiele z HALa, posiadającego duszę komputera z „Odysei Kosmicznej”. Nie mniej cykl wcale się nie zestarzał, choć oczywiście podbój kosmosu nie dokonał się w sposób zamierzony przez autora. Duża w tym zasługa faktu, iż skupił się głównie na relacjach międzyludzkich i fizyce, która mocno zdefiniowała cykl, mocno zresztą oryginalny. W odróżnieniu od „Przestrzeni Objawionej” Reynoldsa, maszyny nie są tu jednorodnym bytem. Tam są przerażające, lecz w pełni zrozumiałe. Zamysł Wilków/Inhibitorów jest w pełni logiczny, wytępienie organicznego życia jest koniecznością, bowiem rozwijając się w sposób nieprzewidziany, eweolujując zagrozi ono planom harmonijnego przeprowadzenia Drogi Mlecznej przez kataklizm kolizji z sąsiednią galaktyką, jaki nastąpi za miliony lat. U Benforda maszyny powstały na wielu światach, wskutek ewolucji wspieranej i obserwowanej przez inne maszyny, jednocześnie tępiącej życie organiczne, jako zbyt nieprzywidywalne. Stąd też różny stopień rozwoju machin, od niepojętych inteligencji, przez robotników do „zmechów”, wyspecjalizowanych form zwalczających życie ludzkość. Mówienie o fakcjach czy typach machin jest tu bez sensu, wszystkie one są całkowicie obce.
O ile cykl startuje z pozycji wyjściowej naszych czasów, opowiadając o pierwszych krokach ludzkości w kosmos i odkryciu, że nie jest ona sama oraz o powolnym wkraczaniu na pole trwającego od milionów konfliktu, w trzecim tomie Benford wykonuje woltę, przenosząc akcję tysiące lat w przód. Od opuszczenia targanej wojną Ziemi, którą maszyny zasiedliły inną rasą, walczącą z ludźmi, minęły całe milenia. Ludzkość zdążyła osiągnąć szczytowy punkt swojego rozwoju, wkroczyć do Centrum Galaktyki, gdzie machiny prowadzą niezrozumiałe eksperymenty na horyzoncie zdarzeń, po czym wyparta z kosmosu zbudować cytadele i upaść. Na początku trzeciego tomu poznajemy niewielką grupę ludzi, która od dłuższego czasu ucieka. Czy też raczej post-ludzi, bowiem wszyscy oni wyposażeni są w implanty, mają dostęp do aspektów przechowujących świadomości poprzednich pokoleń, połączeni są są ze sobą siecią komunikacyjną. Z czasem dowiemy się, że ich wzrost także różni się do naszego, osiągnęli etap rozwoju stanowiący połączenie elementów organicznych, choć nie sposób ich nazwać cyborgami. Bo te także Benford opisuje, jego siłą jest tworzenie obcych cywilizacji. Czy to gigantyczne cyborgi, rozwinięci mieszkańcy nor wyposażeni w liczne submózgi, czy obcy porozumiewający się mikrofalami, którzy zmienili swe ciała by oszukać maszyny co do natury swego istnienia, czy też gigantyczne byty żyjące w przestrzeni, autor korzystając z wiedzy naukowej powołuje do życia niesamowite byty. Gdzieś w tle tego wszystkiego jest fizyka, podobnie jak Stephenowi Baxterowi dostarczająca mu pomysłów, takich jak kontrolowana struna rozrywająca planetę na pół.
I w tym właśnie miejscu mamy do czynienia z postapo. Bo obecnie możemy wpasować cykl w takie ramy gatunkowe. Siłą Benforda jest opisywanie ludzkich charakterów, postaw i konfliktów w obliczu katastrafy. W tradycyjnym postapo mamy do czynienia z ludzkością po katastrofie nuklearnej, w ruinach cywilizacji, gdzie ludzie walczą o przetrwanie przy użyciu broni, której zasad działania już dawno przestali pojmować. Benford przeniósł ten sam schemat w odległą przyszłość, ukazując postludzkość uciekającą przed machinami, po upadku cywilizacji powoli ulegającą degrengoladzie. Skradającą się pośród cywilizacji zmechów, dla których są wyłącznie utrapieniem, bowiem operują one w skali planetarnej i zmieniając orbitę planety nie zwracają uwagi na jej mieszkańców, którzy są jedynie niewielkim utrapieniem. Losy bohaterów prowadzą nas przez kolejne kalki postapo, poznajemy grupki ludzi rządzone przez fanatyków religijnych, stajemy na wprost potworów, przy których zmechy wydają się niewielkim zagrożeniem, stąpamy po ruinach czasów świetności ludzkości. A jednak choć to nic nowego przeniesienie takiego sztafażu w odległą przyszłość robi niesamowite wrażenie.
Benford czytany po latach pokazuje nam jednocześnie pewne ślepe uliczki, w które wpada kategoryzacja fantastyki. Kilka dekad temu były to po prostu książki naukowe. Obecnie termin postapo nasuwa się samoistnie, stając kluczem do zrozumienia lektury. A jednocześnie kalka taka jest krzywdząca, mimo iż począwszy od trzeciego tomu wypełnia definicję z nawiązką. Przy czym mam wrażenie, że ograniczenia takie nakładamy sobie sztucznie. W Wielkiej Brytanii termin ten w ogóle jest nieznany, od czasów Wyndhama posługuje się kategorią "postkatastroficznych" powieści. To słowo ma dużo szersze znaczenie, choć trzyma się tego samego schematu opowieści o upadku, ucieczce, wegetowaniu na ruinach cywilizacji i zaszczuciu. To wszystko wyszło Benfordowi kapitalnie, fragmenty w których dysponująca aspektami i nanotechnologią oraz spektrum widzenia ludzkość nie jest w stanie poradzić sobie z problemem zatkanych toalet, a jednocześnie potrafi wyliczyć fazy grawitacji są kapitalne. Benfordowi udało się jeszcze jedno, prócz obcych form życia świetnie opisał różnorodność sztucznych inteligencji. Logika maszynowa pozostaje niezmienna, pozbawiona uczuć, a jednocześnie typów zmechów jest wiele, od mało zaawansowanych, przez wyspecjalizowanych łowców mających wytępić plagę ludzkości, poprzez przerażające maszyny usiłujące zachować postludzkość i ją zrozumieć. Sztuczne inteligencje stały się przez to bardziej realne niż w wydaniu BSG, gdzie Cyloni z odcinka na odcinek stawali się coraz bardziej podobni do ludzi.
Nie pamiętam czy nie rozczaruję się docierając do Centrum Galaktyki, ale warto było odświeżyć sobie ten mało znany cykl.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz