poniedziałek, 24 września 2018

Statki czasu

Nie czytanie „Statków czasu” gdy lata temu ukazały się po raz pierwszy po polsku było błędem. Lecz w tamtych czasach ukazywało się wiele innych ciekawych rzeczy, zaś koncepcja napisania ciągu dalszego „Wehikułu czasu” Wellsa wydawała się niezbyt atrakcyjna. Wells był w końcu li tylko klasyką, którą warto było znać, lecz nie miało się ochoty do niej wracać. Świetnie zresztą zaadaptowaną przez Waldemara Andrzejewskiego na komiks opublikowany w „Alfie”, nadającemu opowieści przerażający wymiar, psychodelii rysunkowej z lat siedemdziesiątych (o czym ostatnio przypomniał Egmont). Sprawa wydawała się zakończona, eloje, morloki, podróżnik w czasie przepadł prawdopodobnie w przyszłości, po tym jak zobaczył koniec świata. Historia zamknięta, klasykę należy znać, choć trąci już mocno myszką. A Stephen Baxter? Nowy autor na polu SF, do tego autor niezwykle ciekawej, lecz męczącej tratwy, pełnej nie do końca zrozumiałych pomysłów z fizyki.
Z biegiem lat coraz bardziej przekonałem się do Baxtera. Choć sekwencja Xelee nadal jest dla mnie nie do końca strawna pojawiał się już tu kilkakrotnie, choćby jako autor opowieści o alternatywnej historii NASA, czy też trylogii (również alternatywnej) o paradoksie Fermiego. Zachęciło mnie to do sięgnięcia po „Time Ships”, choć nie obiecywałem sobie wiele. Niesłusznie. Lektura bywa miejscami nieco monotonna i męcząca, bowiem Baxter miejscami aż nazbyt udanie naśladuje dziewiętnastowieczny styl pisania H. G. Wellsa. Jednak kunszt ten należy docenić, zwłaszcza iż Baxter w tekście pokrywał wiele nawiązań do twórczości autora. Udanie odzwierciedlił jego pesymistyczne poglądy na rozwój społeczeństwa. Jednak nie to stanowi o sile „Time Ships” a jak zawsze u Baxtera fizyka i związane z nią pomysły mocno przenicowujące mózg. Książka zaś w pełni wpisuje się w genre historii alternatywnych. Już na samym początku okazuje się bowiem, że historia nie została ustalona, zaś podróżnik zmienił ją pozostawiając wspomnienia, co doprowadziło do paradoksu. Stworzył bowiem multiwersum czasoprzestrzenne, w którym bieg dziejów współistnieje umożliwiając istnienie wielu wersji przyszłości. Kwantowa struktura czasoprzestrzeni przestaje być ustalona, koncepcja historii równoległych niejakiego Hugh Everetta znajdzie tu swe uznanie.
Podróżnik poszukując swej ukochanej Weeny z przyszłości Eloi, wprowadzi w czasoprzestrzeń jeszcze więcej zamieszania. Przyszłość jaką zna przestała istnieć, gdy odkrywa, iż Morlokowie stali się niezwykle inteligentnymi postludźmi. Ze słońcem stało się coś niezrozumiałego, z trudem przyswoi sobie koncepcję Sfery Dysona zbudowanej przez Morloków wokół słońca, której powierzchnia po obu stronach została przystosowana do życia. Lecz do dopiero początek szaleństwa i jazdy w głąb króliczej nory, w której historia jest wielokrotnie nadpisywana i wybucha bomba w czasie. Pancerne dreadnoughty Brytyjczyków ścierają się z Niemcami, których messerschmitty przenoszą do Paleolitu broń atomową, ludzie żyją w miastach bunkrach gdy Wojna Światowa trwa przez całe pokolenia, a miliony lat w przyszłości potomkowie ludzi nie przypominają ich samych, żyjąc w odległym kosmosie po zniszczeniu ziemi, którą zamieszkują nanobyty. Pomysł goni tu pomysł, w tle podróżnika ściga tajemnicze istnienie, a my powoli zmierzamy do finału, którym będzie podróż w przeszłość, do tego co było wcześniej, nim nastąpił Wielki Wybuch.
Wyszła Baxterowi niezwykle udana SF, ukryta w stylizowanej XIX wiecznej powieści. To chyba jedyna wada, bowiem wskutek narzuconej konwencji co jakiś czas musi wyjaśniać tym językiem późniejsze koncepcje naukowe, co bywa miejscami nieco męczące. Jednak pod każdym innym względem popełnił niezwykle interesującą książkę, dokonując mariażu hard SF ze steampunkiem. Choć miłośnicy tego ostatniego gatunku będą zawiedzeni, stworzył udaną kontynuację powieści Wellsa, a to tego świetną powieść gatunkową, z naciskiem na science, wykorzystującą udanie fiction.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz