środa, 26 lipca 2017

Warstwy wszechświata

Z biegiem lat coraz bardziej przekonuję się do pisarstwa Stephena Baxtera. Choć poznałem go jako autora książek z sekwencji Xelee, przedstawiającej udziwnioną przyszłość ludzkości, poddaną oddziaływaniom fizyki dalekiego kosmosu, jak choćby w „Tratwie”, jego utwory były dla mnie zbyt niejasne, by swą nauką przemówić do czytelnika o małym rozumku. Baxter jest fizykiem, wszystko co pisze ma solidne podstawy naukowe, czasem aż nazbyt. Stopniowo jednak moje podejście zaczęło się zmieniać, nieco przekonał mnie do tego „długi” cykl napisany wspólnie z Pratchettem, przedstawiający ewolucję ludzkości i kolonizację równoległych rzeczywistości. „Długa utopia”, którą zachwycałem się w jednym z dawnych wpisów miała na to znaczny wpływ, opisując sferę Dysona w swej oryginalnej koncepcji. Podobnie cykl NASA, opowiadający o alternatywnym podboju kosmosu, z którego na blogu opisałem niegdyś „Wyprawę”. Teraz skończyłem pochodzącą z przełomu wieków trylogię Manifold, a Baxter awansował właśnie w mych oczach na jednego z najlepszych pisarzy SF ever. Kto czyta po angielsku i lubi hard SF niech nie czyta już dalej wpisu, bo będą spoilery. Lepiej dokonać zakupu i delektować się na czytniku opowieścią o paradoksie Fermiego i jego możliwych rozwiązaniach.
W skład trylogii wchodzą „Time”, „Space” i „Origin”. Ich bohaterem jest Reid Malefant i osoby z nim związane, każdorazowo mający nieco inne role. Bowiem każdy z tomów jest samodzielną opowieścią, ponieważ każda z nich dzieje się w innej rzeczywistości multiwersum.
Nic nie jest jednak takie oczywiste, bowiem na początku multiwersum jeszcze nie istnieje. „Czas” opowiada o wszechświecie, w którym ludzkość jest całkowicie sama. Odpowiedź na pytanie zadane przez Enrico Fermiego, jest prosta. „Gdzie oni są?” zastanawiał się Fermi, bowiem biorąc pod uwagę wiek wszechświata i liczebność gwiazd, już dawno powinno dojść do pierwszego kontaktu, lub zaobserwowania obcej cywilizacji, bowiem przecież nie rozwijają się one równomiernie, więc z prostego wyliczenia matematycznego wynika, iż gdzieś powinien znajdować ktoś daleko bardziej zaawansowany według skali Kardaszewa. Wszechświat jest jednak pusty, a ludzkość poprzez tysiąclecia swej ekspansji nie napotkała nikogo, galaktyki są puste. Jej post-potomkowie sięgają w czasach entropii i końca czasu sięgają w przeszłość, by nawiązać kontakt ze swymi przodkami. Dużo tu nie zdradzam, to ledwie wprowadzenie i otwarcie znajdujące się na pierwszej stronie. Na początku XXI wieku bohaterowie rozważają apokaliptyczny scenariusz diaspory ludzkości w kosmos, upatrując w tym jedyną szansę jej ewolucji, gdy dowiadują się poprzez informacje uzyskane z przyszłości, iż to ślepy zaułek. Poprzez portal w czasie i przestrzeni usiłują ocalić ludzkość, która wcale nie chce zostać uratowana. Naprzeciw nim stanie uzbrojona po zęby NASA, ich sojusznikiem okaże się ewolucja i nowy gatunek ludzkości, rodzący się na ich oczach. W tym ostatnim sporo podobieństw z przywoływaną już Utopią, gdzie na długich ziemiach rodziła się nowa ludzkość, stając zagrożeniem dla Homo Sapiens. Jednak rozważania dotyczące budowy wszechświata i związku jego konstrukcji z brakiem w nim życia już takie nie są. Koniec zabiera nas w szaleńczą podróż po świecie fizyki, niczym w "Interstellar".
Wskutek rozwiązań fabularnych w „Czasie”, płynnie przechodzimy do „Przestrzeni”. Nowy wszechświat jest pełen życia. Jednak z czasem okazuje się, że jest choć wszechświat jest stary, cywilizacje nie są aż tak zaawansowane, jak powinny. Bohaterowie usiłują rozwiązać tę zagadkę na przestrzeni 6000 lat, w trakcie których dzieje się akcja powieści. I niezmiernie dużo podobieństw z „SiedemEw” Stephensona, bowiem Baxter z rozmachem opisuje przyszłość ludzkości, postapokaliptyczną Ziemię, poddaną transformacji przez obce sztuczne inteligencje, ludzkość rozproszoną w Układzie Słonecznym, zmienioną nie do poznania planetę i życie na niej, a także z rozmachem przedstawia obcych. Dorównuje przy tym swym wcześniejszym pomysłom, gdy na potrzeby sekwencji Xelee stworzył barionowe formy życia i istoty powstałe z ciemnej materii. Tu są równie obcy, gdy niepowstrzymani przybywają pożreć nasze słońce, a także gdy odtwarzają dawno wymarłe formy życia na Ziemi. Z czasem dotrzemy do kresu tej opowieści, przez dzieje ludzkości czasów jej chwały i lotów w kosmos, do powrotu do jaskiń i odtworzenia cywilizacji. Wreszcie poznamy odpowiedź na paradoks Fermiego. Mimo masy obcych form życia, żadna z nich nie ma szans wykroczyć poza pewien etap rozwoju, bowiem spotyka je to, co bohaterów „Diaspory” Egana. Cykl życia restartuje się, a obce cywilizacje odradzają na nowo, gdy jednak docierają do punktu rozwoju, w którym mogą nawiązać kontakt, nadchodzi katastrofa. 
Wydawałoby się, że po udzieleniu odpowiedzi Fermiemu na dwa możliwe sposoby nie jest możliwe nic więcej. W tomie trzecim „Geneza” Baxter łączy oba rozwiązania. Przez multiwersum podróżuje czerwony księżyc, pojawiając się nad równoległymi Ziemiami, zabierając jej mieszkańców i zostawiając część ze swych pasażerów, którymi są mieszkańcy innych Ziemi. W ten sposób staje się dawcą życia, umożliwiając ewolucję w różnych wszechświatach. Odpowiedź na pytanie kto jest jego twórcą i jaki ma nie jest taka oczywista, zaś na czerwonym księżycu spotykają się odmiany ludzkości ewoluujące z różnych pni. Są tu australopiteki, neandertalczycy, erectusy… Każdy z nich osiągnął etap rozwoju jaki nie był im dany na naszej Ziemi. Są też ludzie, pochodzący z różnych wersji alternatywnej historii, a wątek pojedynku grup fanatyków dla każdego fana postapo zabrzmi niezwykle znajomo. Homo sapiens jednak wcale nie okażą się tu najwyższą formą ewolucji, gdy na czerwony księżyc przybędą przedstawiciele innego pnia rozwoju, dysponujący inteligencją i zdolnościami, jakich ludzkość nie jest nawet świadoma. Rozwiązanie paradoksu Fermiego poznamy na końcu, gdy tajemnica zostanie odkryta, a cel istnienia Księżyca stanie się nań odpowiedzią, w swej szaleńczej podróży przez multiwersum, w którym pojawiając się nad Ziemiami wywołuje kataklizmy, zastępując istniejącego satelitę, wywiera bowiem wpływ na grawitacje. Odpowiedź dodajmy mocno wiąże się z finałami poprzednich powieści stanowiąc z nimi łącznik.
Cykl „Manifold” wywarł na mnie wrażenie równie mocne jak swego czasu „Ślepowidzenie” Wattsa. Swymi teoriami fizycznymi i ich realizacją zostawia daleko w tyle Egana czy Dukaja, a jednocześnie jest dużo bardziej przystępny. Jest tu wszystko, od czarnych dziur po teorię kwantową, obcy i ludzkość szukająca odpowiedzi, ewolucja i jej upadek, światy równoległe… A wszystko całkowicie nieoczywiste i napisane z olbrzymim rozmachem.
W światach cyklu dzieją się także niektóre z opowiadań zawartych w tomie "Phase Space", jednak nie wnoszą one wiele do opowieści, choć oczywiście warto je przeczytać.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz