środa, 14 lutego 2018

DODO

Czytam ostatnio w wolnych chwilach nową książkę Neala Stephensona. Nie śpieszyło mi się z jej zdobyciem, bo opis wydał mi się co najmniej dziwaczny. Ostatnimi czasy Stephensonowi przydarzyła się wtopa w postaci powieści „REAMDE”, nawet późniejsze „Siedemew” nie odbudowało mojego zaufania. Od tamtej pory ukazało się zresztą po polsku, ciekawi postapokalipsy w postaci całkowitego zniszczenia życia na Ziemi w znanej nam postaci, mogą zajrzeć do dawnego wpisu na blogu.
Stephenson to arcyciekawa postać, naukowiec i erudyta, nie stroniący od projektów w postaci dziwacznych gier komputerowych będących symulacją prawdziwej walki na miecze (choć Kickstarter tego nie łyknął), czy metafikcji złożonej z komiksów, wierszy, filmów i opowiadań znanej jako Mongoliada. Swoje książki pisze analogowo i są one niezwykle grube i złożone (poniżej jeden z rękopisów). 
Wiedzę ma olbrzymią, stąd niektórzy podejrzewają, iż stanowi alter ego Thomasa Pynchona, którego od lat nikt nie widział. Gdyby Dick żył do dziś zapewne uznałby Stephensona za kolejną po Lemie agendę rządową powołaną by go zniszczyć. Niemożliwym wydaje się by ktoś wiedział tak dużo i pisał tak różnorodnie. Jeśli kogoś nie przeraża objętość typowej powieści Stephensona niech weźmie się za nie jak najszybciej. Dowie się jak na początku lat dziewięćdziesiątych wprowadził on do codzienności internetowej termin awatar, napisał dwie post-cyberpunkowe powieści, w tym jedną o programowaniu społeczeństw w starożytności. Potem mamy jeszcze trylogię w czterech tomach, z których ostatni ukazał się jako pierwszy, opowiadającą o tym jak powstał współczesny świat, a internet narodził się w XVIII wieku. Jest wreszcie jedna z najlepszych powieści o fizyce kwantowej i światach alternatywnych, do której opisania usiłuję podejść od początków istnienia tego bloga i jeszcze tego nie uczyniłem. Można też zacząć od cieniutkiej powieści sensacyjnej o ekoterrorystach i po jej zakończeniu odkryć, że wie się wszystko o skażeniu i chemicznych komponentach odpadów. To właśnie Stephenson, pochodzi z rodziny naukowców, nieważne czy pisze o historii, fizyce, socjologii czy chemii robi to w doskonały sposób. Przy okazji kręci się gdzieś na peryferiach społeczności informatyczno-hakerskiej, był tam już w czasach BBSów. Na początku była linia komend, jak podsumował rzecz w jednym z esejów.
Wróćmy do DODO, czy też raczej D.O.D.O. Nie podejmuję się tłumaczyć tytułu, ciekaw jestem jak podołają temu tłumacze z MAGa. To akronim, będący wielokrotnie przedmiotem żartów bohaterów książki, którzy usiłują rozszyfrować jego znaczenie. „Rise and Fall of D.O.D.O” to tytuł tej książki, pamiętając o problematycznych podejściach do tłumaczenia „Dark Knight Rises” i kiepskim brzmieniu nieszczęsnego „wzrostu” czy też raczej w tym wypadku „wzlotu”, zobaczymy co z tego wyjdzie. Stephenson tym razem pisał książkę ze współautorką, znaną z projektu Mongoliada Nicole Gallard, nie zatracił jednak swego charakterystycznego stylu, tutaj doprowadzając go granic absurdu. Kto pamięta z „Cyklu Barokowego” czy „Kryptonomiconu” dialogi prowadzone między awanturniczą kompanią Shaftoe i ich potomków z XX wieku, ten poczuje się jak w domu. Po czym odkryje, iż nowa powieść Stephensona jest niezmiernie dziwna. Aż do wspomnianych granic absurdu.
Chodzi w niej bowiem o magię. Odkrywamy to na samym początku, gdzie z prologu dowiadujemy się, iż tajna agenda rządowa namieszała dość mocno w czasoprzestrzeni. Następnie stopniowo odkrywamy jak do tego doszło. D.O.D.O., organizacja tak tajna, że najprawdopodobniej składa się tylko z jednej osoby, która rekrutuje główną bohaterkę, odkrywa iż niegdyś na świecie działała magia. Wszystkie przekazy są prawdziwe, coś jednak się stało i nie działa. Nie jest to nowy pomysł, John Crowley rozważał to w cyklu „Aegipt”. W dawnym świecie działały czary i ezoteryka, a potem zasady uległy zmianie i nie mają już prawa działać. Stephenson włącza w to fizykę kwantową i funkcję falową. Wskutek kolapsu nie ma już prawa działać, bowiem doszło do zmiany zasad równoległych rzeczywistości. Należy więc przeprowadzić w praktyce eksperyment z kotem Schoedingera i przywrócić magię.
Nie jest to pomysł nowy. Pamiętam, iż już na studiach znajomy adept astrologii i magii tłumaczył mi, że jeśli spojrzymy na czary jak na fizykę kwantową, wszystko stanie się racjonalne. Zakładając bowiem, iż multiwersum jest zbiorem wyborów, każda sytuacja ma swój odpowiednik, a kot jest w jednym z wszechświatów martwy a w drugim żywy jednocześnie, możemy doprowadzić do zaistnienia korzystniejszego z wyborów, czyli sprowadzenia z multiwersum ścieżki losu jak najbardziej pomyślnej. Oczywiście to tłumaczenie durne i szkodliwe, bo nie o to chodzi w eksperymencie z kotem, który posiada dwoistość stanu tak długo jak obserwator jej nie zaburzy, ale takie interpretacje fizyki kwantowej bez problemu możecie znaleźć w internecie. Zdaje się nawet wielki mag Alan Moore miał na ten temat swoje przemyślenia.
Stephenson gryzie ten temat od strony nauki. Jeśli bowiem magia to wpływanie na multiwersum i przestała działać wskutek zachwiania w nią wiary i rozwój nauki, co wpłynęło na naszą rzeczywistość, na pewno uda się przywrócić ją w bąblu gdzie dokonany zostanie kollaps funkcji falowej. D.O.D.O. znajduje szalonego fizyka i jego angielsko-japońską żonę, rozpoczynając eksperyment. Jeszcze weselej robi się w momencie gdy zgłasza się do nich ostatnia wiedźma twierdząc, iż 150 lat wcześniej uprzedzili ją podczas spotkania, że magia zaniknie, a gdy uda się do nich, umożliwią jej powrót. Jak to zwykle u Stephensona książkę zaludnia galeria postaci jakich nie napotkamy w codziennym życiu, prowadzących ze sobą barwne dysputy okraszone humorem. Między fizyką a magią cienka granica, podobnie pomiędzy realnością i absurdem. Jak na razie książka jej nie zatraciła, stanowiąc unikalną kombinację tego co najlepsze u tego pisarza. Więc wyczekajcie polskiego wydania i zwróćcie na nie uwagę, jeśli lubicie dziwaczne i niepowtarzalne kilmaty.

poniedziałek, 5 lutego 2018

Dziewięciu książąt

W dobie dobiegającej końca „Gry o Tron”, do niedawna pełnej zwrotów akcji i spisków, morderczych knowań i knujących wzajemnie członków rodziny, usiłujących pozbawić się życia by zająć swe miejsce na tronie, przeciętny widz i czytelnik zachwycony jest Georgem R.Martinem, który wymyślił tak pełną rozmachu intrygę. Domniemywać można, iż mało kto jest świadom, że rozgrywka o koronę ma swe oparcie w historii. Jeszcze mniej osób zapewne wie, że dwie dekady przed Martinem powstał cykl jeszcze bardziej filmowy i morderczy. W którym członkowie rodziny polowali na siebie zawierając sojusze, tylko po to, by wkrótce dokonać zdrady. Pozostaje żałować, iż wciąż nie doczekał się sfilmowania, choć ponoć pracują nad tym twórcy „Walking Dead”. Opowiada o dziewięciu książętach i pięciu księżniczkach. Kłamstwo, oszustwo, zemsta i wspomniana zdrada to ich codzienność. To Amber.
„Kroniki Amberu” Rogera Zelazny’ego liczą łącznie dziesięć cienkich tomów, składających się na dwa pięciotomowe cykle. Pierwszy z nich, pisany w latach siedemdziesiątych jest dużo lepszy, drugi  bowiem duchem zanurzony jest głęboko w latach osiemdziesiątych, czerpiąc wiele z klimatu filmów takich jak „Gry Wojenne” czy „Goonies”. Skupmy się więc na pierwszym, którego przewaga nad kontynuacją polega przede wszystkim na tajemnicy i intrydze jaką na serwuje. Przez większość czasu mierzymy się tu z zagadką i tajemnicą. Główny bohater budzi się w szpitalu cierpiąc na amnezję, ktoś usiłuje go zabić, instynktownie zaczyna oszukiwać na temat swego stanu, wiedząc iż dzięki temu przetrwa. Usiłuje odkryć kim jest, starając się nie dziwić coraz dziwaczniejszym zdarzeniom jakich jest świadkiem, zwłaszcza gdy trafia do krain fantasy. Lecz to tylko wierzchołek góry lodowej, są jeszcze karty, zwane atutami, wzorzec dający moc i tron krainy zwanej Amberem.
Wyjawienie zagadki jest jedynie pozorne. Bo cóż z tego, iż dowiadujemy się o istnieniu multiwersum, w centrum którego znajduje się Amber. Kraina rzucająca cienie tworzące równoległe światy, spośród których jednym jest Ziemia. Tron Amberu stoi pusty, jego prawowity władca Oberon zniknął, jego synowie walczą o władzę. Nie cofają się przed niczym, zabiją i oślepią się nawzajem, byle tylko utrzymać władzę. Ślepi na tajemnicę jaką skrywa samo istnienie Amberu i atutów, narysowanych przez tajemniczego Dworkina. Z czasem okaże się, że zdobycie tronu było jedynie pozornie główną intrygą. W tle jest tajemniczy wróg i tajemnica istnienia multiwersum, którą zacznie zgłębiać Corwin, protagonista pierwszego cyklu. Wędruje poprzez światy, by przy pomocy wunderwaffe zdobyć tron Amberu. Wraz ze swą wędrówką dorasta, pośród cieni, będących jedynie odbiciem prawdziwego świata, by zrozumieć, iż chodzi o coś więcej niż tylko tron.
Niesamowite zwroty akcji i pomysły autora sprawiają, iż Amberu nie sposób zapomnieć. Spośród licznych opowieści traktujących o multiwersum ta jest najoryginalniejsza, a suspens udaje się Zelaznemu utrzymać aż do ostatniego tomu pierwszego cyklu. Drugi cykl opowiada o losach syna Corwina i nie jest już aż tak wciągający, lecz to równie sprawnie napisane czytadło. Kilka lat temu ukazały się zbiorcze wydania, zawierające oba cykle zebrane w dwóch tomach.
Nic nie oddaje lepiej istoty opowieści o Amberze, niż zdanie, wypowiadane przez jednego z książąt. Ufałem mu jak bratu, czyli wcale. Tym właśnie jest Amber, doskonale przełożony przez Piotra Cholewę, choć do dziś pamiętam to zdanie w oryginale.
I trusted him as a brother, that is a none.