poniedziałek, 27 marca 2023

Blask Ciemności: Okolice Sochaczewa

OKOLICE SOCHACZEWA

<< Chełm

Marine Jeannette Elodie Deveraux leżała w wysokiej trawie zastanawiając się nad przewrotnością losu. W swoim dwudziestojednoletnim życiu przeżyła już wystarczająco wiele jako weteran nieskończonej wojny, na front której wstąpiła mając piętnaście lat. Zaczęła służbę nad Mozą, gdzie walka sprowadzała się do strzeżenia granicy zewnętrznej VI Republiki Francuskiej, na froncie spustoszonych ziem. Sojusz rozbudował tam system punktów obronnych, splecionych nierozerwalnie coraz doskonalszą matematyką, a niewielkie oddziały wchodziły w skład sieciocentrycznego systemu bojowego. Był on niezwykle sprawny i skuteczny, mimo złożoności szalejących na terenie dawnych Niemiec niestałych anomalii fizycznych, tworzył bezpieczny perymetr reagujący z zabójczą precyzją bombardowań uniemożliwiających wydostanie się na zewnątrz dziwacznych stworów, jakie z rzadka się tam pojawiały. Wykrywane dzięki czujnikom umieszczonym dziesiątki mil od granicy dziwacznych oddziaływań niszczone były na długo nim zdołały nawet pomyśleć o zbliżeniu się do posterunków obsadzonych przez ludzkich operatorów. Deveraux w swej karierze na pograniczu żadnego nie widziała, problemem byli dywersanci, którzy byli w stanie przeniknąć z baz wojskowych w Alpach, z terenu Austriackiej Republiki Radzieckiej. Taktyka przedzierania się przez obszary anomalii była desperacka, ponoć udawało się nielicznym, jednak udawało się oślepiać im czujniki, co umożliwiało podejmowanie prób ataku przeciwnikowi. Wróg nie próbował działać finezyjnie, od lat jego celem było oślepienie sieciocentrycznych urządzeń Sojuszu, co najłatwiej było osiągnąć przez precyzyjny wybuch atomowy, który powodował impuls elektromagnetyczny o natężeniu uszkadzającym sprzężone sieci broni bojowej. W ten sposób od lat usiłowali spenetrować teren, nieznacznie przesuwając granicę, a Deveraux w wieku 16 lat po raz pierwszy zabiła człowieka, będącego żołnierzem wroga, usiłującym zdetonować mikropocisk atomowy. Detektory wykryły go w odpowiedniej chwili, by zdołano posłać najbliższy oddział celem przechwycenia wroga, gdy zamilkła artyleria oślepiona brakiem aktywnego namiaru. Deveraux nie przejęła się faktem odebrania komuś życia, celebrując to zwiększoną dawką pozbycia się stresu w postaci typowego dla piechociarzy narkotyczno-alkoholowego odjazdu. Została jednak zauważona i złożono jej propozycję, nad której przyjęciem nie zastanawiała się nawet przez chwilę. Służba graniczna była mimo wszystko nudna, a oferta jaką otrzymała wiązała się z dużą dawką adrenaliny. W ten sposób wylądowała w 1-er Regiment de Parachutistes d'Infanterie de Marine, gdzie przeszła twardą szkołę, stając się żołnierzem równie niebezpiecznym jak członkowie Legii Cudzoziemskiej, reagującym automatycznie na większość zagrożeń, zdolną gołymi rękami zabić przeciwnika na 12 różnych sposobów. Jej specjalizacją stały się jednak karabiny snajperskie, podczas operacji w Afryce, Antarktyce czy w trakcie walk na subkontynencie eliminowała przeciwników z zimną i bezlitosną precyzją. Jej ciało ozdobiły kolejne blizny i tatuaże, dorobiła się wielu ran, złamała kilka serc, a także pobiła kilkukrotnie mężczyzn w mundurach, którym wydawało się, że mogą chcieć od niej coś więcej, prócz tego co sama oferowała. Parę pijackich burd zaprowadziło ją do aresztu, a przelotne związki nie były niczym więcej niż sposobem relaksu. Tym samym jej kariera nie odbiegała w żaden sposób od tego, co było udziałem większej części żołnierzy rozmaitych sił specjalnych tworzących oddziały wojskowe Sojuszu Zjednoczonych Narodów. Zdziwiła się jedynie gdy złożono jej propozycję do elitarnego oddziału tworzonego w strukturach NASW, mającego operować w przestrzeni kosmicznej pod egidą korpusu piechoty morskiej Stanów Zjednoczonych, którego marines stanowili zbrojne ramię wojny w kosmosie. Oddział utworzono w odpowiedzi na pojawienie się wyspecjalizowanych sił Kosmarmii, gdyż wróg wpadł na pomysł przejmowania instalacji i statków Sojuszu. Początkowo sens bycia snajperem oddziału, który z racji swej specyfiki walczy w ciasnych i zwartych przestrzeniach wydawał się jej bezsensowny, wkrótce jednak kolejne operacje pokazały, iż także w kosmosie nie brakuje możliwości prowadzenia walki na dystans. Grupa sprawdziła się i wykazała swą skutecznością, do czasu ostatniej misji, która poprowadziła ją wprost w środek terytorium wroga, na Marsa, jednocześnie doprowadzając do śmierci prawie połowy jej członków, z dowódcą włącznie. Decydując się na wstąpienie do USMC Deveraux była świadoma, że to droga w jedną stronę, nie sądziła, że przyjdzie jej jeszcze kiedyś walczyć na Ziemi, pozostając szpicą uderzeniową NASW. Teraz jednak ponownie znalazła się na dole, ponadto w miejscu, dokąd nie dotarł nigdy wcześniej żaden żołnierz Sojuszu, głęboko na terytorium wroga, na którym nie stanęła noga jego obywatela od początku wojny toczonej od ćwierć wieku. Na terenie Związku Komunistycznych Republik Radzieckich, w sercu Ludowej Republiki Polskiej. Przez lunetę karabinu snajperskiego M-40A7 spoglądała na wytarty napis na fasadzie odległego pół mili budynku, nie starając się nawet zastanawiać jak powinno się wymawiać znajdujące tam słowo. Brzmiało ono „Sochaczew” i o dziwo napisane było w znanym jej alfabecie, z nieznanego powodu nie zastosowano tu używanej przez przeciwnika cyrylicy. Powód w zasadzie był jej obojętny, przesuwała grafimetalową lufę snajperki po pustych oknach pozbawionych szyb, gotowa zdjąć przeciwnika, czekając na wynik rozpoznania bojowego prowadzonego przez kapral Emilię Vasquez, która posłała w powietrze dron zaczepnego zwiadu klasy Harpia. Oznaczenie kodowe maszyny identyfikowało się jej na pozycjometrze jako Skelajno-1, Deveraux podążała w ślad za zataczającym okrąg po perymetrze dronem, aktywnie poszukującym w podczerwieni celu, lecz przede wszystkim badającą otoczenie w celu wykrycia anomalii fizycznych, w postaci zmienionej temperatury, ciśnienia czy nietypowej odmienności warunków. O ile można było nazwać je naturalnymi, bowiem choć niedawno miała okazję znaleźć się na Marsie, teren wydawał się jej jeszcze bardziej obcy. Czarny budynek dworca kolejowego do którego zmierzała odcinał się wyraźnie od intensywnie fioletowego nieba, które zwiastowało obecność anomalii, mogąc także oznaczać obecność wroga. Najmniej prawdopodobnym było natrafienie na siły Związku, najbardziej na dziwaczne istoty, tu występujące powszechnie. Jak wbijano im do głowy podczas odprawy, były one całkowicie nieprzewidywalne, jedyny konsultant od stworów nie chciał zbytnio współpracować, został jednak wraz z nimi zapakowany do promu desantowego i posłany na dół. Wszystko to było rzecz jasna kompletnym szaleństwem, typowym dla najlepszej armii świata, posranych sił wojskowych pieprzonego Sojuszu Narodów walczących od prawie 30 lat z jeszcze bardziej walniętym przeciwnikiem, który zniszczył w tym czasie znaczną część świata.

Przesunęła lunetę po raz kolejny, sprawdziła pozycję Skelajno-1, unoszącą się nad budynkiem dworca na swych czterech wirnikach. Dron był całkowicie pozbawiony uzbrojenia, które zastąpiono wszelkiej maści czujnikami, na wszelki wypadek wypuszczając w powietrze na razie tylko jeden, celem wyszukania możliwych źródeł ruchu i ciepła, lecz przede wszystkim sprawdzenia możliwości wystąpienia anomalii. To był podstawowy problem, którego obawiali się od kiedy dowiedzieli się dokąd zostają rzuceni. Teren, na którym się znaleźli całkowicie likwidował ich przewagę technologiczną, zakłócając działanie sterowanych proceduralnie maszyn. Zmieniająca się fizyka wywierała wpływ na matematykę urządzeń, destabilizując ich pracę, podobnie zwiększony poziom jonizacji, będący efektem eksplozji atomowych, jakie miały tu miejsce przed wojną i w jej trakcie. Powodowało to, że technologia przestawała całkowicie działać, sprowadzając oddziały Sojuszu do poziomu wroga, który bił go w tym momencie na głowę dzięki zastąpieniu elektroniki mechanizacją. Co w kontekście misji miało niebagatelne znaczenie, bowiem o ile broń palna nadał działała, cięższy sprzęt w postaci dronów i cyberdynów już nie. Wróg mógł zaś rzucić przeciw nim swe czołgi i samoloty, jednak zwiad dość jasno wskazywał, że przeciwnik opuścił ten rejon kilka lat temu, budując sieć obronną wielkim łukiem wyginającym się na południe, odcinając obszar wewnątrz którego szalały anomalie, a teraz znaleźli się oni. Zdjęcia wykonane przez liczne satelity i drony klasy Phaeton, zestrzelone w większości przez przeciwnika, jasno pokazały jednak, że strefa anomalii nie jest jednolita, przemieszcza się, tworząc od zachodu obszar pozbawiony oddziaływań. Tylko on widoczny był na zarejestrowanych obrazach, dziwaczne oddziaływania nie pozwoliły na rejestrację niczego innego prócz pustki wszędzie gdzie była anomalia. Jednakże od zachodu biegł pas szeroki na kilkadziesiąt mil, sięgający prawie samej Warszawy, będącej celem ich misji. Zadaniu, które do niedawna było całkowicie niemożliwe do wykonania, bowiem żaden desant nie był w stanie przeniknąć na terytorium Związku. Samoloty transportowe i promy desantowe nie mogły przelecieć nad terytorium dawnych Niemiec, które anomalia opanowała w całości, całkowicie uniemożliwiając działanie jakimkolwiek urządzeniom. Gdyby nawet jakimś cudem udało się wzbić na tyle wysoko, by wylecieć poza zasięg oddziaływań, po drodze był jeszcze garnizon w Poznaniu, walczący zaciekle z istotami zony, dysponujący ponadto  pociskami rakietowymi i samolotami, uniemożliwiający wdarcie się na obszar wroga. Sojusz przypuścił jednak atak, po raz pierwszy od dawna, zupełnie nie w swoim stylu, a Deveraux nie mogła zrozumieć co mogło pchnąć CINSPAC do takiego ryzyka. O ile stał za tym CINSPAC, dowództwo walki w przestrzeni kosmicznej w postaci sztabu NASW, któremu podlegali, nie miało uprawnień do prowadzenia walki na powierzchni planety. Tym samym po osiągnięciu powierzchni zameldować się SACEUR, dowódcy aliantów w Europie, zdaje się jednak, że zasady były inne podczas tej szczególnej misji, która jawiła się jako jedno wielkie szaleństwo. W którym rzecz jasna wzięli udział sami ochotnicy. O tym, że zgłosili się na ochotnika zostali poinformowani kiedy pakowali już sprzęt wskutek zarządzonego alarmu bojowego. Baumann jak zawsze nie mógł się powstrzymać i zaczął powyższe komentować, jednak świeżo mianowana kapral Vasquez dowodząca pododdziałem nie miała tyle cierpliwości co ich poprzedni podoficer i kazała stanąć mu na baczność, po czym wyprowadziła kopnięcie kolanem w krocze, informując Baumanna, że zasady się zmieniły, a kiedy nikt nie patrzy, będzie traktowany właśnie w ten sposób. Evergreen, Jackson i Deveraux zgodnie potwierdzili, że niczego nie widzieli, jednocześnie byli gotowi zaświadczyć usłyszeli jak Baumann zgłasza się na ochotnika do czyszczenia i sprawdzenia całej broni jaka ma zostać zabrana na misję, ponadto oferuje się dokonać tego w przeciągu kolejnych dwóch godzin. To ostatnie było zdaniem Devereaux zbędne, bowiem skoro opuszczali koszary, zadania mające sprawić, aby się nie nudzili i nie przychodziły im do głowy głupie pomysły, były niepotrzebne. Jednak od czasu powrotu z Marsa rzeczywiście dostawali już kota, zniszczenie przez Kolektyw lądowiska na Cape Canaveral nie pozbawiło możliwości lotów w kosmos Sojuszu, jednak znacznie osłabiło jego zdolności transportowe. Sprawiło jednocześnie, że zaopatrzenie statków i floty będące dotąd na pierwszym miejscu, stało się całkowitym priorytetem. Wstrzymano wszystkie przepustki i rotacje załóg, powodując ciasnotę na ISS gdzie można było przybyć, lecz nie sposób było się wydostać. Tym samym utknęła tam również siedmioosobowa grupa marines, której nie zdołano posłać na zasłużony odpoczynek po marsjańskiej eskapadzie. W zasadzie nie powinni mieć powodów do narzekań, po wydarzeniach na planecie sytuacja zaogniła się, nie tylko wskutek ataku jaki Sojusz przypuścił na bazę na planecie należącej do Związku. Prócz faktu, że tamtych ogarnęło szaleństwo, zarządzono alarm na wypadek nasilenia działań Kolektywu, który na Ziemi wydał już wcześniej Sojuszowi totalną wojnę, usiłując powodować zakłócenia grawitacyjne na szeroką skalę. Przerzucenie sił na front pacyficzny i skierowanie ich do walki w Chinach, których wybrzeże zmieniono w wypaloną ziemię, spowodowało nadmierną aktywność ze strony Związku. Nie lepiej było w kosmosie, gdzie NASW postawiła wszystkie okręty w stan najwyższej gotowości, po tym jak nad Marsem strącony został flagowy niszczyciel przeciwnika. Jednak prawdziwym problemem nie była zwiększona aktywność Kosmfloty, która prowokacyjnie naruszała przestrzeń orbitalną ISS, unikając przy tym konfrontacji. W przestrzeni działo się coś jeszcze, o czym informacje ciekły wąskim strumyczkiem plotek, jednak wystarczającym by po stacji rozniosło się, że ma miejsce coś, czego kapitanowie NASW zwyczajnie się obawiają, Wykraczało daleko poza wzmożony ruch w przestrzeni okołoziemskiej. Czymkolwiek było, nie należało jednak do problemów Deveraux, której obecna sytuacja była dużo bardziej prozaiczna. I to właśnie na niej musiała się skupić.

Dzięki wspomaganiu noktowizyjnemu mogła dostrzec, iż budynek dworca zbudowany jest z cegły, wejścia nie dostrzegała, lecz do przodu wysunięta była część, nad którą znajdowało się trójkątne wywyższenie. Dach był dziurawy, trudno było dociec jak przetrwał napis. Przed budynkiem dostrzegała wagony na torowisku, a wokół zrujnowane budowle porzuconego dawno miasta. Ludzie opuścili je lata temu, teraz mogli natrafić tu na innego rodzaju przeciwnika, póki co ten jednak się jeszcze nie ujawnił.

- Na podejściu czysto – poinformowała Vasquez. Jej głos został dziwnie zniekształcony. W słuchawce ukrytej w uchu połączonej cienkim przewodem z hełmem Deveraux usłyszała trzaski, przypominające jej, że znajdują się w pobliżu zjawiska, które zakłócało fale radiowe, uniemożliwiając jakąkolwiek łączność. Na razie wszystko zdawało się działać, jak długo jeszcze, stanowiło wielką niewiadomą. A ten drobny element sprawiał, że założenia taktyczne zaczynały się sypać. Dopóki jednak Skelajno była w stanie zataczać kręgi nad budynkiem dworca, utrzymywali swą przewagę. Dron zaktualizował skan taktyczny, potwierdzając zdjęcia wykonane przez Phaetona kilka godzin temu, w pobliżu nie było wrogich sił. Nadeszła pora, by się ruszyć.

Deveraux uniosła się i wydostała z roślinnośc wchodząc na drogę prowadzącą do miasta, na której poczuła się całkowicie odsłonięta, mimo iż wysoka trawa nie dawała jej żadnego schronienia. Wokół znajdowała się pustka, mogła skryć się jedynie wśród porastających pustkowie zaroślach i drzewach. Jednak tuż przed przyziemieniem ich przewodnik niespodziewanie się odezwał, nim walnięty pułkownik go uciszył, zdołał przekazać im ostrzeżenie, by nie próbowali się do nich zbliżać. Postanowiła potraktować je poważnie, zdając sobie sprawę, iż choć wszyscy wokół traktują tego mężczyznę podejrzliwie i nieco lekceważąco, jak wynikało z jego dossier ma największe doświadczenie w prowadzeniu walki na terenie tego, co miejscowi zwali Dzikimi Polami. Sojusz nie mógł pochwalić się jakimkolwiek, unikał terenu opanowanego przez anomalię, prowadząc ostrzał z daleka. Choć zmieniająca się fizyka była czymś, czego nie można było zignorować, zwłaszcza że Kolektyw posługiwał się zakłóceniami grawitacyjnymi, zagrożenie ze strony potworów większość żołnierzy wkładała między bajki. Sojusz nie prowadził działań bojowych w strefach anomalii, na swym terenie nie posiadał żadnej, granicząc z odległą o dziesiątki mil leżącą na terenie Niemiec, lecz czujniki ruchu wyłapywały wszystko, co próbowało zbliżać się z tamtego kierunku, a matematyka posyłała w tamtą stronę natychmiast precyzyjnie kierowany pocisk z haubicy, wybijając w tundrze kolejny krater. Istoty przybywające stamtąd były zresztą czymś rzadkim, a chaotyczna fizyka w tym miejscu była doskonałym buforem dzielącym ich od wroga. Stąd opowieści o dziwacznych stworach traktowano nieco pobłażliwie, a liczne komiksy wyśmiewały komunistycznych żołnierzy nie mogących dać sobie rady ze stworami na własnym terenie. Lecz Deveraux na Marsie walczyła już z podobnymi istotami nasłanymi przez Kolektyw i stwierdziła naocznie, że w grupie są one niezwykle groźne. Zaś bestie, które ich przewodnik nazywał tworami, były ponoć jeszcze niebezpieczniejsze. Fakt, że ich psychopatyczny dowódca je lekceważył, nie zmieniał jej opinii.

To był inny problem, znaleźli się pod komendą kogoś, kto sprawiał wrażenie nie znoszącego sprzeciwu szaleńca, na dokładkę wywodził się spoza korpusu, NASW i znanych jej formacji Sojuszu. W myśl wpojonej jej zasady postanowiła jednak rozwiązywać kolejne trudności na bieżąco, na razie skupiając się na popękanym asfalcie drogi prowadzącej z lotniska wojskowego, od którego się oddalała. Za plecami pozostawiła wypakowujący się desant, czekający na wynik zwiadu, gotów wystrzelić drony bojowe i uruchomić cyberdyny. Dopóki nie nawiązali kontaktu z wrogiem trzymali je w rezerwie.

Wreszcie dotarła do punktu, z którego wycelowała karabin w odległe miasto, przyglądając się jego ruinom w lunecie. Choć nad nią panowała noc od horyzontu zdawało się bić światło, przypominające zorzę, a blask fioletu był jedynie nieco przyćmiony. Szybko zatoczyła lufą łuk, szukając miejsca gdzie mogłaby oprzeć karabin, gdyby zaszła konieczność oddania strzału. Do torowiska wciąż pozostał jej do przebycia spory odcinek drogi, nim zainstaluje się na zniszczonym dachu dworca. Pozycjometr piknął wskazując, iż osiągnęła wyznaczoną pozycję.

- Dziwka na miejscu – zgłosiła, przypomniawszy sobie, by złożyć meldunek.

- Kretyn u celu – zatrzeszczał Baumann. Co oznaczało, iż wraz z Weylandem byli gotowi by pokryć przedpole miasta ogniem z moździerzy, które zgłosiły się już w sieci matematycznej. Matematyka bojowa obliczała możliwe trajektorie na wypadek wykrycia przeciwnika przez Skelajno, która nie zapuszczała się na razie w kierunku miasta, ograniczając się do skanu dalekiego zasięgu.

- Teren zabezpieczony – poinformowała Vasquez, na co ktoś wyraźnie prychnął. Z pewnością Baumann, drużynowy błazen. Przynajmniej nie tylko ona była świadoma jak iluzoryczne jest takie stwierdzenie w obliczu możliwości wystąpienia wrogiej fizyki, z którą mieli do czynienia już wielokrotnie.

- Przyjęto – zatrzeszczał na lotnisku sierżant Ted Kowalski, dowodzący niewielkim oddziałem marines. Niestety nie całą misją, choć Deveraux podobnie jak Baumann nie uważała, aby był dobrym dowódcą. Jednak mianowano go sierżantem, uznając iż mimo wszystko ich ostatnia misja z taktycznego punktu widzenia była sukcesem, choć stracili swego dowódcę i kilku ludzi. Kowalski w ten sposób otrzymał drużynę złożoną z sześciu weteranów marsjańskiej misji, do których dokoptowano trzech nowych ludzi, w oczekiwaniu na oficera, który miał objąć komendę nad ich wyspecjalizowaną jednostką. Nie doczekali się go, zamiast tego zapakowano ich do samolotu desantowego, który zaczepiono w osłonie pod brzuch „Jeffersona Davisa”, jedynego promu mogącego wniknąć głęboko w atmosferę nad terytorium Związku. Nie tylko z powodu faktu, iż jeszcze do niedawna stanowił część Kosmfloty jako prom klasy Buran, lecz również dzięki temu, że był odporny na promieniowanie jonizujące, będąc pozbawionym elektroniki. Został zdobyty na wrogu na Marsie i wbrew wszelkim prawidłom wcielony do NASW. O tym fakcie, jak również iż jego dowódcą został znany jej z tej eskapady pilot Jones, wraz z nawigatorem Scobeem i drugim pilotem Pekkalą poddanym gruntownemu przeszkoleniu, dowiedzieli się dopiero, gdy pakowano ich na pokład jednego z trzech szybowców, które prom miał zanieść w przestrzeń Związku. A to było już więcej niż niebezpiecznie, stanowiło czyste szaleństwo. Szybowce bojowe nie tylko pozbawione były matematyki umożliwiającej bezpieczne lądowanie, nie miały również jakiejkolwiek elektroniki. W zasadzie nie miały niczego, poza lekkim pancerzem z kompozytów, który był w stanie zamortyzować przyziemienie, lecz nie był w stanie przetrwać bezpośredniego trafienia. W teorii pociski Strieła nie miały na co złapać namiaru, skoro nie było tu silników, ani emisji radiowej. Mimo wszystko czegoś takiego mogli użyć jedynie szaleńcy, czemu oczywiście gdy tylko się o tym dowiedzieli, nie omieszkał dać znać Baumann.

- Ktoś tu robi sobie jaja, Kowalski? – rzucił do swojego sierżanta, nim Vasquez zdążyła go powstrzymać. Di Stefano, Jackson, Deveraux i Evergreen nie zareagowali uznając, iż mówi w imieniu ich wszystkich. Baumann poczuł więc wiatr w żaglach. – Tylko kretyn da się zmusić, by do tego wsiąść!

- Więc od dzisiaj to wasze imię kodowe żołnierzu – usłyszeli. – W każdym razie na czas tej misji – dodał ten sam głos po chwili, przypominając sobie, że nie posiada realnej władzy nad drużyną, wchodzącą jedynie w skład jego sił jedynie podczas realizacji zadania. Kowalski jak zawsze zachował czujność.

- Baczność! – zareagowali odruchowo i w ten sposób poznali pułkownika psychopatę. Przyjrzał im się zza swych ciemnych szkieł okularów, spod krótko obciętych włosów.

- W zasadzie nie potrzebuję was dziewczynki – poinformował krótko. – Moi ludzie czekali na taką możliwość od lat. Są gotowi i zwarci, w przeciwieństwie do was. Słyszałem, że daliście dupy, straciliście paru żołnierzy i do tego swojego dowódcę? Skoro do tego dopuściliście i stoicie w tym miejscu, a oni nie, to z was są po prostu pizdy a nie wojsko – milczeli wszyscy włącznie z Kowalskim, uznając te słowa za element zwyczajowego powitania stosowanego w armii, zdziwieni nieco, że zostaje ono użyte wobec weteranów, bowiem nie byli młodym wojskiem, ale nie. Noszący insygnia pułkownika mówił zupełnie poważnie. – Gdybym mógł, to bym was zostawił. Ale zamiast tego polecono mi zostawić część moich ludzi, żeby zabrać was. Nawet nie wiecie co to dla nich oznacza, fakt, że nie będą mogli wylądować w Polsce, a zamiast nich musicie polecieć wy, do tego jeszcze zabrać dwójkę wrogów. Sierżancie, nie widzę rozsądnego wyjścia z tej sytuacji, nie nadajecie się do niczego, wbrew temu, iż ktoś usiłuje mi wmawiać, że jesteście ekspertami od nietypowego pola walki, ze szczególnym uwzględnieniem zmiennej fizyki i anomalistycznych przeciwników. Pieprzenie.

- Walczył pan w strefie anomalii, sir? – zapytał ze spokojem Kowalski.

- Czy pozwoliłem wam się odezwać, sierżancie? – uciął ostro tamten. – Wy wybraliście już stronę. Nie jesteście już jednym z nas. Jesteście gównianym żołnierzem, który dekuje się w kosmosie, do tego daliście sobie zabić dowódcę.

- Teraz jestem marine – odparł Kowalski wychodząc krok naprzód. – A marines zawsze walczą w pierwszej linii.

- Marines to zwykłe cipy – poinformował go ich nowy dowódca. – A ja jestem spadochroniarzem, a my nie kucamy na pierwszej linii, lecz zawsze walczymy za linią wroga i w okrążeniu. Jestem czymś, czym już nigdy nie będziecie.

Była więc to miłość od pierwszego wejrzenia, wzajemna i głęboka jak przestrzeń kosmiczna otaczająca ISS. Sierżant i pułkownik spoglądali na siebie nie zamierzając się cofnąć.

- Czy to już wszystko, sir? – zapytał wreszcie Kowalski.

- Nie mogę zabrać całej kompanii strzelców, bo muszę zabrać was – wycedził tamten. – Nie mam na to wpływu i muszę wykonać ten rozkaz. Lecz na dole nie wchodźcie nam w drogę. To nasza misja. Nie wiecie nawet jak dla nas jest ważna. Nie pojmiecie tego.

- Rozumiem.

- Nie rozumiecie, jesteście odstępcą, sierżancie – oświadczył pułkownik. – Odprawa za piętnaście minut sierżancie, zapakujcie się i bądźcie gotowi – po czym odwrócił się na pięcie i ruszył w kierunku złożonego korpusu szybowca, do którego pakowali się żołnierze noszący mundury takie jak on. Rzucali w kierunku marines spojrzenia pełne lekceważenia, przemieszanego z jawną wrogością. Pośród nich nie było ani jednej kobiety.

- Kto to kurwa jest? – zapytał szybko Baumann.

- Sokoliński – usiłowała wymówić nazwisko poprawnie Vasquez, lecz się na nim potknęła, więc Kowalski ją poprawił. To tłumaczyło twardą wymowę pułkownika, który mówił po angielsku, jak gdyby chcąc dać do zrozumienia, że jest to na nim wymuszone.

- O co chodziło? – zapytał Di Stefano.

- To SBS. Byłem jednym z nich, nim przyjąłem propozycję dołączenia do korpusu – odparł zamyślony Kowalski, przyglądający się spadochroniarzom. – W ich mniemaniu to gorzej niż zdrada. Zostawiłem najlepszy oddział na świecie.

- My jesteśmy najlepsi – przypomniał Baumann.

- Nie tylko na świecie, ale i w kosmosie – podchwycił Di Stefano.

- Semper Fi! – Deveraux uniosła do góry zaciśniętą pięść, a pozostali powtórzyli ten gest. Wyraźnie rozbawiło to spadochroniarzy.

Sprawa nie była jednak taka prosta. Druga Samodzielna Brygada Spadochronowa była jedną z najbardziej elitarnych jednostek Sojuszu. Stworzona ze zgliszczy rozwiązanego prawie dwadzieścia lat wcześniej oddziału, powstała w czasie gdy koalicja aliantów przekształcała się w sojusz o charakterze militarnym, grupujący nacje zaatakowane przez prący do dominacji nad światem Związek. Po wyczerpaniu zapasu atomowego i zniszczeniu części Europy działania wojenne zwolniły, lecz wróg nie zamierzał podjąć rozmów pokojowych atakując na kolejnych frontach. Jasnym stało się wówczas, że wojna potrwa, choć nikt nie przewidywał wówczas, że po ćwierć wieku walki toczone będą nadal. Zaczęto rozbudowywać siły wojskowe, wykorzystując rekrutów chcących walczyć w wojnie. W ten sposób w siłach Sojuszu pojawiły się oddziały polskie, choć na początku stały one na straconej pozycji. Mimo, iż cieszyły się one sympatią, bowiem wielu pamiętało, iż wybuchły kilka lat wcześniej bunt przeciw Związkowi został stłumiony przy użyciu bomb atomowych, nie zapominano, iż mimo wszystko Ludowa Republika Polska była częścią związku, a dawnych obywateli tego kraju i ich potomków, choć żaden z nich nie miał nic wspólnego z Polską Radziecką, podejrzewano o komunistyczne sympatie. Jednak z czasem zapracowali oni na swe miano, w szczególności szacunek innych żołnierzy, gdy utworzyli SBS, oddziały specjalne, które szybko mogły stanąć w szranki z Rangersami czy SAS. Operowały małymi grupkami na terytorium przeciwnika, zawsze podejmując się misji, których wykonanie było niemożliwe. Gdy specnaz wiecznie przemieszczający dywersantów i przeprowadzający ataki mające otworzyć natarcie Armii Czerwonej próbował swoich sztuczek, przerzucano SBS, której żołnierze zmuszali go do odwrotu. Najsłynniejsze akcje brygady odbiły się głośnym echem we wszystkich siłach zbrojnych, jak choćby zniszczenie doków w Pireusie blokujące możliwość wypłynięcia floty śródziemnomorskiej, czy opanowanie Bosforu i utrzymanie go do czasu zakończenia operacji Kybele. SBS zapracowała na miano jednej z najlepszych jednostek Sojuszu, a jednocześnie jej żołnierze mieli miano dzikich i niekarnych, wszędzie wzbudzając awantury i powodując tarcia w doskonale naoliwionej maszynie wojennej Sojuszu.

Teraz mieli polecieć jednym z szybowców desantowych, co powodowało obawę nie tylko u Baumanna. Były to niezwykle lekkie pojazdy, pozbawione w zasadzie możliwości nawigacji, mogące za to latać w strefie dziwnych oddziaływań i anomalii. Choć nie słyszała nigdy wcześniej, aby ktoś usiłował zrzucić je z orbity, o ile pamiętała nie mogły wznieść się wyżej niż 20 mil. Stąd cały ten pomysł zakrawał na szaleństwo, zwłaszcza iż dotąd posługiwano się nimi by przekroczyć strzeżone granice wroga w strefie jonizacji, wdzierając się ledwie kilka mil w głąb jego terytorium. Teraz mieli znaleźć się w samym jego środku, bez możliwości wsparcia. Gdy Baumann zapytał o możliwość powrotu, uzyskał w odpowiedzi zdawkowe zapewnienie, iż marines nie zostawiają swoich. To akurat była prawda, Sojusz posiadający mniej wojska niż tamci, którzy zmobilizowali i przeszkolili większość swego społeczeństwa, nie mógł sobie pozwolić na stosowanie taktyki takiej jak Związek i Kolektyw. Nie ryzykował swych sił niepotrzebnie, nie posłano by ich w samo serce wrogiego terytorium, nie zapewniając możliwości odwrotu. Domyślała się, że ma to coś wspólnego z „Jeffersonem Davisem”, lecz szczegółów nie poznała. Żołnierze SBS z kolei zupełnie się tą kwestią nie przejmowali, zdawali się wręcz z dumą odnosić do możliwości stracenia życia na terytorium dawnej Polski. Ze swych samobójczych skłonności i szalonych szarż byli szeroko znani, więc to zupełnie Deveraux nie zdziwiło. Nie znała polskiego, lecz mimo iż Kowalski starał się zachować nieporuszoną minę, rozumiała doskonale wydźwięk wypowiadanych słów, w szczególności pobłażliwy ton dotyczący jej i Vasquez. Mężczyźni wszędzie byli tacy sami, dodatkowym problemem SBS było jednak to, że  w jego szeregach nie było żadnej kobiety, zatem nie cenili oni zbytnio swych dwóch towarzyszek broni. Vash określiła ich krótko mianem pendejos, a Deveraux również przeszła nad tym do porządku dziennego. Pułkownik psychopata nie był także lepszy od swych ludzi, w swych komentarzach dawał dość głośno do zrozumienia co sądzi o zdolnościach bojowych marines, którzy służą w NASW wyłącznie do pilnowania porządku. Wydawało się to jej nieco dziwne, bo o ile pozwalać sobie na coś takiego mogły niższe szarże, nie powinien tego mówić dowodzący misją, nawet jeśli były to jego prywatne poglądy. Najwyraźniej z jakiegoś powodu pozycja pułkownika była na tyle silna, że mógł sobie na to pozwolić. Vasquez doszła do wniosku, którym się z nią podzieliła, wyraźnie SBS podczas tej misji była niezastąpiona, nie przypominała sobie, aby z ISS posyłano kiedykolwiek na Ziemię spadochroniarzy. Jedynie marines desantowali na przyczółkach, lecz w Australii okupiono to krwawymi stratami, podczas tamtejszej ofensywy. Psychol zdawał sobie sprawę ze swej pozycji i ją wykorzystywał. Z pewnej strony należało go jednak zrozumieć, gdy otrzymał możliwość przeprowadzenia operacji na terenie swej ojczystej ziemi, misji jakiej jeszcze nie realizował nikt w Sojuszu, nie miał ochoty mieć na głowie bagażu w postaci wojska, dla którego musiał poświęcić dodatkowe miejsce w szybowcu, pozbawiając się w ten sposób żołnierzy, których doskonale znał, stanowiących ważny element jego grupy uderzeniowej. Z tego co półgębkiem rzucił Kowalski możliwość wzięcia udziału w tej misji była dla żołnierzy SBS tak ważna, że doszło do ostrej konkurencji i bójek. Cokolwiek nimi kierowało świadczyło jednak w opinii Deveraux o braku profesjonalizmu. Choć wiedziała, że ma przed sobą niezwykle sprawne oddziały specjalne, zachowywały się w sposób całkowicie niekarny i niezdyscyplinowany, a postawę taką reprezentował również pułkownik. Nie robił sobie nic z zakazu palenia wprowadzonego na ISS z uwagi na niską wydolność filtrów, kręcił się wokół z cygarem, błyskając srebrną zapalniczką, na której wygrawerowano, jakżeby inaczej, orła w koronie. Próby zwrócenia mu uwagi spełzły na niczym, a gdy personel porządkowy NASW zareagował, omal nie doprowadziło to do starcia z żandarmerią, która stała na straconej pozycji. SBS zupełnie nie stosował się do żelaznej zasady gier i zabaw w chowanego głoszącej, że cokolwiek się robi, nie należy dać się złapać i pozostawić śladów. Zdawali się zupełnie tym nie przejmować, że zostaną zauważeni i będzie o nich głośno.

Deveraux nie miała pojęcia jaki jest cel ich misji i kto z nimi leci, zwróciła uwagę na jednego mężczyznę, który choć nosił broń, wyglądał zdecydowanie na cywila i uznała, że jak zawsze dołożono im jakiegoś agenta wywiadu, choć nie należącego do floty. Nie siliła się usiłując odgadnąć z kim ma do czynienia, fakt iż lecieli z SBS świadczył, że może być to każdy. Jednak kolejne osoby, które żandarmeria doprowadziła do hangaru były całkowitym zaskoczeniem, mimo iż nosiły kamizelki i mundury, nie posiadały broni.

- Powiedz mi kurwa Kowalski, że to nieprawda – nie wytrzymał Baumann.

- Dowiedziałem się niedawno – jakby usiłował usprawiedliwiać się tamten.

- Wiesz co powinniśmy z nimi zrobić?

- Kompletnie się z wami zgadzam, żołnierzu – w swej dziwacznej angielszczyźnie do rozmowy włączył się Sokoliński podchodząc bliżej. Przyglądał się uważnie dwójce ludzi, którą sierżant żandarmerii przekazywał właśnie pod nadzór Kowalskiemu. – I naprawdę kusi mnie, żeby to uczynić. I może tego dokonamy, gdy chwila będzie stosowna.

- Przypominam sir, że są więźniami NASW, pieczę nad nimi sprawują marines – postawił się Kowalski. Moje instrukcje są w tym zakresie dość jasne.

- Wiecie gdzie na dole możecie wsadzić sobie swoje instrukcje? – zapytał Sokoliński.

- To chyba dobry moment, aby zmienić dowodzącego – powiedziała głośno kobieta o rudych włosach, z blizną przecinająca jej twarz, obserwująca wszystko przymrużonymi zielonymi oczami.

- Boisz się mnie, prawda? – zapytał przyglądając się jej. – Nie wierzę zupełnie w tę twoją historyjkę.

- Nie mam czego się bać – odparła. – Ale ty tak. Popisuj się tak dalej, a jeśli uznają, że stanowisz zagrożenie dla misji i nie doprowadzisz mnie do celu, wykopią cię jeszcze tutaj. To nie będzie problem znaleźć kogoś bez uprzedzeń, jakiegoś porucznika czy majora, kto wykona zadanie. A ty będziesz się ślinił myśląc o tym, że twoi ludzie są na dole, SBS powrócił do Polski, a ty utknąłeś w kosmosie. I prędko na Ziemię nie wrócisz, podczas gdy ruszy ofensywa, twoi  ludzie będą walczyć, zaś ty będziesz co najwyżej mógł popijać herbatkę w barze – zdawała się nie kierować swych słów do niego, lecz do mężczyzny, którego Deveraux zidentyfikowała jako cywila. Sokoliński drgnął, a jego twarz nabrzmiała.

- To właśnie towarzyszka Budzyńska, zdobywa sobie przyjaciół w każdym miejscu i czasie – rozładował sytuację Kowalski. Pułkownik przesunął się w jej kierunku.

- Uważaj na dole – powiedział. – Wypadki się zdarzają - Budzyńska nie odpowiedziała, lecz nie wyglądała na przestraszoną. Sokoliński spojrzał na drugiego z więźniów, który obserwował czujnie całą sytuację. – Zwłaszcza żołnierzom wroga. I zdrajcom, bo tylko tak nazwać Polaków, służących we wrogiej armii.

- Ja nie Polak – odezwał się mężczyzna w łamanym angielskim, którego uczono go w ostatnich tygodniach pobytu na stacji. Sokoliński prychnął.

- To nie jego wina, że urodził się po niewłaściwej stronie, sir – włączyła się niespodziewanie dla siebie Deveraux. Pułkownik posłał jej złe spojrzenie.

- Jak dla mnie to wystarczający powód – poinformował i odwrócił się. – Pośpieszcie się. To, że nie potraficie zapakować swojego sprzętu do szybowca was nie usprawiedliwia – po czym odszedł do swoich ludzi. Spoglądali w ślad za nim, nim ciszę przerwał Baumann.

- Co oni tu robią? – zapytał wzburzony, wskazując na pozbawionych broni i kajdan więźniów, przebranych w polowe mundury Sojuszu. Kobieta w wieku około trzydziestu lat, major Swietłana Budzyńska ze specnazu oraz młodszy lejtnant Karol Walter z Ludowego Wojska Polskiego, czy też były lejtnant jak sam zaznaczał, co odpowiadało zdaje się stopniowi podporucznika. Byli zdobyczą przywiezioną z marsjańskiej misji, na którą wywiad NASW rzucił się natychmiast, nie zamierzając wypuścić ze swych rąk. Nie spodziewała się, że zobaczy ich więcej po tym, jak przybili do ISS.

- Przyszłam wam pomachać na drogę – powiedziała Budzyńska, najwyraźniej przez ostatnie tygodnie pobytu w celi i wzmożonych przesłuchań nie tracąc nic ze swej pewności siebie.

- Lecą z nami – poinformował Baumanna Kowalski. – Nie będę cytował ci dokładnie admirała, ale jeśli coś się jej stanie, nie masz po co wracać na terytorium Sojuszu. Nie patrz tak na mnie, mamy ją doprowadzić do celu.

- A co nim jest?

- Warszawa – odparł sierżant. – Ale nie możemy lądować bezpośrednio w mieście. Znaleźliśmy lotnisko czterdzieści mil na zachód i tam siadamy.. Wszystkich rzeczy dowiecie się w szybowcu.

- Dlaczego nie możemy lądować w mieście? – zainteresował się Di Stefano.

- Bo nie widzimy co tam się dzieje – wyjaśnił ze spokojem Kowalski. – Anomalie, zmienne strefy fizyki uniemożliwiają nam zobaczenie czegokolwiek. Nie wiemy czy lotnisko jeszcze istnieje, nie wiemy czy da się tam lądować.

- Ale mamy się tam udać?

- Mamy podjąć taką próbę. Uspokój się, po to mamy szybowce, znaleziono obszar z dala od anomalii, gdzie będziemy siadać. Nawet jeśli przejdziemy przez strefę jonizacji, nie popsują się.

- A po co nam on? – zapytała Deveraux patrząc na Waltera.

- Może i nie jest chętny do współpracy, ale zna strefę jak nikt inny – powiedział Kowalski. – To co o niej opowiada, wystarczy żebyśmy skorzystali z jego doświadczenia jako żołnierza zwiadu – zawiesił głos, nie kończąc, by nie dodać tego co miał na myśli. Polecono mu zabrać Waltera, choć jego zdaniem i pozostałych było to zagrożeniem dla misji, takim samym jak konieczność wzięcia Budzyńskiej. Na wrogim terenie znający go żołnierz przeciwnika z łatwością mógł wciągnąć ich w pułapkę.

- Czy czegoś nie wiem, czy to jest nadal sam środek pieprzonego terytorium komunistów? – zapytał Baumann. – Podejdziemy do Warszawy i co dalej? Jak stamtąd wrócimy?

- Uspokój się Baumann – ucięła Vasquez. – Jesteś w końcu marine. Chcesz żyć wiecznie?

Oczywiście Baumann usiłował jak zawsze mieć ostatnie słowo, ale nie pozwoliła mu mówić. Mieli niezwykle dużo do zrobienia w krótkim czasie jaki pozostał im do otwarcia okna startowego. Deveraux nie mogła pozbyć się wrażenia, że misja ta była jedną wielką improwizacją, organizowaną naprędce. Na szczęście sprzęt mieli w zasadzie gotowy, skompletowany po ostatniej misji. Broń osobista, amunicja i zapasy na tydzień, co przy planowaniu wojskowym wskazywało, iż działania na obszarze wroga zaplanowano na dwa dni. Nowością były szczepionki mieszające w ich molekułach, po których poczuła się nieco dziwnie, lecz pamiętała że w strefach anomalii ciało ludzkie po dłuższym pobycie podlegać zaczyna przekształceniom, na które nie znaleziono dotąd dobrego sposobu, choć plotki głosiły, że tamci mają leki zdolne tego dokonać. Zwykłe skafandry bojowe, w których walczyli w kosmosie zamienili na mundury, ze specjalnego wzmocnionego materiału, ograniczającego promieniowanie. Założyli kamizelki kinetyczne, twardniejące w chwili uderzenia w nie pocisku, przenieśli cały sprzęt do kontenerów desantowych. Pocieszający był jedynie fakt, że SBS miał jeszcze większy ładunek. Mimo, iż nie byli w stanie zabrać sił liczniejszych niż dwudziestoosobowy pluton, ich uzbrojenie wskazywało, że naszykowali się na prawdziwą wojnę, zabierając cyberdyny i motocykle bojowe. Nie posiadali za to wsparcia lotniczego i wyglądało na to, że w tym zakresie osłonę zapewni NASW lub Harpie, których nadzwyczajną ilość zabierała Vasquez. Upychały we dwie złożone maszyny do skrzyń, a Devereux zastanawiała się czy w ogóle zadziałają one w strefach anomalii, mając w pamięci ostatnie doświadczenia, gdy znaleźli się w jej bezpośrednim zasięgu na Marsie.

- Wtedy się tego nie spodziewaliśmy – powiedziała Vash. – Teraz każda z nich ma czujniki, mam dwie zwiadowcze, które służyć będą wyłącznie do namierzania fizyki.

Deveraux zastanowiła się.

- Boisz się? – spytała.

- Nie wiem – odparła tamta szczerze. – Nigdy nie walczyłam w strefie… w sumie nikt z nas nie walczył. Mieliśmy jedynie do czynienia z tymi anomaliami obszarowo, nie liczę tutaj Kolektywu i tych grawitacyjnych gówien. Ale ta strefa… pole walki jak każde inne.

- Nie wiem… - mruknęła Deveraux. – To co opowiada Walter…

- Nie zawahaj się wpakować mu kuli w łeb – podkreśliła z naciskiem Vash, zamykając skrzynię. Otarła pot z czoła i spojrzała jej prosto w oczy.

- No przecież – odpowiedziała jej niezmieszana.

- Dev, widziałam twoje spojrzenie – powiedziała Vash. – W pełni cię rozumiem, jesteś wygłodniała, siedzimy tutaj kolejny miesiąc, bez przepustki na Ziemię, patrząc na te same twarze, podnieconych perspektywą walki marynarzy. Wóda nie załatwia wszystkiego, chciałabyś odreagować. Ale Walter to zły pomysł, nawet pomijając to, że jesteśmy na misji, a on jest żołnierzem wroga, bo chyba to cię w nim podnieca. Jesteś drapieżnikiem, ale tę ofiarę sobie odpuść.

- Nie wiem o czym mówisz.

- Wiesz. I potraktuj to jako rozkaz.

- Więc od teraz mówisz jako kapral?

- Wszystko się zmienia – powiedziała tamta, choć Deveraux nie miała pewności, czy Vash była jej przyjaciółką. Od sformowania oddziału trzymały się razem będąc jedynymi kobietami w drużynie, jednak ich poglądy na świat były zupełnie różne. Vash dużo bliżej niż do pozostałych było do Kowalskiego, ze swym poważnym podejściem do rzeczywistości i przejmowaniem się rozmaitymi aspektami sytuacji. Nic dziwnego, że była świetnym materiałem na podoficera, w przeciwieństwie do nie dbającej o konsekwencje Deveraux. Gdy Vash mianowano kapralem w miejsce Kowalskiego, tamta starała się natychmiast potraktować to poważnie. Deveraux nic nie powiedziała jej słowa. Na razie nie miała wiele czasu, musiała zająć się rzeczami dużo bardziej prozaicznymi rzeczami. W wielkim pośpiechu dopchnęły wyposażenie do kontenera, który omal nie przekroczył granicy wagi, następnie wbiły się w kombinezony ochronne, niezbędne przy desancie z przestrzeni kosmicznej rozpoczynanego poza atmosferą, co sprawiło, że ich możliwości ruchowe ograniczone zostały niemal do zera. Wreszcie zapakowali się do szybowców, czekając w środku, aż zostaną one wyniesione z hangarów przez drony transportowe i podczepione do „Davisa”, gdzie umocowano je na holu, ukryte bezpiecznie w kontenerach osłonowych, mogących wejść w atmosferę i wytrzymać temperaturę i ciśnienie, chroniąc swą zawartość. Zostali sami w ciemności, rozświetlanej jedynie przez czerwoną lampkę zwykłej elektryki szybowca, z dwoma spadochroniarzami SBS za sterami, mogąc pogrążyć się we własnych myślach, skupiając się na tym, co powiedział im Walter, gdy jeszcze mieli atmosferę w hangarze, nie znajdując się w próżni pozbawionej dźwięku. Tu słyszeli jedynie własne oddechy w zamkniętym obiegu skafandrów, rozmyślając o ostrzeżeniach Waltera na temat tego, co nazywał zoną. Wszystko sprowadzało się w zasadzie do podstawowych dwóch zasad, nie ufać niczemu i spodziewać się wszystkiego. Najpierw musieli jednak dotrzeć na dół.

Lampka migała na czerwono, a wyzwoleni z pola grawitacyjnego generowanego przez wewnętrzne panele ISS poruszali się niezwykle powoli. Najtrudniejszą część misji przetrwać musieli w ciszy własnej samotności, tę na którą nie mieli żadnego wpływu, a mogli jedynie domyślać się, co dzieje się na zewnątrz, gdy Związek rzuca przeciw nim wszystkie swe siły, orientując się, że ruszają wprost na jego teren. Buran nie miał szansy ich zmylić, nadlatywali wszak wprost z przestrzeni ISS, nikt zresztą nie miał takiego zamiaru, „Davisa” użyto wyłącznie z uwagi na jego konstrukcję umożliwiającą zejście w wysoce zjonizowany obszar atmosfery ponad Niemcami. Może i lepiej, że nie widziała jak wąskie było ich okno możliwości, gdy prom pomknął w kierunku planety wyczepiwszy się z ISS. Jones i Scobee byli wręcz przekonani, że już nie wrócą, mimo osłony jaką zapewniły wystrzelone drony klasy Bellerofont, które poleciały w kierunku perymetru Rewolucji. Jednocześnie na telemetrii trzy okręty NASW klasy Apollo zamknęły zgrabnym manewrem pułapkę odwracania uwagi, wiążąc okręty klasy Sojuz pilnujące przestrzeni nad Europą. Wróg na szczęście szybko zrozumiał intencje, nie uznając za atak działań podjętych na sieć stacji Ałmaz, nie wystrzelił rakiet nuklearnych w kierunku ISS, lecz rozpoczął przechwytywanie lecącego pod osłoną dronów promu. Posłał przeciwko niemu wszystko co miał, wciąż jednak był dość daleko, zaś rakiety impulsowe, które odpalił by zjonizował przestrzeń niszczono poświęcając kolejne drony. Sojuzy wdały się w pojedynek z Apollami, jeden z nich jednak wykonał manewr, którego nie zdołała uwzględnić sieć matematyczna, przechylając zwycięstwo na stronę Związku, lecz wówczas znikąd pojawił się pocisk klasy ASAT, który pomknął wprost w kierunku jego silników i eksplodował, w praktyce pozbawiając Związek jednego okrętu. Okręty Sojuszu natychmiast się wycofały, zgodnie z rozkazami nie dopuszczając, aby potyczka przerodziła się w wojnę na całego, bowiem sytuacja i tak była wystarczająca napięta. Kosmflota nawet nie próbowała ich ścigać, zaczęli detonacjami rakiet impulsowych pokrywać znajdujące się wewnątrz jej przestrzeni miejsce, z którego nadleciał ASAT. Usiłowano w ten sposób upolować obiekt widoczny jedynie na telemetrii Sojuszu, wyłącznie dzięki odczytowi z transpondera, nie pojawiający się na ekranach zwykłego radaru, migoczący jedynie czasem słabym odczytem echa termicznego, w chwili gdy uruchamiał silniki. Jones był nieco spokojniejszy, wiedząc że czuwa nad nimi szalona komandor dowodząca „Von Braunem”, jednak gdy weszli w atmosferę, zostali sami. Deorbitacja bojowa sprowadziła ich nad atmosferę, gdzie na wysokości 80 mil otoczeni zostali ogniem plazmy i stracili łączność. Tu byli najbardziej wrażliwi na trafienie, pozbawieni telemetrii, znaczyli swój ślad ognistym płomieniem. Drony szły obok i na tym etapie stracili jeden z nich, kiedy nie wytrzymał panującej temperatury. Gdy powróciła łączność na wysokości 60 mil wyczepili hol, po czym wznieśli się w górę i odeszli ostro na południe, by wyrwać się z płaszcza atmosferycznego, uruchamiając dodatkowe zbiorniki paliwa, co oczywiście nie obyło się bez problemów. Technologii Sojuszu nie udało się zintegrować z mechaniką Związku, wszystkie czynności Jones musiał wykonywać samodzielnie, na podstawie wskazań podręcznego przekaźnika matematycznego. Wyrwali się znad Skandynawii, wyrównując lot, który musiał być jak najbardziej płaski, a kąt wejścia w atmosferę jak najmniejszy. Kontenery pozostały wyłącznie w towarzystwie dronów, do których dołączyły Bellerefonty wystrzelone z Anglii, poświęcając paliwo na wspięcie się wysoko ponad anomalie szalejące nad Niemcami. Poświęcono je bez wahania, tym samym nie dając możliwości powrotu, a liczba maszyn jakie Sojusz zdecydował się w tej operacji stracić, była coraz bardziej imponująca. Nie tylko zwiadowcze Phaetony, lecz również odrzutowe Bellerofonty do walki w przestrzeni kosmicznej, kosztujące setki tysięcy dolarów.

Wróg poderwał w swej przestrzeni powietrznej maszyny, a część dronów pomknęła by przechwycić startujące Migi i Sojuzy zgodnie ze swymi zadaniami. W powietrzu wywiązała się walka, podczas której piloci Związku pokazali co potrafią, zestrzeliwując kilka machin przy znacznych stratach własnych. Kontenery wytraciły w tym czasie swą prędkość po odpaleniu silniczków hamujących, następnie w założonym punkcie otworzyły się. Do tego momentu pasażerowie poddani byli szalonym oddziaływaniom grawitacyjnym, gdy po wejściu w atmosferę odczuli gwałtowne obroty, gdy kontenery wykonywały wiraże by zużyć nadmiar energii potencjalnej. Marines znosili to najlepiej, nie tylko dzięki tabletkom jakie wszyscy zażyli przed startem, lecz również wskutek doświadczenia i treningów, jakim poddano ich w kosmosie przygotowując do walk w środowisku zmiennej grawitacji. Dla pozostałych mogło się to skończyć w jeden tylko sposób, lecz gdy zabrzmiały sygnały brzęczyków szybowce rozłożyły swe szerokie skrzydła i pomknęły do celu. Na ostatnim etapie drony opuściły je ruszając do walki z pociskami wystrzeliwanymi przez myśliwce nadlatujące od strony Poznania. Choć desant tego nie wiedział, ktoś w Związku wpadł na pomysł wystrzelenia w ich stronę rakiety jądrowej, zapewne planując jej detonację ponad powierzchnią. Pierwszą przechwycił Bellerefont, druga poszła prosto w anomalię i przepadła bez śladu, bowiem jak zwykle z nieznanych przyczyn nie doszło do wybuchu. Szybowce wyrównały lot, choć piloci mieli problem z utrzymaniem płaskiego lotu. Matematyka wciąż działała, przekazując wskazówki, dwóm z nich udało się wylądować na lotnisku wojskowym, które wybrano na podstawie rozpoznania wykonanego przez Phaetony. Porzucono je kilka lat wcześniej, wraz z wycofaniem się sił Związku na południe i ustaleniem tam nowej granicy obronnej, wciąż jednak było w dobrym stanie, a oddziaływania anomalii nie zdołały tu dotrzeć. Trzeci szybowiec siadł kilka mil dalej, pozostawiając ślad przyziemienia w wysokiej trawie. Mimo, iż ostatnie dane jednoznacznie wskazywały, iż w pobliżu nie ma żadnych źródeł ciepła, marines natychmiast wydostali się ze swych kombinezonów i przystąpili do zabezpieczenia terenu, na tym etapie będąc jedynymi, którzy byli w stanie walczyć. Zgodnie z planem rozstawiali się na perymetrze, a Vasquez wystrzeliła drona. Technika na szczęście działała mimo podwyższonego poziomu radiacji. SBS zaczął zbierać sprzęt, który wylądował w zasobnikach wokół i tu niezwykle przydatne okazały się motocykle bojowe. Po uruchomieniu głośny ryk silników rozdarł panującą od dawna ciszę. Mimo tego, co zaszło na lotnisku wkrótce po wylądowaniu, pułkownik Sokoliński schował głęboko urażoną dumę i wydawał się zadowolony. Chwilowo nieco spoważniał, nawiązując łączność z ISS dzięki sieci dronów na orbicie, których nie zdołała jeszcze wyeliminować Rewolucja.

- Jest dobrze – powiedział do Kowalskiego. – Nie przyślą posiłków. Skasowaliśmy im most.

 - Most? – zapytał tamten.

- Kiepskie rozpoznanie terenu, sierżancie – wytknął mu natychmiast Sokoliński. – Posłali pancerny pociąg w naszą stronę, utknął przy samym moście, teraz nie mają żadnej szansy przejechać.

- Uskok – przypomniał sobie Kowalski.

Rozmowie przysłuchiwała się rzecz jasna Budzyńska, z której nie spuszczał oka Jackson, mający polecenie przestrzelić jej nogę w przypadku gdyby spróbowała jakichś swoich sztuczek, a polecenie takie otrzymało od Kowalskiego dodatkowo kilku innych członków oddziału za wyjątkiem Baumanna, który traktował sprawę zbyt osobiście. Została oczywiście o tym poinformowana i bezczelnie oświadczyła, że w zupełności ich rozumie. Wszyscy mieli w pamięci jak wodziła ich za nos i wystrychnęła kilkakrotnie na dudka, po czym niespodziewanie zmieniła front, zabijając swych ludzi. Zupełnie inaczej zachowywał się jej towarzysz, który choć znał ją wcześniej, również od niej stronił. Lecz to ona czasem rzucała w jego stronę przepełnione gniewem spojrzenia i były to jedyne momenty, kiedy okazywała jakieś emocje. Deveraux zastanawiała się co tak naprawdę tę dwójkę łączy, Walter starał się jednak trzymać od Budzyńskiej z daleka. Po wylądowaniu wysiadł niepewnie, po czym zaczął poruszać się ostrożnie, niczym przyczajony tygrys. Snajperka obserwowała go uważnie, widząc jak rozgląda się i przysłuchuje rozmowom. Przez ostatnie tygodnie faszerowano go chemią poddając przesłuchaniom przy użyciu rozmaitych metod, jednak nie wydawał się skołowany. Zdołał także nauczyć się jako tako angielskiego i rozumiał większość z tego co mówili.

- Pociąg – powiedział głośno z mocnym akcentem i spojrzał w stronę Kowalskiego. – Kiedy wyjechał?

- Co? – zapytał sierżant.

- Zapewne chce wam zwrócić uwagę na oczywiste – rozległ się irytujący głos Budzyńskiej. – Skoro pociąg dotarł do uskoku, to musiał wyruszyć kilka godzin temu. Przejazd przez zonę po nieużywanym od dawna torowisku nie jest szybki. Posłano go nim wyruszyliśmy. Zdaje się, że nasza misja nie jest tajemnicą. Jak zawsze u was, wszystko cieknie.

- Albo jechali tu w innym celu – powiedział po chwili Kowalski. – Gdyby wiedzieli, że nadlatujemy byliby gotowi. Nie mielibyśmy szans.

Sokoliński szybko podszedł do Budzyńskiej po czym błyskawicznym ruchem zadał jej cios pięścią, posyłając ją na ziemię. Kowalski zareagował z opóźnieniem, odpychając tamtego i zaciskając dłoń w pięść.

- No dalej, chcecie zaatakować oficera z uwagi na pieprzoną komunistkę? – rzucił Sokoliński. Kowalski nie ustąpił.

- Jest więźniem marines. I ma dotrzeć do Warszawy.

- Nie znaczy, że nie uszkodzona.

- Pułkowniku! – rozległ się głos cywila, odzianego w polowy mundur. Sokoliński cofnął się i zwrócił się do Budzyńskiej, która wypluwała krew na płycie lotniska.

- Uprzedzałem. Każda kolejna wypowiedź bez pozwolenia skończy się gorzej. Pierwsze ostrzeżenie – po czym ruszył w kierunku swych ludzi, którzy szli mu już na odsiecz, gotowi do bitki. Deveraux patrzyła za nim stwierdzając, że choć wydawał się w gorącej wodzie kąpany, przed chwilą uczynił coś z całkowitą premedytacją, by zaznaczyć kto jest dowódcą tej misji i przypomnieć o tym marines i Rosjance. Walter pomagał właśnie jej wstać. Deveraux patrzyła w ślad za odchodzącym pułkownikiem, który błysnął swą zapalniczką i zapalił cygaro, co zdawało się całkowitym wyrazem bezmyślności, na wrogim terenie, gdzie mógł kryć się snajper. Lecz nonszalancja Sokolińskiego z którą się obnosił sprawiała, że zupełnie się tym nie przejmował. Miało to coś wspólnego z tym co uczynił zaraz po wylądowaniu, czego nie rozumiała. Kowalski uprzedzał ich jak ważne dla SBS będzie znalezienie się w tym miejscu, choć nie do końca pojmowała dlaczego.

Na razie jednak ze swej pozycji wodziła karabinem nad trawą, pozostając wciąż na nieco zniszczonej i zarośniętej płycie lotniska, usiłując pogodzić się z faktem, że horyzont mimo nocy jest fioletowy. Szukała śladów jakiegoś życia, choćby ptaków, lecz nie mogła niczego dostrzec.

- Nie strzelaj – poradził jej Walter, zbliżając się do niej. – Co zobaczysz, nie strzelaj.

Zrozumiała co miał na myśli, mimo jego kiepskiego angielskiego.

- Czemu? –zapytała.

- Zona – znowu użył tego słowa, jak gdyby tłumaczyło ono, czemu nie powinna strzelać bez zastanowienia.

Chwilę później zona dała o sobie znać, gdy świr rozpętał awanturę. Początkowo Deveraux nie zwracała uwagi na jego zachowanie, z jakiegoś powodu zaczął się miotać pośród swoich ludzi, wyraźnie poirytowany. Wreszcie zwróciła na niego uwagę, jak szuka czegoś w pobliżu skrzyń leżących na skraju pasa startowego, które wyciągnięto z szybowca. SBS układało je na stos, w określonym porządku, przygotowując jednocześnie cyberdyny do działań bojowych, podobnie jak Vasqez która zdołała wypuścić właśnie drona zwiadowczego, nakazując mu zatoczenie okręgu szykowała do szybkiego startu pozostałe. Wszyscy szybko otrząsnęli się, od wylądowania minęło ledwie 10 minut, a już zabezpieczyli lotnisko i przygotowywali do drogi w kierunku odległego o dwie mile Sochaczewa. Dwa motocykle zostały uruchomione i pomknęły w kierunku trzeciego szybowca, a strzelcy SBS przemieszczali się na punkt zborny. Jedynie Sokoliński wydawał się coraz bardziej wściekły.

- Skelajno coś wykryła – powiedziała Vasquez.

- Gdzie? – spytał Kowalski.

- Koło twojego przyjaciela. Echo promieniowania.

Sierżant chcąc nie chcąc musiał się zainteresować. Udał się w kierunku pułkownika, który był mocno wściekły i nie panował nad emocjami. Dwóch strzelców spojrzało na Kowalskiego wrogo i powróciło do przesuwania skrzyń.

- Co się stało?

Sokoliński omal nie wybuchł.

- Nie twoja… - westchnął. – Wiesz od kogo dostałem tę zapalniczkę? Od samego generała. Tego generała. Odłożyłem ją tu tylko na chwilę. Teraz jej nie ma. A ten co tu robi? – rzucił widząc, że zbliża się do nich Walter.

- Mieliśmy gościa – powiedział po polsku, ze swoim dziwnym akcentowaniem na trzecią sylabę od końca.

- Co?

- Coś tu było – popatrzył na skrzynie i wskazał na wysoką trawę, gdzie w ciemności niewiele można było dostrzec. – Przeszło tędy i to dosłownie przed chwilą, źdźbła są poruszone.

Kowalski nie był w stanie niczego dostrzec i nie miał pojęcia jak Walter był w stanie cokolwiek zobaczyć. Była noc, nawet gdy poświecił latarką nie zauważył żadnej różnicy. Tamten jednak podszedł do krawędzi betonowej płyty i wskazał im ziemię, gdzie wyraźnie odciśnięty był głęboki ślad jakiejś podłużnego kształtu, prowadzący w kierunku Sochaczewa.

- Nic nie słyszę, ale wydaje mi się, że ucieka w stronę miasta – powiedział Walter.

- I dopiero teraz o tym mówisz? – zirytował się Sokoliński.

- Po lądowaniu czułem się podobnie do was – odparł tamten. – Teraz doszedłem do siebie, dopiero od kilku chwil wydaje mi się, że coś nas obserwowało.

- Policzymy się później! – warknął pułkownik. Kowalski zarządzał już alarm bojowy, Skelajno-1 otrzymała zmianę procedury i Vasquez wskazała jej cel, posyłając w stronę miasta. Deveraux otrzymała rozkaz przemieszczenia, posuwając jako zwiad równolegle do czterech strzelców SBS. Walter mówił coś o zastosowaniu taktyki żabiego skoku, ale Sokoliński kazał mu się zamknąć. Nagle przypomnieli sobie, że są na wrogim terytorium, a euforia z udanego desantu zniknęła. W ten sposób Deveraux znalazła się na drodze prowadzącej do miasta, gdzie dron nadal niczego nie wykrył, zniknął nawet ślad dziwnego promieniowania jakie wyłapał wcześniej. Co oznaczało, że natrafili na nieznane i przestało być zabawnie, jak miało to miejsce tuż po wylądowaniu, gdy marines z wyższością patrzyli na zarzyganych strzelców SBS usiłujących wydobyć się z kombinezonów. Korpus wydostał się na zewnątrz gotów do walki, spośród sojuszniczego oddziału jedynie Sokoliński zdawał się wyjść bez szwanku. Wyszedł po otwartej klapie szybowca, stanął na krawędzi pasa i uniósł grudkę ziemi, którą podniósł do ust i ucałował.

- Wróciliśmy – powiedział głośno po polsku, czego Deveraux nie zrozumiała, lecz gest i wzruszenie tamtego było w pełni czytelnie. – Jak obiecaliśmy, my i nasi ojcowie. Nie na białym koniu, lecz jesteśmy, na naszej ojczystej ziemi. Polskie siły zbrojne dotarły do domu!

- To szlam – odezwał się Walter, przerywając chwilę ciszy.

- Co takiego? – pułkownik spojrzał nań niezrozumiale.

- Szlam – Budzyńska mówiła głośno i przeszła na angielski, dbając o to aby wszyscy ją usłyszeli. Jej kolejne słowa w pełni tłumaczyły z jakiego powodu w niecałe trzy minuty później Sokoliński ją uderzył. – To produkt zony, zawierający również zaschnięte odchody i śluz tych tworów, dzikich bestii, które zupełnie słusznie zowią tutaj Polakami. Co oznacza ni mniej ni więcej, że po prostu właśnie liżecie gówno.

Rubież >>

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz