wtorek, 28 marca 2023

Blask Ciemności: Rubież

RUBIEŻ

<< Okolice Sochaczewa

Łowca nie potrafił określić ile czasu minęło od kiedy wmaszerował dziarskim krokiem do zony, zostawiając za sobą śnieg i mróz Dzikich Pól, zniszczony most i tory wiodące donikąd, niknące w oddali. Wprost w którą spadały gwiazdy, ciągnąc za sobą ogony ognia odrzutowych silników, które rozpoznał niemal natychmiast. Niezliczona ilość trutni, jakiej nigdy wcześniej nie widział, świadcząca o ataku jaki wróg przypuścił na terytorium, które od zawsze zdawało się dlań niedostępne, gdzie jego machiny przestawały działać. Lecz widywał je często w kraju zwanym Wietnamem, gdzie gwizd wydawany przez ich silniki natychmiast sprawiał, że wojsko kryło się jak najgłębiej, w prowizorycznych tunelach, a odziane w ciężkie zbroje bojowe oddziały pelot otwierały ogień wystrzeliwując rakiety Strieła, nie chcąc dopuścić by bezpilotnaje machiny rozpyliły ponownie swe pomarańczowe gazy, niszczące całkowicie roślinność i powodujące ślepotę u ludzi. Brał udział w walkach podczas święta Tet, gdzie tamci dokonali zrzutu wojsk ze swojej stacji orbitalnej, a on ujrzał po raz pierwszy prom transportowy siadający na lotnisku. Dzięki wsparciu przeciwnik odparł ofensywę, sprawiając, iż próba zajęcia południowej części półwyspu spełzła na niczym. Pchnęło to planistów ze sztabu do przygotowania działań związanych z użyciem bomb atomowych. Rozmieszczając kilka sztuk o sile nie większej niż kilotona mogli zakłócić pracę wrogich maszyn, których eliektronika nie była odporna na gwałtowne wyładowania. W późniejszych latach stworzono granaty i pociski wywołujące taki efekt dzięki gwałtownemu wzrostowi natężenia prądu, okazujące się niezwykle przydatne w walkach z Polakami. Lecz wtedy w dżungli, w latach siedemdziesiątych, nie mogli tego jeszcze wiedzieć. Świat był wtedy inny, dużo prostszy, nie wszędzie dotarły jeszcze wieści o tym co wylęgło się w miejscach eksplozji atomowych sprzed dekady. Byli tylko oni i imperialiści.

Właśnie, imperialiści. Przypomniał sobie tę nazwę, choć zdawało mu się, że minęło co najmniej pół wieku od czasu gdy kazano mu z nimi walczyć. Tamte czasy, sprzed dnia gdy został ocalony i ujrzał dwie płonące gwiazdy przeszywające go na wskroś, wciąż pamiętał bardzo mgliście.

Jednak gwiazdy, które ujrzał nad zoną, były zupełnie czym innym. Imperialiści atakowali jakiś obszar, zwalczając rakiety, którymi w nich strzelano, usiłując ochronić pojazd, schodzący w dół, rozpalony tarciem atmosferycznym. Widział niegdyś takie lądowanie, choć w wykonaniu Burana, bojowego promu zdolnego niszczyć samodzielnie imperialistyczne trutnie. Zejście desantowe, pod możliwie najostrzejszym kątem, na granicy zmiażdżenia przez siły grawitacji, w celu dokonania zrzutu kontenerów desantowych i szybowców szturmowych. Imperialiści po latach pozostawiania wrogowi pustkowi i tego co w nich żyło, przybywali na Dzikie Pola, lecąc na granicy zony, by wylądować. Nie miał pojęcia czego tu szukali i zupełnie go to nie interesowało, rozumiał przynajmniej z jakiego powodu posłano przez pustkowia pociąg pełen wojska. By ich powstrzymać. Wiedział, że saperzy przystąpią do naprawy mostu, po tym jak pokonają tajemnicze oddziaływanie kryjące się w uskoku. A nawet jeśli lokomotywa nie zdoła przedostać się przez most uczynią to samodzielnie, na własnych nogach, ruszą i pobiegną co sił by dopaść wroga nim zdąży się umocnić.

Mając żołnierzy zarówno za plecami jak i przed sobą, wiedząc jaki los czeka go ze strony wojska, wybrał zonę i Polaków. Śmiało ruszył w kierunku horyzontu o natężonej, fioletowej barwie i szybko w niej zatonął. Zaczął się dusić, przestał oddychać, a jego skóra zapaliła się w krainie oświetlonej przez dwa olbrzymie czerwone słońca, gdzie nawet powietrze zdawało się być ogniem. Dziwaczna istota przypominająca olbrzymią stonogę wpatrywała się w niego poruszając swymi szczękoczułkami, wydając odgłosy mlaskania. Ból głowy i wbity w nią gwóźdź po raz kolejny uniemożliwił mu stanie się częścią tego, czym byli Polacy, fragmentem ich wspaniałej jedności, przekształcającej ich wraz z nowym wspaniałym światem.

A potem jak zawsze się obudził. Nad nim świeciło słońce, ukryte gdzieś za chmurami, gdy zacisnął dłoń poczuł w niej piach, szorstki i zimny. Ręka go rozbolała, przyjrzał się, by stwierdzić, że jest bardzo spuchnięta. Wciąż jednak był w stanie ruszać palcami i chwycić broń. Mógł strzelać, nawet jeśli przyjdzie mu to z trudem. Musiał przyczaić się na jakiś czas, dopóki nie wydobrzeje. Patrzył na niebo i zmieniające się światło, pozwalając by jego mózg wypełniło poczucie kierunków świata. Powoli usiadł, resztę zmysłów nastawiając na otoczenie, starając się zapomnieć o zewie zony, rozbrzmiewającym w jego czaszce, powodującym ból w miejscu, gdzie niegdyś wszedł pocisk. Wyraźnie słyszał wezwanie, podobnie inne dwa głosy, jeden podobny lecz inny, kolejny zupełnie obcy, lecz w jakimś stopniu wywołującym u niego przemożną chęć by udać się w jego kierunku. Zew zony dobiegał z północy i zachodu, gdzie niebo płonęło swym fioletem, tak samo jak nad nim. To wezwanie było zupełnie inne i słabsze. Trzeci głos go nie wołał i nie przyzywał, po prostu był obecny, słaby i ledwie słyszalny. Przypominał zonę, lecz nią nie był. Nacisnął skronie i skontrolował swe ciało, orientując się, że jest mokry. Przez chwilę sądził, że jak zazwyczaj oddał mocz, bądź w sposób niekontrolowany wydalił wszystko, gdy był nieprzytomny. Miał nadzieję, że tak się nie stało, bowiem odchody były łatwo wyczuwalne dla Polaków, z czego korzystał by zastawiać pułapki. Zorientował się jednak, że siedzi w cienkiej warstwie bagnistej wody, w której dotąd leżał. Uniósł się i znalazł swój plecak, maskę, a w błotnistym podłożu karabin kałasznikowa. Wiedział, że to mu nie zaszkodzi, konstrukcja AK była całkowicie mechaniczna i w zasadzie odporna na wszystko. Wyczyści broń, także pistolet i będą w pełni sprawne. O granaty i kule nie musiał się martwić, stworzono je w sposób uniemożliwiający zamoknięcie. Jednak dopóki nie przejrzy i nie sprawdzi, a przede wszystkim nie wysuszy broni palnej, będzie musiał polegać na łuku i strzałach, tych z normalnymi grotami. Nie przeszkadzało mu to, wciąż pochylony rozejrzał się, by sprawdzić czy w okolicy nie ma żadnego zagrożenia, choć tym razem zarówno zmysły jak i instynkt nie ostrzegały go przed obecnością Polaków, bądź innego wroga.

Jak okiem sięgnąć ciągnęła się bagnista równina. W fioletowym blasku mógł dostrzec jak przechodzi w rzekę, płynącą powoli na zachód. Na jej drugim brzegu dostrzegał ruiny miasteczka, za nim na wzniesieniu mury jakiejś twierdzy, bądź fortu. Wpatrywał się w nie przez chwilę, lecz nie mógł dostrzec, aby cokolwiek się poruszało. Obracając się, zauważył zniszczone filary mostu, rozpiętego nad rzeką, a na nim dwa wraki pojazdów. Sięgnął po lornetkę i nakrył ją od góry dłonią, choć po chwili uświadomił sobie, że w tej krainie nigdy nie widać przecież słońca, nie ryzykuje zatem, że jego promienie odbiją się od szkieł. To był cały problem z takimi przebudzeniami, czasem wydawało mu się, że nadal jest w dżungli, nierzadko zdawało mu się, że zona wypluwa go w innym czasie niż wyruszył, że jest inna pora roku i wiele miesięcy wcześniej, choć po Dzikich Polach błąkał się co najmniej pół wieku. Znowu skierował się w zonę myśląc o śmierci, a ona ponownie mu jej nie dała, nie pozwalając odejść, nie chcąc zmienić go w pełni w Polaka. Powrócił wraz ze swym wyposażeniem i uzbrojeniem, choć zdawało mu się, że chwilami odzyskiwał zmysły kopulując z istotą o szesnastu odnóżach posiadającą paszczę o ostrych zębach, sam zaś jest nagi, ma racice i porasta go szczecina. Przypomniała mu się tamta chwila, rozmarzył się wspominając jak wbił zęby w kark swej przerażającej partnerki, po czym przez jej trzewia wyżarł drogę prowadzącą do jej wnętrzności.

Teraz jednak musiał skupić się na tym, co miał przed oczami. Miasto za rzeką było wymarłe, domy nie miały dachów, ich ściany rozsypywały się za starości. Były nieliczne, więc nazywanie tej miejscowości miastem było mocno na wyrost. Nie przypominał sobie, aby był tu kiedykolwiek wcześniej. Nie rozpoznawał miejscowości położonej na wzgórzu nad rzeką, którego szczyt zajmowała jakaś wojskowa budowla. Wiedział jednak, że tam się nie skieruje, bowiem niknęła ona w fioletowej barwie. Nie miał tam czego szukać, zona jak zwykle go wypluła wprost w nieznane. Nie miał pojęcia jak wiele czasu spędził w niej tym razem i dokąd zawędrował, wiedział jedynie, iż znalazł się w zupełnie innym miejscu, niż to które pamiętał ostatnio. Nie było tu śniegu, uskoku ani pociągu. Most nie był kolejowy i był całkowicie zniszczony. Wraki okazały się należeć do tanków starego typu, które pamiętać musiały jeszcze czasy, w których przed upadkiem ludzkość toczyła swa walkę.

Ten ostatni pogląd musiał jednak zrewidować. Jak okazało się ludzie wciąż przetrwali, najwyraźniej wiele się nie zmieniło. Jedni przybyli pociągiem, inni z powietrza, by kontynuować swą bezsensowną walkę, którą mogli wygrać wyłącznie Polacy. Jedyną niewiadomą było z jakiego powodu stawką wojny stały się teraz nikomu niepotrzebne Dzikie Pola, pełne przerażających stworzeń.

Wciąż myślał jasno, a jego umysł zdawał się funkcjonować normalnie. Z nieznanego mu powodu go to ucieszyło. Przesuwał lornetkę w bok, widząc kolejne ruiny opuszczonych domostw. Na południu dostrzegł, że ziemia lekko się wznosi, prawdopodobnie biegła tam droga, bowiem mógł dostrzec zapomnianą i porzuconą ciężarówkę, której plandekę już dawno zabrał wiatr, a teraz straszyła pustym szkieletem swej konstrukcji. Jednak zaniepokoiło go to, co dostrzegł za pojazdem, wznosił się tam nasyp kolejowy po którym biegły tory. Widział także wiadukt, pod którym przebiegały krzyżujące się drogi, biegnące na południe. Na wschodzie dostrzegł kolejne zabudowania i las, który zupełnie mu się nie spodobał. Drzewa były czarne, wysokie i ostro zakończone, złowrogie. Zamyślił się przez chwilę. Okolica była całkowicie opuszczona, najwyraźniej zona sprawiła, że wyszedł w zupełnie innym miejscu. Albo wędrował przez nią tyle dni, że zatracił poczucie rzeczywistości, albo sprawiła, że pojawił się gdzie indziej i w całkowicie innym czasie. Na Dzikich Polach wszystko było możliwe, choć gdy czasami orientował się, że musiał przejść bezpiecznie przez zmienne podejrzewał, że oszalał. Być może zresztą stało się to już dawno temu.

Nim ruszy w drogę, będzie musiał się posilić, bowiem ssanie w żołądku stało się zbyt dokuczliwie. Sięgnął do plecaka i sprawdził jego zawartość, ze zdumieniem stwierdzając, iż niczego nie stracił podczas ucieczki z mostu. Wyciągnął ze swych zapasów suszone mięso i przyjrzał mu się. Zasuszona rączka była niewielka, lecz wyraźnie dało się dostrzec pięć palców i dłoń należącą do dziecka. Musiało być ono Polakiem skoro je upolował, choć nie przypominał sobie tamtego dnia. Nie zastanawiał się nad tym, po prostu wbił w nią zęby, żałując iż nie jest świeża, soczysta i ociekająca krwią.

Wizja przyszła bez ostrzeżenia, spadła nań nagle i świat się zmienił. Wydawało mu się, że znajduje w wodzie, a wokół rozciąga się jezioro, po którym pływają łodzie. Większość z nich miała maszty na których rozpięto trójkątne kawałki płótna, niebo było niebieskie, a świat pełen życia, na wzgórzu leżało miasteczko, u stóp którego rozlewała się błękitna toń rozlewającej się w miejscu bagna wody. Zacisnął dłoń i poczuł ból, a gdy otworzył oczy kończył właśnie jedzenie. Stracił na nie ochotę, a ręka smak. Ogryzł ją jednak do końca by niczego nie pozostawić, po czym schował ponownie do plecaka, wiedząc, że tak cennego materiału nie może zmarnować, choć nie wiedział jeszcze do czego go wykorzysta. Popatrzył na niebo lecz dostrzegł jedynie chmury. Nie widział nigdzie trutni, niczego także nie słyszał. Popatrzył na okoliczne zabudowania, po czym skierował się na południe, wprost na widoczny w oddali nasyp, przesłaniający mu widok. Najwyraźniej zaczynało się zmierzchać, bowiem niebo za torami miało ciemną barwę, przechodząc z szarości w delikatną czerń. Jakaś część umysłu podpowiadała mu, że noc powinna najpierw zapadać w innym miejscu, lecz nie mógł wykluczyć, że zona odmieniła nawet strony i kierunki świata. Ruszył w drogę.

Podłoże było miękkie, uginało się i sprężynowało gdy stawiał na nim kroki, jednak nie dostrzegał tu żadnego życia. Nie było dziwacznych tworów ani insektów, co jakiś czas mijał bielejące kości i zardzewiałe karabiny, ślad jakiejś bitwy stoczonej tu lata temu. Grunt stawał się coraz bardziej stabilny, aż wreszcie wyprowadził go na drogę, zarośniętą przez trawy. Niegdyś była ubita, dostrzegał nieliczne kocie łby. Znajdujący się nieopodal wrak ciężarówki świadczył, że była uczęszczana, lecz pochodził jeszcze z czasów nim ludzie uciekli do podziemnych twierdz, gdy odkryli, że wraz z końcem nuklearnej zimy powierzchnia stała się dla nich nieprzyjazna. Obejrzał się raz jeszcze i przyjrzał murom budowli położonej na wzgórzu po drugiej stronie rzeki. Obiekt ewidentnie wybudowało wojsko, choć musiało to nastąpić jeszcze w przedwojennych czasach. Budynek nosił jednak znajome cechy prostoty, funkcjonalności i toporności, mogącej służyć wyłącznie celom wojskowym. Nie można było powiedzieć z jakiego powodu został porzucony i nie wszedł w skład sieci twierdz rozproszonych na Dzikich Polach. Pamiętał jednak, że garnizony utrzymywano jedynie w wielkich miastach, ograniczając się do nielicznych placówek strażniczych obserwujących ruchy przeciwnika, którego początkowo lekceważono. Dopiero gdy zona zaczęła się zmieniać w sposób erratyczny i niekontrolowany, przesuwając się w niepojęty sposób, zagarniając niektóre obszary a inne oddając, zaczęto wycofywać siły, pozostawiając rozpoznanie wyspecjalizowanym patrolom zwiadu. Dzięki powziętym informacjom i wiadomościom uzyskanym do stalkerów można było planować ofensywę, jednak w jakiś sposób przegapiono zapowiedzi tego co nastąpiło. Atak od strony Radzymina stanowił zimny prysznic, kontrofensywa odparła Polaków, uświadamiając wszystkim, że wróg urósł w siłę i stanowi dużo większe zagrożenie, niż zakładano. Przeciwnik lekceważony w sztabach wojskowych, okazał się nagle czymś bardziej niebezpiecznym niż imperialiści. Nie można było go powstrzymać przy użyciu bomb atomowych, których eksplozje zdawały się jedynie zwiększać rozrost zony, zawsze powracał z jej wnętrza w zdwojonej sile. Po czym uderzył, powodując upadek ludzkości.

Tego ostatniego Łowca nie mógł być już taki pewien, choć kroczył pośród ruin wymarłej cywilizacji, nie napotykając niczego prócz szkieletów dawno zapomnianych budowli. Sądził dotychczas, że był jednym z ostatnich ludzi, jednak teraz wiedział już, że nadal trwała wojna, ta sama, która zmieniła w pustkowia kraj, w którym się znalazł. I z jakiegoś powodu przenosiła się tutaj. Być może miało to miejsce dawno temu, bowiem nie miał pojęcia ile czasu minęło, od chwili gdy oddalił się od uskoku i wszedł w zonę. Nie pozwalała mu jednak zginąć ani dotrzeć do jej centrum, znowu sprawiła, że znalazł się w innym miejscu, przenosząc go tam, lub dając mu kroczyć miesiącami po rubieży. Wyglądało na to, że trafił na powrót na Dzikie Pola, tym razem wizje nie były zbyt intensywne. Zdarzało się już, że pojawiał się na wypalonej atomowej pustyni, gdzie piasek zmienił się w szkło, a powierzchnia błyszczała odbijając promienie czerwonego słońca, gdzie ludzkość dawno umarła, a świat prócz historii nie miał już niczego innego. Bywał także na polach niepojętych bitew, gdzie dziwaczne urządzenia o obłych kształtach unosiły się w powietrzu nie wydając żadnego dźwięku, atakując ludzi odzianych w pancerze jakich nigdy wcześniej nie widział. Oczywiście wszystko to było wyłącznie przejawami jego szaleństwa i bólu głowy zsyłającego takie obrazy. Uświadamiał sobie to w chwilach gdy opuszczał zonę i zaczynał myśleć na powrót logicznie, choć zawsze gdy usiłował sobie przypomnieć kim był wcześniej i jak wyglądało jego życie, przed oczami stawały mu dwie płonące gwiazdy i chwila gdy wszystko dobiegło końca. Starał się więc nie myśleć zbyt wiele na ten temat. Miał jednak wrażenie, że wcześniej zona wyglądała zupełnie inaczej, choć chyba nie bywał w niej tak często. Na pewno nie wędrował poprzez nią miesiącami, bowiem przebywanie tu przez kilkanaście dni groziło nieodwracalną przemianą w Polaka. Teraz jednak z jakiegoś powodu się nie zmieniał, choć znajdował się tu od kilkunastu lat. Zew zony choć wciąż go przyzywał, nie mógł go zabrać do końca, bądź nie chciała tego sama zona i to co się w niej kryło.

Jego myśli uciekły ku sprawom bardziej przyziemnym. Temu co upoluje, by uzupełnić zapasy. Nie mógł mieć już nadziei, na napotkanie Polaków ukrytych w podziemnych bunkrach, rodzin kryjących się przed grozą czającą się na zewnątrz, jak zdarzało się to w pierwszych latach po upadku. Wystarczyłoby wówczas, że pozwoliliby stanąć mu na popas, a on dzięki temu mógłby ich dopaść i mieć zapas świeżego mięsa, z tych dzikich istot, które wciąż wyglądały i zachowywały się jak ludzie. Przemianę wyczuwał bezbłędnie, wiedział że obejmuje każdego, kto się tu znajdzie.

Zona wciąż była cicha i pozbawiona życia. Idąc w kierunku wiaduktu dostrzegł jednak liczne ślady Polaków, przyjrzał się im i ocenił głębokość wbitych w ziemię pazurów, stwierdzając, że pochodzić muszą sprzed kilku dni. Trawa wygnieciona przez istoty, które tędy przechodziły, zdążyła się już podnieść. Zastanowiło go tylko jedno, ilość śladów wskazywała, iż szła tędy co najmniej horda, lecz nie pochodziły one z jednego dnia. Najwyraźniej Polacy z jakiegoś powodu postanowili się przemieścić w jednym kierunku, wprost na południe i zmierzali tam pojedynczo, miast jak zawsze kierowani przez zonę, stworzyć masę, której nic i nikt nie zdoła się przeciwstawić. Nie zamierzał sprawdzać dokąd szli, po przyjrzeniu się okolicy z nasypu zamierzał wybrać trasę prowadzącą na zachód. Wciągnął głęboko powietrze do płuc, lecz nie wyczuł żadnego zapachu. Nie pomógł mu wiatr, który najwyraźniej nie wiał tu od dłuższego czasu, podobnie jak nie padał deszcz, co sprawiło, że ślady były widoczne. Nie wyczuwał Polaków, nagle zaczął jednak odczuwać jakiś podskórny niepokój. Wciąż jednak nie wykrył niczego prócz tropów i zaschniętych odchodów, jakie pozostawiło przejście tworów. Odruchowo obejrzał się za siebie, lecz nieliczne szkielety wciąż pozostawały w grząskim gruncie z jakiego wyszedł. Zdecydował, iż żołnierze musieli zginąć na samym początku wojny, nim na tereny te dotarła zona, która przyniosła ze sobą zasadę, iż potrafi reanimować wszystko, co martwe. W tajemniczy sposób przekształcała komórki nieżyjących sprawiając, że zmarli ożywiali, a jeśli tylko nie rozłożyli się do końca, wychodzili z trumien i opuszczali cmentarze. O ile pamiętał w świetle łysenkowskiej nauki było to całkowicie zrozumiałe i wytłumaczalne, choć dla niego w żaden sposób nieprzydatne, jedną z pierwszych lekcji jakie odrobiono, po wyjściu z podziemnych bunkrów na patrole, było to, że miejsca pochówków należy omijać, jeśli nie chce się obudzić tego, co tam pochowano. Pozwalało to unikać strat w ludziach i sprzęcie. Być może znajdujące się tu szkielety były jeszcze widomym znakiem ognia atomowego, jaki spopielił tę część świata, gdy na republikę spadły bomby imperialistów i rakiety krótkiego zasięgu, jakimi dysponowali na początku wojny. Było to jednak dla niego całkiem nieistotne.

Ruszył powoli naprzód, orientując się, że porusza się pochylony, starając jak najbardziej ukryć pośród traw. Zatem nawet instynkt podpowiadał mu, że może znajdować się tu coś jeszcze, choć żaden ze śladów nie był świeży. W ten sposób dotarł do nasypu kolejowego, gdzie rozejrzał się raz jeszcze. Zdjął plecak, podrapał się po policzku, zdejmując zeń kawałek skorupy brudu, po czym przywarł do wzniesienia i zaczął wczołgiwać się na górę. Po chwili dotarł do jego krawędzi i poczuł zbutwiały podkład kolejowy, ujrzał zardzewiałe szyny, którymi od dawna nic nie przejechało. Tor był pojedynczy i nieco węższy niż ten, który prowadził przez uskok, co potwierdziło ostatecznie jego podejrzenia, że znalazł się w zupełnie innym miejscu. Nie był jednak w stanie określić gdzie, wiedział jedynie, że nie była to żadna z działających niegdyś głównych linii transportowych wschód-zachód.

Za nasypem dostrzegł zarośniętą drogę prowadzącą przez znajdującą się tu niegdyś wieś. Po obu stronach ciągnęły się zrujnowane i dawno opuszczone domostwa. Droga znikała gdzieś pośród porośniętych przez krzewy i trawy pustkowi, przetykanymi obszarami lasu. Roślinność zdawała się zupełnie zwyczajna i normalna, nie tknięta przez zonę, w przeciwieństwie do drzew znajdujących się na wschodzie, które emanowały swą obcością. Pośród nich znikał nasyp i tor kolejowy, więc utwierdził się w przekonaniu, że należy obrać inny kierunek wędrówki. Jednak tory prowadzące na zachód także znikały pośród lasu. Choć tamtejsze drzewa nie były tak wysokie, Łowcy nie podobała się znajdująca tam mgła. Musiał więc na razie powędrować na południe, więc spojrzał tam raz jeszcze, choć na początku szybko odwrócił wzrok od horyzontu. To co się tam znajdowało było źródłem jego niepokoju.

Kilkadziesiąt wiorst od miejsca w którym się znajdował dostrzegał ciemne zarysy wysokich zabudowań. Niebo nad nimi zdawało się być ciemne, jak gdyby nad miejscem tym zawisł jakiś mrok, ciemna burzowa chmura, rzucająca na miasto cień. Bo było to miasto i nie potrzebował nawet lornetki, by przyjrzeć mu się z bliska. Nim jeszcze uniósł ją do oczu mógł podać jego nazwę i nie pomylił się, gdy ujrzał przez szkła odległy budynek PASTy, najwyższego wieżowca stolicy republiki, Warszawy. Nawet nazwa ta wywoływała u niego złe skojarzenia, tam, w podziemiach metra, podczas zaciekłej walki o przetrwanie skończyła się historia ludzkości i zaczęło jego życie. Polacy przedarli się do miasta wybijając dziury w żelbetonowych tunelach, powodując upadek cywilizacji. Wojsko zostało pokonane, w chaosie walk większość żołnierzy zginęła, chroniąc uciekających ludzi. Ci, którzy przetrwali uciekli na Dzikie Pola, gdzie szybko padli ofiarą Polaków. Nawet jeśli przeżyli pierwsze dni po upadku, wkrótce nieprzystosowanie do życia na powierzchni, której nie widzieli w większości nigdy wcześniej sprawiło, że mimo ofiarności stalkerów, większość zginęła. Jego ocaliły płonące gwiazdy, sprawiając, że obudził się z dala od tuneli. Po miesiącach przestał spotykać kogokolwiek, co spowodowało w nim przekonanie, że z dawnego świata nikt już nie przetrwał, a zona objęła cały świat. Choć wiedział już, że gdzieś na Zachodzie przetrwało wojsko, a pośród nieba kryli się imperialiści, Warszawa wyglądała na martwą i opuszczoną. Przypomniał sobie, że powinien widzieć światła Kordonu, potężnej bazy wojskowej i twierdzy na prawym brzegu Wisły, ciasnym murem chroniącej wejścia do metra i wjazdu kolei do podziemnych tuneli, gdzie nic nie miało szansy przeniknąć przez sieć obronną, skąd wiertaloty podrywały się do startu, a tanki ruszały niosąc zagładę Polakom, jednak przecież Kordon już nie istniał. Warszawa upadła, dziesiątki lat temu, a nad nią zebrała się ciemność, rzucając na ruiny mrok.

Na razie nie miał jednak wyjścia i musiał udać się na w tamtą stronę. Z jakiegoś powodu był przekonany, że znajduje się na północy, instynktownie odczytał kierunki świata mimo niewidocznego słońca, skrytego za chmurami i rzucającego na Dzikie Pola blade światło. Próbował przypomnieć nazwy miejscowości położonych w tym rejonie, jednak przychodziła mu do głowy jedynie nazwa Radzymin, a przed oczami stawały mu jakieś chaotyczne walki pośród nocy, w żarze płomieni metanapalmu. Nieistotne. Przyjrzał się miejscowości widocznej poniżej, wydawała się pusta i martwa, domy zapewne dawno opuścili stalkerzy. Spojrzał w dal, lecz mógł dostrzec jedynie, iż zarośnięta droga prowadzi do kolejnej miejscowości. Nic się tam nie poruszało, więc zsunął się w dół nasypu i nałożył plecak. Podążył wzdłuż niego ku wiaduktowi. Wszedł na drogę, minął zrujnowany dom i dotarł do miejsca, gdzie szlaki się krzyżowały, by przejść pod betonowym sklepieniem, na którym znajdowały się tory. Wciąż brodząc pośród traw po kolana przeszedł na drugą stronę, rozglądając się uważnie, z łukiem w ręku, choć wolał na razie nie zaciskać na nim dłoni. Miał nadzieję, że nie będzie musiał go używać. Ślady Polaków prowadziły ku Warszawie. Nie zamierzał iść w kierunku miasta, nad którym zapadła ciemność. Niepokoiła go z jakiegoś powodu, nie tylko dlatego, iż nie wyglądała na naturalną.

Budynki zaczynały się tuż za wiaduktem i choć większość nie miała ścian i dachów, Łowca zachowywał czujność nie wiedząc, czy wewnątrz coś się nie przyczaiło, choć jego instynkt milczał. Po kilku krokach potknął się o coś, co przesunęło się ze zgrzytem po kamieniach. Przykucnął szybko i przywarł do ziemi, lecz dźwięk nie wywołał niczyjej reakcji. Wokół wciąż panował bezruch. Spojrzał pod nogi, by ujrzeć zardzewiałą tablicę, na której widoczne były częściowo zatarte polskie litery. Najwyraźniej niegdyś był to drogowskaz lub oznaczenie nazwy miejscowości, teraz już mocno nieczytelne. Łowca był w stanie odczytać jedynie jej początek NIEPO i nic więcej. Wciąż nie miał pojęcia gdzie się znalazł. Gdy chciał się unieść, rozejrzał się raz jeszcze i zamarł.

Z góry nasypu nie widział jego drugiej krawędzi, nie przyszło mu także do głowy by wychylić się znad torów i popatrzeć na torowisko. Z łatwością zauważyłby wówczas, że tuż przy krawędzi ktoś wydeptał pośród traw ścieżkę, wgniatając je w ziemię. Szlak wiódł od nasypu kolejowego do pobliski domostw. Łowca zareagował instynktownie i błyskawicznie się przemieścił, znikając z drogi, ku ścianie pobliskiego budynku. Potem zza rogu wyjrzał i czekał na reakcję przeciwnika. Nikt się nie pojawił. Pochylony i ukryty za ruiną, sprawdziwszy że nikogo nie ma w środku dotarł do miejsca, w którym dostrzegł wygniecioną trawę.

Ktokolwiek ją wydeptał był tu niedawno, ledwie kilka godzin temu. Trawa leżała płasko, z całą pewnością szła tędy więcej niż jedna osoba. Większa liczba, wszyscy kroczący po własnych śladach, starając się nie zostawiać śladów. Stary wojskowy sposób, używany także przez stalkerów. Zatem nie mogli to być Polacy. W zonie wciąż byli ludzie.

Implikacje tego faktu podobały mu się coraz mniej. Najpierw wojskowy pociąg, potem trutnie, teraz to. Dzikie Pola do niedawna opuszczone i należące do niego okazywały się coraz bardziej pełne życia. Tego w najgorszym wydaniu, Polaków się nie obawiał, zawsze był w stanie ich dopaść lub przed nimi uciec. O ludziach nie mógł powiedzieć tego samego, zwłaszcza o tych, którzy byli uzbrojeni i niebezpieczni. Nikt inny nie mógł się tu zapuścić. Musiał jak najszybciej dowiedzieć się z kim ma do czynienia. Rozsądek podpowiadał mu, by jak najszybciej oddalić się w przeciwnym kierunku, za plecami miał jednak zonę, która wyrzuciła go w tym miejscu, obok dwa lasy, do których wolał się nie zapuszczać. Najrozsądniej byłoby zawrócić drogą, którą przyszli tamci, jednak nie mógł wykluczyć, że natrafi wówczas na jakąś ich kryjówkę, gdzie przeciwników będzie zbyt wielu.

Jeśli ktoś usłyszał jak przesuwa tablicę z nazwą miejscowości, mógł już tu zmierzać. Wojsko miało czujniki ruchu i temperatury, wiedział jednak, że nie są doskonałe i może je oszukać. Technologia imperialistów była nieco lepsza, ale skoro w dżungli była zawodna, a oni byli w stanie przejąć wiele trutni, tu nie powinno być inaczej. Raz jeszcze rozważył, czy nie spróbować udać się w kierunku zony, gdzie zginąłby lub został poddany przemianie, lecz jakaś część jego umysłu podpowiadała mu, że zona na to nie pozwoli, ześle na niego ból głowy i wizje, po czym ocknie się w jakimś nowym miejscu, zastanawiając się jak wiele czasu wędrował poprzez pustkę i które z rzeczy widocznych wśród przebłysków wspomnień wydarzyły się naprawdę. Podstawowym problemem było jednak to, że za plecami miał rzekę, oddzielającą go od miasta na wzgórzu, za którym panowała już inna fizyka i obca roślinność. W wodzie zapewne żyły twory, których wolał nie spotykać, mające w swym środowisku przewagę. Zdecydowanie słabo walczyło się z ciężkim plecakiem i bronią, usiłując przeprawić nad powierzchnią, z której wynurzały się rozmaite macki i wyskakiwały ślepe ryby o paszczach pełnych ostrych zębów. Najbardziej jednak obawiał się wyschniętego rozlewiska. Wcale nie z powodu wizji jaką tam miał, iż znajduje się wewnątrz jakiegoś jeziora bądź zalewu, a niebo jest niebieskie jak w czasach jego zapomnianego dzieciństwa. Teraz, kiedy już wiedział, że nie jest sam, wzdragał się by znaleźć się w miejscu, gdzie łatwo dostrzec go z daleka i zdjąć pojedynczym strzałem.

Poprawił plecak, by dać ulgę zmęczonym ramionom, które odwykły od  noszenia i dawały o tym znać bólem. Następnie ruszył tropem śladów, znikających we wnętrzu domostwa. Po chwili odnalazł je w jednym z pomieszczeń, odciśnięte w zalegającym od lat pyle. Nachodziły na siebie wzajemnie, w dużej mierze były wytarte poprzez dużą liczbę ludzi. Krążył po pomieszczeniu, czujny jak zawsze, wąchając i dotykając podłoża, w jednym miejscu zauważył, że oddawano mocz i szybko dotknął podłogi palcem. Wciąż wilgotno, niedobrze. Gdy włożył palce do ust, ze zdumieniem stwierdził, że była tu kobieta. Sprawdziwszy szybko resztę pomieszczenia, polizawszy odchody jakie znalazł przy zejściu do piwnicy, przyjrzawszy się śladom i powąchawszy miejsca gdzie załatwiali się pozostali, wiedział już z kim ma do czynienia. Nie sprawiło to jednak, że stał się mądrzejszy, bowiem pojawiły się nowe zagadki.

Wyprzedzali go co najmniej o godzinę. Kimkolwiek byli, znali Dzikie Pola, lecz nie przebywali na nich na co dzień. Poruszali się ostrożnie, lecz popełniali błędy płynące z braku doświadczenia. Zostawili po sobie metalowe konserwy, z których wyjedli całą zawartość, lecz zapach znajdującej się tu wojskowej żywności, przyciągnie z czasem Polaków, którzy przy sprzyjającym wietrze, wyczuwali go z wielu mil. Zwiadowcy tak nie postępowali, w czasach przed upadkiem, gdy krążyli jeszcze na patrolach, poruszali się zwinnie i sprawnie niczym najlepsi stalkerzy. To właśnie było podstawowe pytanie, na które nie znalazł odpowiedzi. Kim byli ci ludzie? Po tym co zobaczył na moście, przekonany był, iż ma do czynienia z wojskiem, zapewne z Drugiej Armii, której wreszcie przypomniał sobie nazwę. Żołnierzy walczących za białego orła i czerwone gwiazdy na jego skrzydłach. Lub też imperialistów, których pojazd podchodził do lądowania, choć nie był w stanie określić czy było to dzień wcześniej, czy też lata temu, a także gdzie znajdował się rejon Dzikich Pól, w którym desantowali. Ci tutaj jednak, choć mieli w dużej mierze wojskowe wyposażenie, żołnierzami nie byli. Wyczytać to mógł choćby z układu śladów, gdyż po wejściu do budowli grupa stanęła na popas, jednak nie wystawiła patroli, zadowalając się wystawieniem czujek w postaci dwóch ludzi, którzy ustawili się w miejscach, w jakich nie uczyniłby tego żaden zwiadowca, ani nie posłałby ich szanujący się dowódca. Stalkerzy także nie popełniliby takich błędów, wybierając kryjówki, z wnętrza których nie potrafiliby stwierdzić, co dzieje się w najbliższej okolicy i reszcie miejscowości, a wroga dostrzegliby dopiero, gdy znalazłby się kilka arszynów od nich. Nieśli ze sobą ciężkie plecaki, które pozostawiły głębokie ślady w pyle, zaś z jednego z nich coś wyciekało, czego najwyraźniej nikt nie zauważył. Nie sprawdzali więc nawet swego wyposażenia, co było odruchem u każdego, kto szedł poprzez zonę i wiedział, że czasem najłatwiejszym sposobem stwierdzenia, czy nie natrafiło się na zmienną jest rzucenie okiem na posiadane rzeczy, które potrafiły pękać, wyginać w dziwaczne kształty, bądź rdzwieć, a nieznane siły zmieniały stan skupienia niektórych przedmiotów. Na dodatek tracili wodę, bowiem tym okazał się płyn cieknący z jakiejś manierki. Łowca zaczął się powoli odprężać. Wiedział jednak, że nie ma przed sobą kompletnych amatorów, bowiem potrafili zachować zasady ostrożności, skoro szli gęsiego, jednak zapomnieli o nich już we wnętrzu kryjówki, gdzie nie zatarli śladów. Postąpili jak żołnierze, którzy dzięki swej przewadze czuli butną pewność, choć zona szybko uczyła ich, jak mało ona w tych stronach oznacza. Jednak nie kryli się nigdy ze swą obecnością, w przeciwieństwie do stalkerów, którzy nie przepadali za spotkaniami z innymi na Dzikich Polach, a zwłaszcza z armią. Krążyły plotki, że niektórzy nie wychodzili z nich cało, co tłumaczyło fakt, iż tak wielu nie wracało z łowów, a znaczną część ofiar można było przypisać żołnierzom, a nie Polakom, czy spotkaniu Ciemnej Pani.

Odciski protektorów wskazywały, iż grupa posiada wojskowe buty, podobne do tych jakie na nogach miał Łowca, choć niczego to nie oznaczało. Z pozostawionych w pyle odcisków mógł stwierdzić, że dysponują co najmniej czterema kałasznikowami i zapewne jeszcze większą ilością broni. Doliczył się co najmniej ośmiu osób, choć śladów było tak wiele, że zakładał, iż osób może być o dwie więcej. Pośród nich co najmniej dwie były kobietami. Nie wiedział co o tym sądzić. Uzbrojona grupa na Dzikich Polach, nie będąca żołnierzami ani stalkerami. W dawnych czasach nie miała prawa się pojawić, noszenie broni było zakazane, jedynie stalkerzy dysponujący licencjami mogli wychodzić w zonę, lecz sprzedaż amunicji w faktoriach handlowych była reglamentowana. Nie słyszał jednak, by nawet działający w spółdzielniach, chodzili na rejzę w tak dużych grupach.

Po raz kolejny zastanowił się jak wiele czasu minęło właściwie od chwili upadku na obszarze, gdzie właśnie się znalazł. Na Dzikich Polach przeżył kilkanaście lat, był tego pewien, niektóre z nich spędził w miejscach, które nie przypominały niczego co znał. Ludzi przestał spotykać lata temu. Teraz jednak okazało się, że ludzkość przetrwała, zarówno w gwiazdach, jak i na Ziemi. I nadal toczy swą wojnę, której niegdyś był częścią. Pytanie o czas było dość istotne, bo nie wiedział, czego ma się spodziewać. Wkrótce po ucieczce z Warszawy, gdy wciąż był ranny w głowę i na wpół szalony, kiedy uczył się sztuki przetrwania na Dzikich Polach ludzi było jeszcze wielu. Usiłowali gdzieś osiąść, z dala od miasta, którego tunele opanowali Polacy, lecz większość z nich zaczęła się zmieniać. Pozbawieni tabletek i schronienia szybko zatracali swe cechy stając się Polakami, aż  zaczęli zabijać siebie nawzajem, by zapobiec przemianie. Przetrwali jedynie ci, którzy znaleźli schronienie, zabrali ze sobą zapasy, lecz z czasem i oni wymarli i zginęli, a na Dzikich Polach rządzić poczęła cisza oraz Polacy. Łowca nie miał pojęcia w jaki sposób wszystko to przerwał, mimo iż wydawało mu się, że także on przechodził transformacje i przemiany, po czym wracał do swej ludzkiej postaci, co przecież było kompletnie niemożliwe. Wiedział o tym, lecz nie potrafił zupełnie odróżnić wizji od tego, co było rzeczywistością.

Teraz jednak myślało mu się wyjątkowo klarownie, zaintrygowany i zaciekawiony ruszył tropem grupy idącej przed nim. Wciąż czuł niepokój, bowiem leżała tam również Warszawa, z ciemnością zawieszoną nad wymarłym miastem, jakiej nie widział nigdy wcześniej. A także z dobiegającym stamtąd głosem, przyciągającym i wołającym go do siebie, w sposób inny niż zew zony. To był ten drugi głos, który czasami słyszał, ten wzbudzający pożądanie i chęć znalezienia się jak najszybciej przy jego źródle. Skupił się, wiedząc, że i tak mu nie ulegnie, bo ostre szarpnięcie gwoździa wbitego w głowę, prędzej czy później sprowadzi go na ziemię. Zdawało mu się, że gdzieś daleko pojawia się  jeszcze jedna obecność, tak bardzo podobna, a jednocześnie inna. Zew zony brzmiał wszędzie i nigdzie, głos wzywał go od strony Warszawy, lokalizacji trzeciej obecności nie potrafił określić. Nagle z nieznanego powodu spojrzał w górę, na niebo, czując, że jest tam coś, co go przytłacza. Pokręcił głową, a wrażenie minęło. Ruszył tropem ludzi, którzy nie bali się Polaków.

Nie zamierzał ich odnajdywać, lecz utrzymać bezpieczny dystans, a gdy będzie to możliwe, udać się w innym kierunku. Musiał jednak przyznać, że jest zaintrygowany i zaciekawiony, kim są. Wiedział, że skoro popełniają błędy, prędzej czy później natrafią na coś, co ich przerośnie. Wówczas pozostawią po sobie uzbrojenie i sprzęt, gdy niektórzy z nich padną ofiarą Polaków, a pozostali uciekną. Choć nie widział wciąż w tym miejscu żadnych tworów, ślady wyraźnie świadczyły, że było ich tu sporo. Sąsiednie lasy były ich pełne, stanowiły ich leże. Wystarczyło mu, że to czuł, nie musiał nawet tego sprawdzać.

Trop wiódł poprzez kolejne domostwa. Swoje niedoświadczenie nadrabiali instynktem, lub wiódł ich ktoś znający podstawowe zasady przeżycia. Wciąż jednak poruszali się bezładnie, w ciasnym szyku pozwalającym na łatwe dopadnięcie całej grupy. Najwyraźniej dawało im to dużo większe poczucie bezpieczeństwa, niż fakt, że w dłoniach ściskali kałasznikowy. Łowca swój własny przytroczył do plecaka, kołczan umieszczając z boku, tak aby mógł sięgnąć po strzały. Łuk trzymał w dłoni. Nie zatrzymywał się, by wyczyścić broń, najpierw chciał odnaleźć tajemniczych ludzi, by wykluczyć możliwość, iż zajdą go od tyłu. Co jakiś czas oglądał się i sprawdzał, czy po śladach jakie pozostawiają nie idzie ktoś jeszcze. Sam starał się wybierać podłoże, gdzie jego tropy dla wprawnego oka nie będą widoczne, bądź stawiać stopy tam, gdzie przeszli tamci.

Po jakimś czasie dostrzegł, że domy się kończą, miejscowość o nazwie „Niepo” kończyła się równie szybko jak zaczęła. Jeszcze kilka lat i po wsi nie zostanie żaden ślad. Trop wiódł dalej drogą. Gdy wyjął lornetkę nie zauważył nikogo, uświadomił sobie jednak, że gdy spoglądał przez nią poprzednio z nasypu, przez trawę porastającą szlak nie biegła wydeptana ścieżka. Zwróciłby na to z pewnością uwagę, zatem wówczas ci, których tropił, znajdować się musieli przy samym końcu miejscowości, w jednym z ostatnich domów, jakie właśnie odwiedził. Niewiele brakowało, a by na nich trafił. We wsi zmarnował nieco czasu, zatem musieli być nie dalej niż wiorstę przed nim. Nie było trudno ich śledzić, wciąż tracili wodę i jeszcze się nie zorientowali, zapewne niosący jej zapasy szedł jako ostatni. Wybrali drogę, która wyginała się pośród traw i znikała między drzewami i zaroślami, uniemożliwiając spojrzenie daleko naprzód. Z wiaduktu dostrzegł jeszcze jedną miejscowość, niezbyt odległą, więc wiedział, dokąd się skierują. Ostrożnie ruszył wydeptanym szlakiem, nieco skulony, nie zamierzając dać się dostrzec jako pierwszy.

Po prawej stronie czerniał las, po lewej ciągnęły się pustkowia, a nieco dalej unosiła się mgła, stanowiący wyraźny znak istnienia bagien, w których coś mogło narodzić się pod wpływem oddziaływań niezbyt odległej zony. Zmieniała ona swój zasięg co roku, kiedyś podeszła bliżej Warszawy, jednak teraz najwyraźniej znowu odsunęła się za rzekę. Najwyraźniej zdobycze terytorialne miała za nic, opanowywała i porzucała kolejne terytoria zmieniając je lub pozostawiając nienaruszonymi. Jednak zdawało mu się, że ten obszar objęła już przez upadkiem, w czasach gdy toczyli przegraną bitwę po tym, co wydarzyło się pod Radzyminem. Wydawało się wówczas, że pochłonie całe miasto, jednak ponownie się cofnęła. Rubież stanowiły Dzikie Pola, pełne jej dzieci i dziwacznych oddziaływań. Jak daleko teraz sięgały, nie był w stanie stwierdzić. Sądził, że opanowały cały świat, jednak najwyraźniej gdzieś wciąż istniały normalne warunki, bez zmiennej fizyki i niezrozumiałej biologii, skoro przybywało stamtąd wojsko.

Jego niepokój narastał stopniowo, im bardziej zbliżał się do Warszawy. Wiązał się z głosem, który stamtąd dobiegał, choć nadal był mocno stłumiony, a śpiew zony mocniejszy. Potarł skronie i skupił się na teraźniejszości, rozejrzał się i wpatrzył w fioletowe niebo, które przyniosło mu ulgę. Jednocześnie poczuł, że świat wokół jest zaburzony. Wiedział co to oznacza; zbliżał się do miejsca innej fizyki.

Tamci jednak nie mieli o tym pojęcia, a jeden z nich wpakował się prosto w zmienną. Poczuł to już z daleka. Krzyku nie usłyszał, zatem zapewne miało to miejsce co najmniej pół godziny temu. Zwolnił i przyjrzał się wirującej w powietrzu powyginanej dziwnie sylwetce, porzuconej przez własnych towarzyszy, którzy nie potrafili jej pomóc. Z oddali ujrzał wirującą krew i zdeformowane ciało wiszące ponad drogą wbrew znanym mu prawom grawitacji.

Postać w długim płaszczu, w długich wojskowych butach, z założoną maską gazową kręciła się powoli w powietrzu, z brzuchem wygiętym ku górze, jak gdyby zawieszona na haku. Ręce i nogi zwisały bezładnie skierowane ku dołowi, co potęgowało wrażenie, iż człowiek został na coś nabity, zwłaszcza iż z tułowia unosiły się drobiny krwi, pozostawiając wyraźny ślad ruchu obrotowego. Krople krwi formowały kule, które zdawały się zawisać oznaczając drogę, jaką przebył martwy człowiek. Poniżej leżał jego plecak oraz karabin kałasznikowa. Nikt nie podjął próby ich odzyskania, czemu pozornie można było się nie dziwić. Jednak Łowcę, gdy odjął już od oczu lornetkę i przypadł ku ziemi, wszystko zaczęło zastanawiać jeszcze bardziej.

Martwy nie miał na sobie munduru, jego strój był także mocno niepraktyczny, pod płaszczem ukrył ciężką kamizelkę, której na Dzikich Polach nie założyliby stalkerzy czy żołnierze zwiadu, bowiem ograniczałaby ich ruchy, odbierając szybkość, dającą nierzadko przewagę i umożliwiająca przeżycie na rubieży zony. Z nieznanego powodu trup miał na sobie maskę p-radgaz, której także nie założyłby nikt doświadczony nie mając po temu wyraźnego powodu, gdyż ograniczała widoczność i nie pozwalała polegać na zmyśle słuchu. Wreszcie pozostawiono tam plecak z zawartością, a nikt nie porzuciłby takiego łupu, bez podjęcia próby jego odzyskania. Być może nie było to możliwe, lecz należało spróbować, a przy pomocy rzucania zwykłych kamieni w kierunku zmiennej można było spokojnie wyznaczyć jej zasięg oraz zachowanie. Tymczasem nikt tego nie uczynił. Łowca uniósł się raz jeszcze i zamknął oczy. Lecz wciąż jedynym co słyszał była cisza, nie był w stanie także wyczuć żadnego obcego zapachu, lecz jego wrogiem w tym wypadku był wrak wiatru. Raz jeszcze przez lornetkę przyjrzał się otoczeniu, nie dostrzegając żadnego ruchu. Nie mógł nikogo dostrzec, być może zmienne zabrały tajemniczych ludzi bez śladu. Z pewnością nie uczynili tego Polacy, wiedział bowiem, że nie ma ich w pobliżu.

Instynkt nadal jednak go ostrzegał. Ostrożnie ruszył do przodu, starając się nie unosić ponad wysokie trawy, kierując ku pobliskim krzewom. Otoczenie porastały iglaste pnie, które jak dotąd nie poddały się przemianom. Piaszczysty teren przypominał mu czasy dzieciństwa, wrażenie psuło jedynie fioletowe niebo za plecami i ciemny horyzont. Między drzewami wciąż był w stanie dostrzec ścieżkę utworzoną z wydeptanych traw, znaczącą drogę prowadzącą do położonej nieopodal miejscowości. Ludzie szli drogą i wpakowali się prosto w zmienną, Łowca wyczuwał ją z oddali. Zwiadowcy wojskowi również z czasem nabywali podobnego instynktu, mogąc się w tym momencie wspomóc czujnikami ruchu i miernikami temperatury, wykrywającymi niestałości. On już od dawna nauczył polegać się wyłącznie na zmysłach, a te wskazywały mu, iż przed nim znajduje się obszar martwego powietrza, w którym panuje zupełnie inna grawitacja. Nie był jedynie w stanie powiedzieć, co mogło zadać ranę znajdującemu się tam człowiekowi, zmienne były wyłącznie strefami innej fizyki, mającymi obszarowe działanie. Gdy ktoś wpadał w jedną z nich dusił się, jego ciało płonęło, bądź oddzielało się od kości, które pękały gdy zostawał przygnieciony do ziemi gwałtowną zmianą sił ciążenia. Zwykłe światło stawało się zabójcze, zaś manierki z wodą eksplodowały, gdy uwięziona w nich ciecz zmieniała się w śmiertelnie groźny materiał. Nie spotkał jeszcze niczego, co zadać mogło ranę wlotową. Powietrze  było jednak przezroczyste i nieruchome. Prześledził spiralę nakreśloną przez wirującą krew, usiłując odnaleźć jej początek. Przypatrzył się wiszącym w powietrzu kroplom, dochodząc do wniosku, że coś trafiło mężczyznę, przebiło go na wylot, a ciało wyrzuciło w powietrze, prosto w zmienną, która zawiesiła je na wysokości arszyna nad drogą. Wciąż nie dostrzegał niczego, a instynkt w tym zakresie milczał. Wykrywał jedynie zmienną, tuż nad podłożem, przesuwającą się wąskim pasem kilkadziesiąt arszynów przed nim. Ruszył powoli w tamtym kierunku, czujnie nasłuchując.

A jednak znaleźli go pierwsi, a on zorientował się dopiero w połowie drogi do strefy obcej fizyki, biologii i chemii. Wyczuł ich ruch. Byli przed nim, nieruchomi, lecz gdy znalazł się wystarczająco blisko usłyszał ich oddechy. Byli wystarczająco nieostrożni i głośni. Trzech zaczęło powoli się przemieszczać, by go otoczyć. Im bardziej zbliżali się tym lepiej ich słyszał, najwyraźniej zmienna nie tylko łamała prawa grawitacji, lecz również tłumiła rozchodzenie się dźwięku, również w swym otoczeniu. Tego nie wziął pod uwagę, choć instynkt podpowiadał mu, że są gdzieś przed nim. Może i byli niedoświadczeni, ale leżeli nieruchomo wystarczająco długo, by ukryć się przed jego zmysłami, nim podszedł tak blisko, iż było już za późno.

Nie tracił czasu, zamierzając dać sobie szansę na ucieczkę, nawet jeśli wymagało to poświęcenia posiadanych zapasów. Zrzucił plecak, wyjął potrzebne rzeczy, które szybko umieścił wokół, na szczycie klapy pozostawiając wystającego kałasznikowa, uniesionego kolbą do góry. Poniżej położył maskę gazową, uznając, iż z daleka będzie można wziąć ją za odpoczywającego człowieka, zwłaszcza, iż rozłożył też swój płaszcz, pozostając jedynie w lekkiej kamizelce. W jednym ręku trzymał łuk, w drugim nóż, gdy niczym pająk oddalał się na rękach i nogach od zastawionej pułapki. Słyszał jak jeden zmierza w jego stronę, dwóch otacza miejsce, w którym go dostrzegli, w pobliżu zarośli. Nieopodal poruszał się kolejny, dyszący ciężko i stąpający głośno, większy od pozostałych. Co oznaczało również większe kłopoty. Pozostali musieli znajdować się gdzieś nieopodal ciała i zmiennej. W jej kierunku zresztą podążał. Jeśli mu się uda wpakują się w jego pułapkę, a on w tym czasie ucieknie.

Jednak mu się nie udało. Jeden z nich skręcił w jego kierunku, co Łowca ledwo zarejestrował, skupiony na kontrolowaniu własnego oddechu. Powoli położył się na ziemi, zaciskając lewą rękę na ciężkiej rękojeści noża. Wiedział, że jeśli będzie musiał pozbyć się mężczyzny, musi uczynić to szybko i cicho, nim pozostali zorientują się co się dzieje. W wysokiej trawie był w stanie przed nimi się ukryć, lecz nie pobiec. Uda mu się wycofać po cichu, jeśli nie zaczną strzelać na oślep i rzucać granatami.

Przeciwnik pojawił się kilka arszynów przed nim, pochylony ze strzelbą. Łowca w ułamku sekundy zorientował się, że ma przed sobą jakąś samoróbkę, karabin kałasznikowa, któremu spiłowano lufę, czyniąc go śmiertelnie niebezpiecznym na krótki dystans, lecz niecelnym z dalszej odległości. Bezpośrednie trafienie z kilku arszynów przebiło by jego lekką kamizelkę bez trudu i sprawiłoby, że pozostał w tym miejscu na zawsze. Przywarł więc nieruchomo pośród traw, starając się nie poruszać. Człowiek jednak zatrzymał się i pociągnął nosem. Łowca uświadomił sobie, że nie wziął pod uwagę podstawowego faktu, który był w kontaktach z Polakami kompletnie nieistotny, bowiem zapach jego od dawna niemytego ciała i zony, skutecznie maskował go przed tworami. W wypadku ludzi było jednak odwrotnie.

Gdy mężczyzna odwracał się w jego kierunku, Łowca już skoczył pośród traw, wyciągając nóż. Tamten miał ograniczone pole widzenia, wciąż pozostając w masce gazowej i nie zorientował się, że ktoś leci w jego stronę. W ostatniej chwili Łowca zmienił zdanie, choć sam do końca nie był pewien z jakiego powodu. Cios pięścią wyprowadził w krocze, odwracając nóż. Pięść weszła miękko, a człowiek jęknął męskim głosem i zgiął się w pół, wówczas stalker pociągnął go ku ziemi, łapiąc zranioną ręką za maskę. Zapomniał już o bólu, a gdy tamten zarył twarzą w ziemię, siedział już mu na karku. Mógł zabić go momentalnie, jednak uderzenie trzonkiem noża spadło na potylicę tamtego. Pod dłonią poczuł lepką i wilgotną krew, zeskoczył więc z leżącego i obrócił się, lecz nie wystarczająco szybko.

Na wprost siebie ujrzał lufę, a trzymający broń pociągnął za spust.

Dzikie Pola >>

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz