DZIKIE POLA
Skoro świt wydano wojsku kawę zbożową zaprawioną
obficie chemią i inhibitorami łysenkowskimi, co większości dało już podpowiedź,
dokąd się udają. Cel misji wciąż pozostał dla wojska nieznany, a Maksyma
przestała już dziwić ta tajemniczość, zakrawająca na paranoję. Nie słyszał
nigdy o imperialistycznym wojsku na terenie LKPRR, walki z wrogiem toczyły się
z dala od rejonów opanowanych przez Polaków, bowiem imperialiści mieli
wystarczająco dużo rozumu w głowie, by trzymać swe siły z dala od miejsc
opanowanych przez zonę, gdzie ponoć nie działały ich zdehumanizowane automaty.
Kwestia ewentualnego starcia nieco go niepokoiła, bowiem mimo swej bitności
Druga Armia nie walczyła dotąd z wrogiem, który uzbrojony był w broń palną.
Problem ten odłożył jednak na później, rzucając się w wir obowiązków. Ku
zaskoczeniu kwatermistrza naskoczył na niego, grożąc postawieniem do raportu za
przekazanie prowiantu nie spełniającego wymagań. Dopilnował, aby wojsko dostało
ten, który spryciarz Feszet przeznaczył na czarny rynek Lublina, wydając
zamiast tego przeterminowaną żywność. Teraz, kiedy Gerber wiedział dokąd
zmierzają, zamierzał sprawić, aby pluton dotarł tam z pełnym brzuchem. Tyle
przynajmniej mógł zrobić i nie wynikało to z faktu, iż przestraszony rozmową z
Afanasjewą zamierzał wykonywać obowiązki sierżanta plutonu nienagannie. Getow
obserwował go przez chwilę z marsową miną, wreszcie wyciągnął wnioski z tego co
zobaczył, polecając Feszetowi współpracować, najwyraźniej uznając, iż Gerber
prowadzi jakąś skomplikowaną rozgrywkę z Kalicińskim, w którą lepiej się nie
mieszać, by nie wiedzieć zbyt dużo. Lejtnant przyglądał mu się podejrzliwie,
żadnemu Maksym nie dał poznać, że zna cel ich misji. Wciąż mocno go niepokoił.
Wiedział, że Afanasjewa wiele przed nim przemilczała,
choć fakt, że odsłoniła przed nim aż tyle był dlań zagadkowy. Ale mogła
przynajmniej w części być szczera, sposób jaki znalazła by z nim porozmawiać,
sprawił, że daleki był od jakichkolwiek prób przechytrzenia Kalicińskiego, a w
szczególności jej. Z Akwarium się po prostu nie zadzierało, a fakt, iż
poinformowała go wprost, że dzięki niej ma szansę przeżyć sprawił, że wiedział
od kogo przyjmować rozkazy. Nie obiecała mu niczego więcej, doskonale zdawał
sobie sprawę, że nie może jej ufać, jednak skoro zmierzali do Warszawy,
wyłącznie dzięki niej mógł się stamtąd wydostać. Samo to sprawiło, że w jednej
chwili uznał, że nie widzi problemu, by poświęcić to, co dotychczas osiągnął,
ze swoimi ludźmi włącznie. Choć rzecz jasna pomogą mu oni w osiągnięciu każdego
celu i przetrwaniu. Nie wiedział pod jakimi rozkazami działa Afanasjewa,
podejrzewał jednak, że niekoniecznie spodobać się one mogą pełnemu ideałów
Kalicińskiemu albo cynicznemu Kraftowi.
Wszystko to sprawiło, że choć po rozmowie z Afanasjewą
był mocno wstrząśnięty, ostatecznie doszedł do wniosku, że wszystko potoczyło
się w sposób dla niego pozytywny. Z tym co mieli bez problemu mogli posłać go
do łagru, bądź uczynić coś gorszego, co wyraźnie dała mu do zrozumienia. Gdy
wrócił do plutonu, polecił natychmiast przyprowadzić sobie Gruzinkę, by
podładować sobie baterie. Ku swemu zadowoleniu dostrzegł, iż odrobiła lekcję i
stała się całkowicie uległa, dokładając starań, aby mógł dostrzec jej
zaangażowanie, choć w oczach wciąż miała czystą nienawiść, przemieszaną z bólem
powodowanym przez znamię wycięte na jej ramieniu i to, co przeszła do tej pory.
Kolejna lekcja nadejdzie niebawem, gdy stanie na wprost jakiegoś nieposłusznego
żołnierza bądź zagubionego cywila, który nie będzie potrafił się wykupić. Na
razie jednak wciąż pozostawała pod czujną obserwacją jego ludzi, którzy
wcześniej przeszli podobny trening wyzbywając się jakichkolwiek uczuć i
rozumiejąc, iż trzymanie z Maksymem Gerberem będzie dla nich szansą na
przeżycie, a z czasem stanie się zyskowne.
Przespał się kilka godzin, a gdy nadszedł świt, wstał
i otrzepał z naniesionego wiatrem wrześniowego śniegu. Poderwał swych ludzi,
zajął się zaprowiantowaniem, wydał polecenia dowódcom drużyn, polecając
dopilnować, by każdy z żołnierzy pobrał dodatkowe wyposażenie, nie zapominając
o wodzie, prowiancie na minimum tydzień i amunicji. To dało wszystkim do
myślenia, on jednak nie dał po sobie nikomu poznać, że wie dokąd zmierzają,
choć po obserwującym ich z oddali Getowie wyraźnie widać było, że to podejrzewa.
Nie mogli się jednak w żaden sposób porozumieć, bowiem gdy rozwidniło się,
odkryto iż teren obstawiony został przez milczących żołnierzy specnazu, którzy
nie wypuszczali na zewnątrz nikogo, do środka dopuszczając jedynie ludzi
kwatermistrza i obsługę lotniska. Z drugiej strony Maksym nie zamierzał nawet
ryzykować, podejrzewając zapewne słusznie, że znalazł się pod obserwacją.
Drobne grzeszki w postaci poskromienia Gruzinki były czymś, co jak był pewien,
Afanasjewa była skłonna tolerować, przekazanie informacji było czymś innym. W
przypadku imperialistów Akwarium nie stosowało taryfy ulgowej, choć dotychczas
Gerber traktował ich nieco mitycznie, jak potwory z bajek, którymi straszy się
dzieci, a jemu w pionierskim dzieciństwie wbijano do głowy, że czyhają tam z
cybermaszynami knując zagładę wolnego świata. Dużo bardziej realne i prawdziwe
były twory zony, Polacy ze swym jadem, kłami i milionami odnóży, jednak dla
specnazu liczył się tylko jeden wróg. Należało przyjąć, że jest dużo bardziej
niebezpieczny niż to, z czym zmierzyli się w Chełmie.
Na lotnisku dołączyło do nich jeszcze czterech
młodszych lejtnantów, dowodzących tankami oraz sprawujący dowództwo nad drużyną
tankistów. Był jeszcze chorąży kierujący ogniem z haubic. Wszystkie maszyny
zaczęto wtaczać do klatek transportowych, przygotowując je do podjęcia przez
wiertaloty. Wojsko zajmować zaczęło BWP, oba plutony zmieściły się w sześciu
pojazdach, które zajęły również swe miejsca. Kraft i Kaliciński planowali siąść
wraz ze swymi ludźmi, Maksym również chciał udać się do jednego z wozów, gdy
poczuł na ramieniu ciężką rękę żołnierza specnazu. Chcąc nie chcąc podążył za
nim, nieco żałując, iż nie znajdzie się wśród swego wojska. Z jednej strony
choć lot w kołyszącym się pojeździe nie należał do przyjemnych, a desant bojowy
rozpocząć się mógł od połamań i potłuczeń, gdy BWP gwałtownie przyziemiał,
pozwalało to na pobyt w ciasnej zamkniętej przestrzeni, która dawała możliwość
odpoczynku i kojarzyła się z domem. Jak każdy urodzony po wybuchu wojny i wychowany
w tunelach, na otwartej przestrzeni Maksym czuł się niezbyt pewnie. Po dobie
pobytu w Chełmie miał już nieco dość, odruchowo sprawdził jeszcze swe ciało,
czy po wybuchu, którego był świadkiem nie zaczęło się ono zmieniać. Nie obawiał
się choroby popromiennej lecz efektów łysenkowskiej ewolucji, której prędzej
czy później podlegało wszystko, co przebywało w zonie, cofającej się po jej
opuszczeniu, jeśli przemiany nie zaszły za daleko. Najwyraźniej jednak
inhibitory spełniały swe zadanie, teraz jednak udawali się w środek
łysenkowskiego piekła. Jedyną szansą ocalenia była dla niego rzeczywiście
Afanasjewa.
Zaprowadzono go do Mi-8, których pięć znajdowało się
na płycie lotniska, kątem oka dostrzegł, że do innych maszyn zmierzają
Kaliciński, Kraft i Dowgiłło. Afanasjewa rozdzieliła oficerów i głównych
podoficerów od siebie i plutonów, być może ze względów bezpieczeństwa,
najwyraźniej nie do końca przekonana, że wszystkie wiertaloty dojdą do celu w
całości. O ile w przypadku oficerów miało to sens, z jakiego powodu znaleźli
się tam również główni podoficerowie plutonu było jej tajemnicą. Być może
uznała, za naturalne, że zastępujący dowódców winni również podlegać tym samym
zasadom. W przypadku tanków nie było takiego problemu, bowiem każdy miał
własnego dowódcę. Rzucił okiem w ich stronę, ku stojącym na swych ciężkich
nogach w oczekiwaniu na transport, lekkim PT-81 i T-87, najnowszym modelom
wyposażonym w niekierowane rakiety, działka oraz wyrzutnie. Nic nie mogło ich
zatrzymać, choć nie były w stanie pokonać więcej niż 40 wiorst na godzinę. Za
nimi znajdowały się dwie mobilne haubice Grad, zmodernizowane wersje Pionów, z
potężnymi armatami kalibru 203 mm, mogące wystrzeliwać granaty
odłamkowo-burzące na odległość prawie 50 wiorst, z dodatkowymi granatami o napędzie
rakietowym, chemicznymi, choć te w przypadku Polaków sprawdzały się kiepsko.
Nawet gdyby ktoś dotychczas zastanawiał się co może być celem tej operacji,
teraz nie mógł już wątpić. Szli na wojnę.
Usiadł w MI-8, w jednym z foteli ustawionych w dwóch
rzędach na wprost siebie. Przy włazie po obu stronach dostrzegł dwa
nieobsadzone stanowiska najnowszych karabinów PK Pieczenieg, kalibru 7,62 mm,
zdolne wystrzelić w ciągu minuty 650 pocisków. Jak mógł się spodziewać operację
traktowano niezwykle poważnie. W środku miejsca zajmowali milczący żołnierze
specnazu, mierzący go beznamiętnym spojrzeniem. Wzrok jak zawsze mieli mętny,
jak gdyby zażyli właśnie endorfiny bojowe, lecz nie wątpił, że w ciągu ułamka
sekundy byliby w stanie poderżnąć mu gardło. Zdjął swój plecak, kładąc go u
swych stóp i dostrzegł jak wymieniają pogardliwe spojrzenia, na widok
wielokilogramowego ładunku, zawierającego prowiant i wodę. Zgodnie z czarną
legendą podtrzymywaną zresztą przez nich samych, żołnierzowi specnazu winna
wystarczyć saperka, przy pomocy której obroni się, okopie i zdobędzie
pożywienie. Ich uzbrojenie stanowiły karabiny kałasznikowa, zaś siedzący na
krawędzi trzymali lufy długich karabinów snajperskich SWD. A jednak przed
oczami miał widok sprzed kilku lat, kiedy specnaz wycofywał się z tunelu na
Mokotowie, tuż przed upadkiem Warszawy. Z szaleństwem w oczach, jakby pobity,
choć później udało się w jakiś sposób sprawić by południowa zona przestała
istnieć. Lecz nastąpiło to niedługo przed ewakuacją, a wydarzenia te objęto najwyższą
klauzulą tajności, zakazując o nich mówić.
Zdjął hełm, kiedy jeden z żołnierzy podał mu
słuchafon. Nałożył go na uszy, gdy w otoczenie wdarł się dźwięk rozkręcających
się wirników, a wiertaloty uruchamiały swe silniki, zaś śmigła zaczynały
przecinać powietrze.
- Tu major Afanasjewa – usłyszał. – Towarzysze! Mówię
do oficerów, podoficerów oraz dowódców drużyn – zatem łącznościowcy w BWPach
musieli otrzymać polecenie odbioru transmisji. Tajemnica właśnie przestawała
nią być, gdy poznawali cel operacji. – Udajemy się w jednej z najważniejszych
misji tej wojny. Lecimy do Warszawy – zawiesiła głos, pozwalając by informacja
rozeszła się wśród żołnierzy. Prawie słyszał przekleństwa jakie zaczęły padać w
pojazdach, kiedy wojsko przestało baczyć na zasady i reguły. Podjęła przemowę
kilka sekund później, dając wystarczająco dużo czasu, by przywrócono porządek.
– Wiem, co słyszeliście. W Warszawie panuje zona, Polacy opanowali cały teren,
zmienne uniemożliwiają oddychanie. Lecz tak nie jest! Przez ostatnią dobę nasze
działa ostrzeliwały całą strefę buforową, a lotnictwo zmieniło obszar wzdłuż
Wisły w metanapalmowe piekło! Nic nie miało tam szansy przeżyć, co daje nam
bezpieczną szansę wejścia! Towarzysze! Dwa plutony zmiechpiechoty, drużyna
tanków i artylerii, do tego szwadron szturmowych wiertalotów zapewnią osłonę
oddziałowi specnazu, który udaje się z misją, mogącą zakończyć tę wojnę!
Dokonamy tego, w imię przewodnika narodów i zbawcy ludzkości, który osobiście
zatwierdził tę operację! Niech jego żelazny duch wiedzie nas do celu! Beria!
- Beria! – mimowolnie podjął Gerber, podobnie jak
żołnierze Drugiej Armii skryci w pojazdach. Żołnierz specnazu uśmiechnął się
cierpko.
- Za rodinu! – zawołała Afanasjewa, a wśród
zgromadzonych podniósł się gromki okrzyk.
Wiertalot pochylił swój dziób, wznosząc się do góry.
Specnazowcy nie zasunęli bocznych drzwi, choć nie chwycili jeszcze za karabiny.
Maksymowi zakręciło się w głowie, gdy spojrzał w dół, dostrzegając obóz, a za
nim dwa wzgórza, na których leżały ruiny miasta, w którym w czasach
kapitalistycznej niewoli żyli ludzie. W tym przypadku całkowicie zgadzał się z
doktryną, dobrze, że Ławrientij Beria wyzwalając ludzkość dał jej możliwość
życia w bezpiecznych tunelach pod ziemią. Powierzchnia była zagrożeniem,
widziana z tej wysokości wydawała się jeszcze straszniejsza. Nie miał pojęcia
jak widok ten mogli wytrzymać piloci, podejrzewał, że szkolono ich w tym celu
od urodzenia, wspomagając czymś jeszcze mocniejszym niż endorfiny bojowe.
Wiertalot obrócił się pozostawiając Chełm za sobą,
ruszył do przodu z pochylonym dziobem. Przez drzwi w szarym świetle poranka
Maksym dostrzegł pozostałe pojazdy,
lecące powoli naprzód z ciężkim ładunkiem. Mi-12 cięły powietrze swymi czterema
wirnikami umieszczonymi na skrzydłach, stabilizowane potężnymi wirnikami na
ogonie. Gerber poczuł się nieco oszołomiony widząc jak unoszą i suną przed
siebie niosąc wielotonowe tanki, choć z perspektywy ziemi wydawało mu się
oczywiste, że wiertaloty transportują pojazdy opancerzone, teraz kiedy widział jak
lecą, a powierzchnia przesuwa się poniżej, nagle poczuł się przytłoczony.
Nieopodal inny pilot zajmował miejsce w szyku, a zaczepiony w kołysce
transportowej BWP kołysał się na lewo i prawo. Mimo niesamowitej precyzji z
jaką pilotowano pojazdy, pomyślał, że wojsko w pojazdach odczuje wszelkie
niedogodności związane z tym rodzajem transportu, choć rekompensuje je pobyt w
bezpiecznym zamknięciu. Poczuł nagle wdzięczność do Afanasjewej za umieszczenie
go w zwykłym transportowcu, z resztą żołnierzy Specnazu, którzy w ten sposób
zachowywali pełnię sił.
Na skrzydle eskadry dostrzegł przelatujące z większą
prędkością dwa śmigłowce szturmowe, jednym z nich był Mi-24, drugiego nie
rozpoznał, choć ilość uzbrojenia w jakie go wyposażono, była olbrzymia. Nie
miał pojęcia czemu do operacji o takiej wadze wyznaczono akurat dwa plutony
Dziewiątej Kompanii, lecz liczba sprzętu i broni jaką użyto, robiła wrażenie.
Kilkanaście wiertalotów, osłanianych przez szturmowce, do tego zapewne jeszcze
wsparcie myśliwców. Z drugiej strony w pełni rozumiał takie środki, skoro na
terytorium ich kraju pojawili się Imperialiści. Nie mógł sobie przypomnieć czy
kiedykolwiek wcześniej tu przybyli, czasy początków wojny stanowiły odległą
dlań historię tuż przed jego urodzeniem, pamiętał jedynie, iż postanowili
zniszczyć cały kraj, spustoszony wcześniej wybuchami atomowymi wskutek buntu
faszystów, stłumionego przez marszałka Rokossowskiego. Polska stała się
miejscem eksplozji dziesiątek rakiet, lecz wyszła z tego cało, w
przeciwieństwie do Niemiec, po których pozostała jedynie spustoszona ziemia,
którą zaludniły wkrótce twory, z którymi walczono zaciekle na froncie
zachodnim.
Poczuł zimno na policzkach, gdy wiatr ze śniegiem
wpadły do środka, lecz nie powiedział nic, widząc że desantowcy mają nieporuszone
twarze. W słuchawkach ponownie usłyszał głos Afanasjewej.
- Towarzysze! Stanowimy awangardę, która zabezpieczy
przyczółek, na który zostaną przerzucone pozostałe wojska! Jesteśmy trzonem,
który umożliwi odzyskanie Warszawy i nie dopuszczenie by wpadła we wrogie ręce.
Naszym przeciwnikiem będą nie tylko Polacy – znowu zamilkła, dając chwilę by
wiadomość ta uczyniła odpowiednie wrażenie na słuchaczach. – Na Warszawę idą
imperaliści! Nie dopuścimy, by zajęli dawną stolicę polskiego komunizmu! Powstrzymamy
ich! Beria!
Gerber tym razem nic nie powiedział, myśląc o
implikacjach tego co usłyszał. Nie mógł pojąć z jakiego powodu mityczny
przeciwnik, którego nigdy dotąd nie spotkał, zaciekle atakujący na wszystkich
frontach, usiłując zniszczyć pokój, wysadził desant w środku zony, gdzieś
między Poznaniem a Warszawą. Ani tym bardziej jak to uczynił, skoro
cybermaszyny nie potrafiły działać w warunkach jądrowego spustoszenia, takich
jakie panowały na większości ziem LPKRR. Nie zamierzał się jednak nad tym zastanawiać,
bardziej nurtowało go jaką broń posiada wróg, a przede wszystkim w jakiej sile
przybywa. Oni dysponowali co najmniej 70 ludźmi, do tego pięcioma tankami,
dwiema armatami i śmigłowcami szturmowymi. Jakie machiny miał wróg, a także
uzbrojenie, nie zostało mu na razie wyjawione. To zaś było dlań najważniejsze,
nigdy dotąd nie stawał na wprost takiego przeciwnika, mgliście przypominał
sobie z opowieści frontowych wiarusów, że karabiny tamtych miały większy
zasięg. Być może Afanasjewa w stosownej chwili im to wyjaśni. Na razie jednak
mówiła o czym innym.
- Towarzysze! Wylądujemy na Polu Mokotowskim, na
granicy oddziaływań zmiennych! Trasa prowadząca w to miejsce wolna jest od
nieznanych zjawisk, od wczoraj na bieżąco prowadzony jest ciągły zwiad przy użyciu
Suchoji, które na bieżąco patrolują trasę naszego lotu, namierzając zmienne.
Nieopodal Warszawy zrzuciliśmy 12 godzin temu dwie drużyny zwiadu, które mają
rozpoznać teren. Po przybyciu nawiążemy z nimi kontakt i ustanowimy bazę
wypadową, następnie odnajdziemy imperialistów i ich zniszczymy! Ku chwale
ojczyzny!
- Za rodinu – mruknął Gerber. Job twoju mat,
pomyślał. Jeden ze specnazowców sięgnął za pazuchę i podał mu swoją manierkę.
Uśmiechnął się, ukazując powybijane
zęby. Maksym odkręcił, powąchał, po czym spodziewając się co nastąpi dalej,
pociągnął solidnego łyka. Następnie zaczął kasłać, a łzy stanęły mu w oczach. –
Spasiba – zdołał powiedzieć, a ktoś poklepał go po plecach.
Gdy odzyskał wzrok, poniżej pojawiły się już
opuszczone budowle Lublina. Nie wiedział nawet kiedy zostawili za sobą trakt
wytyczony w błocie i śniegu przez jadące do Chełma BWP. Zorientował się, że
było to ledwie wczoraj, a od wyruszenia z bazy mijały dopiero 24 godziny. Teraz
był tu z powrotem, a największe miasto Ludowej Komunistycznej Polskiej
Republiki, obecna stolica kraju, pogrążone było w ciszy i ciemności. Przemknęli
nad południową strażnicą, śledzeni z wieżyczek lufami karabinów, odprowadzani
przez czujne oczy żołnierzy. Spostrzegł pancerny pociąg, wyjeżdżający właśnie z
podziemi, kierujący się w stronę Chełma, w ślad za posłaną tam dzień wcześniej
lokomotywą bojową, która wzięła udział w walkach o miasto. Powoli wracała
normalność, o ile można nią było nazwać atak Polaków głęboko za linią frontu, w
terenie wolnym od działalności zony i wroga. Pewnych rzeczy nadal nie rozumiał,
nie wiedział jak mogło do nich dojść, lecz się nad nimi nie zastanawiał.
Spoglądał na przemykające poniżej opuszczone
dziesiątki lat temu budowle, położone przy ulicach przecinających się pod kątem
prostym. Część z nich rozebrano, wykorzystując cegły do budowy sieci
podziemnych tuneli. Jak wszędzie w Polsce, także i tutaj, po wydarzeniach roku
1956 kiedy zbuntowani faszyści zaatakowali miłujących pokój komunistów, a
marszałek Rokossowski powstrzymał ich używając bomby atomowej, zrozumiano, że
nadchodzącą wojnę przetrwać będzie można jedynie w schronach. Gdy w roku 1962
zaatakowali imperialiści, uderzając na maszerującą przez teren republiki Armię
Czerwoną, wszyscy przetrwali dzięki sieci podziemnych tuneli i kolejek w każdym
mieście. Kolejne lata umożliwiły przeżycie pod ziemią, podczas gdy na
powierzchni szalała atomowa zima, jaka nastąpiła po tym, jak znaczna część
kraju spłonęła żywym ogniem, wskutek tego co wróg spuścił tutejszym mieszkańcom
na głowy. Gdy okazało się, że na powierzchni narodziły się dziwne rejony zwane
zonami, gdzie zaczęły obowiązywać inne prawa natury, dając początek ewolucyjnym
przekształceniom wszystkiego co żyje w dziwaczne twory, jakimi stali się
Polacy, podziemie stało się naturalnym miejscem zamieszkania. Lublin nie mógł
równać się Warszawie i jej sieci tunelów metra, jednak od trzech lat ulegał
gwałtownej rozbudowie, kolejne korytarze kopano w głąb, by dać miejsce kolejnym
urzędnikom i mieszkańcom stolicy. Nie był największy w republice i z pewnością
nie mógł równać się Stalinogrodowi i położonej nad Odrą Twierdzy Berii, ostoi
zwycięstwa komunizmu, gdzie zęby połamały sobie miliony Polaków, spływających
na południe z zachodniego frontu podczas pierwszego wyrojenia. Tamte walki znał
jednak tylko z legend, macierzystą bazą Dziewiątej była zawsze Warszawa, do
czasu jej upadku operowali głównie na Mazowszu.
Wiertaloty z hukiem wirników przemknęły nad zamkowym
wzgórzem, ruin dawnej siedziby kapitalistycznych władców, pozostawionych aby
upadły, podczas gdy nieopodal wznosił się olbrzymi spiżowy pomnik Berii, dowód
triumfu ręki człowieka pracy nad dawnymi wypaczeniami rasy ludzkiej. Co dzień
konserwowany przez zeków, nawet gdy padał kwaśny deszcz, widoczny z daleka,
przypominał każdemu z żołnierzy garnizonu, że Przewodnik Narodów czuwa. U jego
stóp leżały dawne kościoły i inne podobne budowle, których przeznaczenia w
trzydziestym pierwszym roku istnienia polskiej republiki radzieckiej nikt już
nie pamiętał.
Zostawili za sobą obszary powierzchniowych upraw,
mknąc nad opuszczonymi ziemiami. Nikt już tu nie mieszkał, ludzie nie mieli po
temu powodu, bowiem przenieśli się pod ziemię. Ślady kolein jasno wskazywały,
że zapuszczają się w ten rejon jedynie żołnierze, podążający tędy na linię okopów.
Stalkerzy nie pozostawiali widocznych tropów, lecz obszar ten spenetrowali i
oczyścili już wiele lat temu. Od jakiegoś czasu nie wiodło im się zresztą
najlepiej, gdy wojsko ustanowiło linię kordonu na Wiśle. Biegła ona teraz od
Puław w kierunku Starachowic, gdzie placówka graniczna stanowiła forpocztę
kieleckiego garnizonu, stamtąd ku Radomsku osłaniającemu Częstochowę, następnie
do Kępna, będącemu wysuniętą strażnicą Twierdzy Berii i ku Wrześni, stanowiącej
przedmurze Poznania. Całość stanowiła przemyślny system zasieków i okopów,
obstawiony artylerią, która prewencyjnie bombardowała i paliła do gołej ziemi
to co znajdowało się na północy. Choć skupiska zony poszerzały się powoli,
zwłaszcza w większych miastach takich jak Łódź, Radom czy Warszawa, po upadku
tej ostatniej przyjęto taktykę ani kroku w tył. Umocniono się, zniszczono
wszystko w zasięgu kilkudziesięciu wiorst, zaciekle atakując każdy rodzaj
ruchu, jaki pojawił się na perymetrze bezpieczeństwa. Zmienne w sposób
chaotyczny przemieszczały się po utraconym obszarze, lecz nie przekroczyły go,
a Polaków udało się w ten sposób zamknąć w żelaznych kleszczach. Sporadycznie
próbowali się przedzierać, lecz wojsko im na to nie pozwalało, co jakiś czas
macając przeciwnika, przygotowując ofensywę wyzwoleńczą, którą jak mówiono miał
rozpocząć atak na Podlasie. Zona czekała, jak zawsze bezrozumna i niepojęta,
wraz z rozciągającymi się wokół niej Dzikimi Polami, lecz jeśliby spytać
starego wiarusa bądź stalkera, odpowiedziałby, że czuje i przewiduje, wypatrując
nadejścia przeciwnika. Przyczaiła się wyczekując lub po prostu się z nimi
bawiąc. Jednak zabobon taki tępiono w wojsku bez litości.
Zrobiło się jaśniej, zapewne słońce wzniosło się
wyżej, ponad odwieczną, zawieszoną nisko warstwę chmur sprawiającą, że świat na
powierzchni pogrążony był zazwyczaj w półmroku, rozjaśnianym jedynie przez
cienką warstwę śniegu, padającego podczas lata. Zimy na powierzchni bywały
ciężkie, armia rzadko opuszczała wtedy swe leże, nawet aktywność Polaków w
niskich temperaturach zamierała. Do lekkiego mrozu jaki odczuwał wskutek
otwartego wciąż włazu wiertalota przywykł już dawno temu.
W oddali dostrzegł Puławy, bastion wojskowy, skryty w
żelbetonowych podziemiach. Kanciaste zabudowania twierdzy leżały nad Wisłą,
której kwaśne wody pełne niebezpiecznych stworzeń toczyły swój czerwony nurt
wzdłuż fosy. Tuż nad brzegiem znajdowała się linia zasieków, liczne pułapki,
ciąg drutów pod napięciem i liczne wieżyczki obsadzone przez żołnierzy Drugiej
Armii. Tu znajdowała się linia oddzielająca cywilizację od dzikiego kraju
Polaków, którego znaczne części opanowała zona, nieprzeniknione zjawisko
zmieniające przestrzeń. Z niej przybywali Polacy, ewoluując nie do poznania w
trakcie nieskończonego czasu jaki mieli do dyspozycji, który płynął w zonie i w
jej okolicach nierównomiernie. Rozliczne hordy pozwalały przypuszczać, że
podczas gdy ledwie kilkadziesiąt lat minęło od pierwszego pojawienia się tych
dziwacznych obszarów, których istnienie było skutkiem nuklearnej wojny, w ich
przypadku minęły już dziesiątki pokoleń, podczas których zgodnie z zasadami
łysenkizmu dokonali adaptacji pokoleniowej, wykształcając swe drapieżne cechy.
Zajmowali dla zony kolejne terytoria, powoli i stopniowo przesuwając jej
granice. Dopiero ustanowiona przed trzema laty linia zasieków i okopów, za
którą na wiele wiorst wypalono ziemię, zdołała ich powstrzymać. W jaki sposób
pojawili się w Chełmie w tak olbrzymiej liczbie, niezauważeni przez nikogo,
podczas gdy dotąd z rzadka widywano za okopami pojedyncze sztuki, było tajemnicą.
Wraz z nimi zniknęła zona, o ile w ogóle tam się wcześniej pojawiła.
Niebo rozjaśnił gwałtowny rozbłysk, na którego tle
widziane przez niego pozostałe wiertaloty zmieniły się w czarne cienie. Puławy
strzelały, działa odpaliły trzy pociski, które wspomagane ogniem rakietowym
wznosiły się po paraboli znacząc niebo. Obserwował je jak szły po łuku na
zachód, wspinając się na wiele wiorst w górę, nim zaczęły opadać. Śledził je
przez kolejne minuty, aż osiągnęły ziemię, gdzieś w połowie drogi między Puławami
a Radomiem, który znaczył widoczny w oddali fioletowy poblask. Na horyzoncie
ujrzał metanapalmową eksplozję, obejmującą ogniem szeroki teren, zapalającą na
długim odcinku suchą roślinność. Mimo, iż w teorii nic nie miało prawa
wegetować w niskich temperaturach, wypalane do gołej ziemi przynajmniej raz w
miesiącu, zona zawsze znajdowała sposób by się odrodzić, a dziwaczne pnącza
odrastały w błyskawicznym tempie. Ogień był jedynym znanym sposobem by na jakiś
czas się ich pozbyć, zarówno rośliny jak i Polacy zdawali się być nieczuli na
jakiekolwiek próby rozwiązania problemu przy pomocy chemii. Rozmaite głowice i
bomby, którymi próbowano ich powstrzymać, nie odniosły nigdy skutku. Była to
ponoć kwestia ich adaptacyjnej biochemii, która na szczęście wciąż nie
uodporniła się na metanapalm oraz elektryczne granaty Mazura.
Gdy skończył wpatrywać się w płonący horyzont
zorientował się, że musieli minąć już Dęblin. Szli nad czerwonymi wodami Wisły,
a desantowcy wstali, zajmując miejsca przy działkach. Dwaj snajperzy także
przygotowali karabiny, gotowi do oddania strzału. Gdy przechylił się nieco i
spojrzał ku Wiśle, dostrzegł przenikające pod wodą białe i obłe kształty.
Dostrzegał ich grzbiety uświadamiając sobie, że niektóre z nich są
niewyobrażalnie długie. Nie miał ochoty wiedzieć czym były, podejrzewał, że
olbrzymią wersją tworów zwanych węgorzami, zamieszkujących zbiorniki wodne,
żywiącymi się wszystkim czego tylko mogły dosięgnąć. Z niepokojem stwierdził,
że twory zdawały się uświadamiać sobie, że nad nimi przelatują wiertaloty i
starały się dotrzymać im tempa, jakby mając nadzieję, że któryś z nich stanie
się ich ofiarą. Nagle jeden z nich wynurzył się ukazując białą paszczę pełną
tysięcy małych zębów ostrych jak igła, w kilku rzędach. Łeb pozbawiony był oczu.
Nie zdołał dosięgnąć żadnego wiertalotu i opadł bezsilnie w wodę, rozbryzgując
ją wokół. Żaden ze specnazowców nie otworzył ognia, nie było to na razie
potrzebne.
Lecieli nad ziemiami jałowymi, szarymi od
pokrywającego je popiołu, ciągnącymi się na zachód jak okiem sięgnąć. Wypalane
regularnie ostrzałami artylerii, bombardowaniem Suchoi przynoszącym metanapalm,
z rzadka pokryte śniegiem, głównie
szarym pyłem. Mimo swej odległości od ziemi wiertaloty wzbudzały swym przelotem
strumień wiatru, który podnosił drobne cząsteczki w górę. Świat kończył się w
tym miejscu, pokryty wypaloną substancją, która drapała gardło. W niektórych
miejscach ogień płonąć musiał długo, bowiem zdołał zeszklić znaczne fragmenty
ziemi.
A jednak coś tu żyło, ze zdumieniem stwierdził, że
widzi jak przez popiół sunie smuga. Niczym robak bądź wąż skryty pod
powierzchnią, przemieszczał się w kierunku, z którego nadlatywali, po czym
zniknął im z oczu nie objawiając swej natury. Potem nie poruszało się już nic,
jedynie widoczna przez prawy właz Wisła, wzdłuż której leciała eskadra.
Szturmowce oddaliły się i wykorzystując swą szybkość zataczały teraz szerokie
kręgi, gotowe do oddania strzału lub odpalenia rakiety. Na razie jednak nie
było ku temu powodu, nic nie stanowiło dla nich zagrożenia w tym spustoszonym
świecie. Czasem pośród pyłu poruszało się coś człekokształtnego, być może
Polak, lub jakiś człowiek, bowiem nie wszystkich zdołano ewakuować podczas
wielkiego odwrotu. Niektórych do tej pory zdarzało odnajdywać się patrolom
rozpoznania, choć nie wszyscy chcieli wracać i poddawać się przymusowej
reedukacji, po utracie kontaktu z wartościami komunistycznymi.
Powoli tracił rachubę czasu, nie wiedząc od jak dawna
już lecą. Oceniał, że powinni dotrzeć do mokotowskiego lotniska w ciągu dwóch –
trzech godzin. Niepokoił go ich cel. Nie słyszał aby ktokolwiek dotarł do
Warszawy w ciągu ostatnich trzech lat, choć patrole zapuszczały się aż pod
Radom i Warkę. Powtarzana plotka, tępiona przez zampolitów, głosiła, że nikt
nie wraca z dawnej stolicy, lecz do tej pory nie traktował jej poważnie. Armia
nie miała powodu zapuszczać się w tamte strony, zony i tak nikt nie zdołał
dotąd spenetrować z uwagi na jej odmienne warunki, uniemożliwiające
podtrzymanie ludzkiego życia, nie warto było tracić sił, okopawszy się i
ustanowiwszy nieprzebytą linię obrony. Z drugiej strony niektórzy powtarzali
cichaczem, że wygląda to tak, jak gdyby z zoną zawarto rozejm, zupełnie jak
gdyby osiągnięto porozumienie z siłą natury. Pozostając z dala od zajętych
przez nią stref i nie atakując ich bezpośrednio, osiągnięto konsensus. Walki
trwały na peryferiach, podczas gdy centrum pozostawało nie niepokojone.
Zupełnie jakby zona ten stan respektowała, przynajmniej do czasu Chełma, gdy
Polacy wyroili się jakby znikąd. Nie był w stanie zrozumieć gdzie mogło
wyrosnąć to coś, co zdawało się wysysać miasto i pochłaniać jego mieszkańców, z
jakiego powodu nikt tego nie zauważył.
Nie lubił zastanawiać się nad takimi rzeczami. Do
wczoraj problemy Maksyma były stricte przyziemne. Jego egzystencja została
zaburzona z powodu śmierci Jeleńskiej, sugestie Afanasjewej jakie by nie były w
tym przypadku, nie były możliwe do udowodnienia, gdyż fala gorąca spopieliła
ciało lejtnant. Gdyby nie to, jego plutonu nie spotkałby niepojęty zaszczyt
udania się w misję, jak wszystko wskazywało, bez powrotu. Z jakiego powodu
rzucali tam wyczerpane bitwą dwa plutony Dziewiątej, zamiast świeżych wojsk
szykowanych na Podlasie, pozostawało tajemnicą Stawki.
Spopielony świat powoli ustępował i nieśmiało
nabierał barw w postaci granatowych roślin, o długich i mięsistych liściach,
które nie przypominały mu niczego, co znał. Pośród listowia dostrzegł ślady
pojazdów i chwilę później znaleźli się nad zrujnowanymi domostwami, dawno
pozbawionymi dachów i opuszczonych kilkadziesiąt lat temu. W ruinach dostrzegł
pomarańczowe rozbłyski, przez chwilę sądził, że to ślad obecności stalkerów,
posiadających koncesję na odzyskiwanie przedwojennych towarów, kiedy
zorientował, się iż patrzy na wystrzały. Chwilę później dostrzegł skryte za
załomami małe figurki, strzelające w kierunku wspinających się po ścianach
czarnych istot o wielu odnóżach. Jeden z budynków runął, wskutek ostrzału
prowadzonego z działka BWP przemieszczającego się główną ulicą, jednak na
pojazd skakali właśnie Polacy.
- Nie, towarzyszu lejtnancie – usłyszał w słuchawkach
głos Afanasjewej, która najwyraźniej nie zwróciła uwagi, iż odpowiada na
otwartym kanale, lub też czyniła to celowo, by coś wszystkim uświadomić. – Nie
będzie w tym temacie żadnej dyskusji. Nie będziemy im pomagać, to drużyna
dalekiego zwiadu, ich dowódca powinien być świadom, że należy się wycofać, a
jeśli nie, zapłaci za to życiem. Głupota zostanie ukarana na miejscu, nie
trzeba będzie poddawać jej reedukacji. Nasza misja jest zbyt ważna, nie będziemy
tracić czasu. Skończyłam.
W słuchafonie znowu rozległ się szum, który zniknął w
głośnym hałasie wirników. Porzuciwszy żołnierzy Drugiej Armii i pozostawiwszy
ich własnemu losowi, eskadra mknęła dalej na północ. Maksym nie poczuł nic, był
przekonany, że rozmówcą Afanasjewej był Kaliciński, w swym wnętrzu buntujący
się przeciw takiemu postępowaniu. Miała rację, będą z nim kłopoty, jak z
każdym, kto zasady i reguły z czytanek dla pionierów usiłował wprowadzić w
życie. Na szczęście świat nie opierał się na takich jak oni.
Za Kozienicami odbili w kierunku Wisły, lecąc wzdłuż
jej biegu. Przyczyną był dziwaczny las, jaki wyrósł na horyzoncie, do którego
prowadziła zarośnięta droga, wiodąca wzdłuż rzeki na północ. Maksym pilotom
zupełnie się nie dziwił, także w nim wysokie drzewa wzbudziły niepokój. Ich
korony wystawały z mgły, która pokrywała cały obszar, zdawało mu się, że kłębi
się w sposób nieprzypadkowy, zaś jej opary gęstnieją. Specnazowcy wyraźnie się
napięli, po raz pierwszy od kiedy wyruszyli w drogę, zaczęli wypatrywać
niewidzialnego przeciwnika. Gerber bezwiednie zacisnął dłoń na kałasznikowie,
gotów do oddania strzału. Przechylił się i wpatrywał w dziwaczne szczyty drzew,
pokryte czymś, co nie przypominało liści ani igieł. Na pniach zdawało się coś
poruszać, małe czerwone kropeczki, przemieszczające się w górę i w dół niczym
mszyce na łodygach roślin. Nie miał ochoty sprawdzać czym były, zwłaszcza gdy
drzewa zaczęły się miarowo kołysać, w jednym rytmie przesuwając się z lewej
strony na prawą. Desantowiec specnazu miał już przy oku snajperkę, a napięcie
udzieliło się wszystkim. Jednak nic się nie wydarzyło, mgła zniknęła, a
poczucie zagrożenia ustąpiło równie nagle jak się pojawiło. Zaczął się
odprężać, a w oddali dostrzegł mknącego szybko niczym strzała Suchoja, który
odpalał rakiety w kierunku, z którego nadlecieli. Od eskadry oderwał się
krążący Mi-24 i ruszył w stronę lasu, który zostawili za sobą. Maksym czekał na
jego powrót, lecz nie dostrzegł już szturmowca, nie usłyszał także żadnego
wybuchu, choć zapewne oddalili się już znacznie od tego, z czym walczyli
właśnie piloci.
Dopiero teraz poczuł się bezbronny, zamknięty w
metalowej puszce, która niosła go w powietrzu, gdzie nie mógł dostrzec swojego
wroga. Zacisnął mocniej dłonie na karabinie. Specnazowcy czujnie wodzili
działkami poszukując celów. Znaleźli się na terytorium przeciwnika, o czym
przypominał im fioletowy blask, który narastał, widoczny w oddali, gdzie leżał
Radom. Teraz mogli liczyć jedynie na precyzję czujników posiadanych przez
Suchoje krążące na tej trasie, a także aparaturę zainstalowaną w wiertalotach
lecących na czele eskadry. Żaden z pilotów nie dokonywał dotąd gwałtownej
zmiany kursu, co świadczyło o niewykryciu zmiennej. Obszary odmiennych stałych
fizycznych były śmiertelne, dla wszystkiego co żyje. Materia nieożywiona
zmieniała jedynie swoje właściwości, nierzadko na zabójcze, w przypadku
organizmów, śmierć była najlepszym co mogło spotkać człowieka, mającego
nieszczęście trafić na zmienną. Teraz starał się o tym nie myśleć, wolał skupić
się na czymś przyjemnym. Jego myśli uciekły ku Gruzince i tego co dla niej
zaplanował, nim stanie się dlań bezużyteczna, po tym jak awansuje i zostanie
dopuszczona do niektórych z jego przedsięwzięć, stając się częścią zaufanego
kręgu żołnierzy. Po chwili się zreflektował, uświadamiając sobie, że nie jest w
stanie przewidzieć tego jak potoczą się dalej jakiekolwiek sprawy, nie
wspominając już o jego sytuacji.
Las zniknął ustępując miejsca wysokiej trawie koloru
płowej zieleni. Znowu odeszli nieco od Wisły i mijali pojedyncze zrujnowane
zabudowania, z których ostały się wyłącznie ściany, porośnięte przez pnącza.
Gdzie niegdzie przemykali pojedynczy Polacy, nie wiedzieć kiedy pojawiła się
skarpa, wznosząca się ponad Wisłą. Wiertaloty podążały wzdłuż niej, trzymając
się nieco z dala od jej krawędzi. Gerber spoglądał na porastającą ją
roślinność, uświadamiając sobie, że powoli zbliżają się do celu. Ta sama skarpa
biegła wzdłuż nadziemnej Warszawy, na jej szczycie znajdowało się zrujnowane
miasto, poniżej pola uprawne, na południu znikała w czerwonej mgle
wyznaczającej granicę południowej zony. Przeszedł go nagle dreszcz. Kurs jaki
przyjęli prowadził ich wprost właśnie w to miejsce. Choć wiedział, że nie
został po niej żaden ślad, a gdy została zniszczona przez specnaz, pozostała
tam jedynie pustka, której nic nie porastało, nie czuł się komfortowo na myśl,
iż przelecą nad tamtym miejscem. Przeciwnik, nawet pokonany, potrafił im
wówczas odpłacić, skutkiem czego była utrata Warszawy, kiedy Polacy wyroili się
w niespotykanej liczbie. Z jakiegoś powodu południowa zona wzbudzała w nim
obawy, a on nauczył się ufać swym przeczuciom. Sięgnął do słuchafonu, by
skontaktować się z Afanasjewą, choć wiedział jak śmiesznie zabrzmi to, co
powie, kiedy nagle świat stanął dęba, a wiertalot runął ku ziemi.
Nagle został rzucony w przód, na desantowca
siedzącego tuż przed nim. Zawył silnik, wszystko stało się w ułamku sekundy,
chwycił się oparcia fotela, omal nie uderzając w karabin tamtego. Ciężki plecak
poleciał w przód, spostrzegł jak żołnierzy specnazu przy włazie trzyma się
działka, aby nie wypaść, gdy maszyna przechyliła się w bok, wyrównując
gwałtownie lot i zatrzymując się praktycznie w miejscu. Został wciśnięty w
oparcie.
- Z wiertolietów! – usłyszał jeszcze w słuchafonie,
nim zerwał go z głowy, wciskając na nią hełm, który podniósł z podłogi.
Szarpnął plecak, widząc przed sobą jak desantowiec ze snajperką rzuca się do
przodu i wyskakuje, a jego głowa znika. Musieli wisieć nad ziemią. Chwilę
trwało nim założył plecak, poszturchiwany i popychany przez przeklinających
specnazowców, którym blokował drogę. Nie zamierzał jednak porzucać sprzętu,
wyposażenie omal go nie przeważyło, lecz zdołał odzyskać równowagę i pchnięty
poleciał do przodu, mając jedynie ułamek sekundy by zeskoczyć. Na szczęście
pilot zawisł dosłownie kilka arszynów nad ziemią, skok nastąpił więc z
wysokości nie większej, niż wzrost dorosłego człowieka. Nie miał zupełnie czasu
podziwiać kunsztu siedzącego za sterami maszyny, bo po kolana zagłębił się w
grząskim błocie, a bagnista woda zaczęła wlewać mu się do butów. Znalazł się po
pas w zielonkawej roślinności, porastającej rozlewisko, w którym coś zdawało
się poruszać, chwilowo jednak zignorował ten fakt..
Tuż obok niego w bagno spadali desantowcy, podobnie
jak on natychmiast schodząc do pozycji klęczącej, zanurzając się w czarną maź,
usiłując zmienić jak najszybciej pozycję, co skutecznie utrudniało
ukształtowanie terenu. Nad nimi huczał wiertalot, lecz dźwięk zaczął się
przemieszczać, po tym jak opuścili pokład. Pilot odlatywał, lecz w warkot
silnika wdarł się dźwięk działka. Widocznie któryś ze specnazowców został na
pokładzie i otworzył ogień. Wysoko nad głową Gerbera poszła ognista seria,
znikając w wysokich drzewach i zaroślach, leżących na wprost, gdzie widocznie
znajdujący się wyżej żołnierz coś dostrzegł. Maksym nie miał wyboru, z
kałasznikowem uniesionym na wysokość piersi zaczął przemieszczać się w tę
stronę, korzystając z osłony jaką właśnie dał mu strzelec. Jeżeli miał mieć
jakąkolwiek szansę, musiał jak najszybciej opuścić grząskie bagno, krępujące
jego ruchy, nie dające możliwości ukrycia się. Zorientował się już, że w błocie
poruszają się wielkie pijawki grubości jego ramienia, unosząc kałasznikowa
jedną ręką, sięgnął po nóż i ciął zbliżające się doń z przodu. Jednocześnie
brnąc przed siebie, usiłował zorientować się w sytuacji.
Nie wyglądało to najlepiej. Towarzyszący mu
desantowcy, podobnie jak on przemieszczali się w kierunku zarośli, czyniąc to w
parach, osłaniających się nawzajem. Na lewo dostrzegł przyziemiające inne Mi-6,
dwa z nich zawisły podobnie jak ich nad bagnem, jeden z nich tuż przy linii
zarośli. Bliżej siebie dostrzegł Krafta i Dowgiłłę, przy zaroślach Afanasjewę.
Rozproszeni byli na linii kilkudziesięciu arszynów. Z obu wiertalotów otwarto
ogień z działka, siekąc znajdujące się na wprost drzewa. Gdy spojrzał w prawo,
zauważył Mi-6 z dymiącym wirnikiem zagłębionym w bagnie, zalewanym przez wodę,
napływającą ze znajdującego się za nimi jeziora. Z satysfakcją stwierdził, że z
maszyny wydobywa się całkowicie ubłocony Kaliciński, otrząsając się od pijawek
wraz ze specnazowcami. Najwyraźniej pilot siadł prosto w grząskiej mazi,
niewidocznej z góry pośród zielonych roślin o szerokich liściach, które
pochwyciło jego maszynę na dobre. Ponownie popatrzył w przód, usiłując
zorientować się co się właściwie wydarzyło.
Działka z odlatujących nisko Mi-6 cięły listowie,
szarpiąc je na strzępy, a on wciąż nie mógł dostrzec śladu wroga. Ponad
zaroślami i drzewami dostrzegł wzgórze porośnięte wysoką trawą, a na nim
budowlę z czerwonej cegły, nadszarpniętą zębem czasu. Od owalnej wieży z lewej
strony wiódł mur, prowadząc do kolejnej wieży o kształcie prostopadłościanu. Za
nimi dostrzegł nieco w oddali jeszcze jedną wieżę, zorientował się, że ma przed
oczami jakąś dawną budowlę obronną, nazywaną zamkiem. Wieża z prawej strony
kryła wejście, do którego wiodło coś w rodzaju mostu na łukach, posiadającego
obronne spiętrzenia. Wszystkie odcinały się brudną czerwienią na tle nieba, za
mostem, za drzewami, dostrzegł biały budynek, wzniesioną w innym stylu, będącą
najprawdopodobniej kościołem. Tyle podpowiadało mu jego doświadczenie zebrane
podczas patroli w zonie, choć nie był w stanie wskazać przeznaczenia obu
budowli. Na razie jednak interesował go bardziej zamek, bowiem na murze
dostrzegał poruszające się sylwetki. Rzut oka na niebo sprawił, że zrozumiał,
iż wpadli w bagno nie tylko w sensie dosłownym.
Na niebie eskadra się rozpraszała. Mi-6 były mimo
swego ciężaru zwrotne i były w stanie zanurkować, na ich pokładach wciąż
pozostawali specnazowcy odziani w ciężkie pancerze, nie chcąc wyskakiwać w
grząski grunt, w którym mogliby zatonąć. Mi-8 niosące BWP zeszły niżej i
usiłowały oddalić się od zamku, nie będąc w stanie opuścić pojazdów w bagno.
Piloci nie chcieli ryzykować, choć Gerber był pewien, że dzięki swym potężnym
kołom maszyny zdołałyby się wydobyć na brzeg. Zaklął w myślach, nie mając
żadnej łączności. Najwyraźniej planowanie strategiczne nie było mocną stroną
podpułkownik Afanasjewej, skoro nie przewidziała sytuacji, że zostaną
zaatakowani.
Ktokolwiek to uczynił, zdołał zestrzelić już dwa
wiertaloty. Jego ofiarą stały się dwa bezradne Mi-12, nieruchawe i niezwrotne. Jeden uderzył w
ziemię tuż przed jego skokiem, teraz płonął i dymił, zmiażdżywszy niesioną przez
siebie maszynę, której załoga zginęła w eksplozji. Ku górze wznosił się ogon
maszyny, wystając pionowo ku niebu, na którego końcu wciąż kręcił się wirnik.
Drugi Mi-12 eksplodował na jego oczach, uderzając w ziemię oddali na granicy
drzew, daleko z lewej strony. Najwyraźniej szedł na końcu eskadry, gdy coś go
dopadło. Wciąż jednak nie miał pojęcia co się wydarzyło, nie wiedział do czego
prują z działek specnazowcy osłaniając ich, aby mogli wydostać się na brzeg.
Nie przerywał cięć zadawanych pijawkom, spod czarnej i oślizgłej skóry
ukazywały się białe wnętrzności. Jednocześnie szukał na niebie śladów wroga,
wypatrując złowrogich cybermaszyn imperialistów, o których tyle słyszał. Nie
dostrzegał jednak żadnego śladu rakiet ani pocisków. Z jakiegoś powodu jednak
pozostałe pięć Mi-12 schodziło powoli niżej, zatrzymawszy się w miejscu. Piloci
gwałtownie szukali skrawka terenu, na którym mogli dokonać desantu tanków, z
których jak zauważył przetrwały cztery, wraz z jedną haubicą. Jednocześnie w
stronę zamku odpalono właśnie rakiety, a szturmowe Mi-24 mknęły w jego kierunku
prując z działek.
Pociski dosięgły dwóch wież i eksplodowały, w chmurze
pyłu rozrzucając czerwone cegły. Do
walki włączały się dwa pozostałe szturmowce, nadlatując nisko nad ziemią i
wystrzeliwując pociski. W tym momencie wróg odpowiedział.
Z zarośli ostrzeliwanych przez Mi-6 wyleciał jeden
pocisk, kolejne dwa odpalono zza zamkowego muru. Gerber zdążył dostrzec, iż nie
są to rakiety, lecz poruszające się niezmiernie szybko kule zielonego koloru,
które nie pozostawiały za sobą śladów smugowych. Wystrzelony z zarośli miał
najkrótszą drogę do przebycia i trafił przelatującego nad nimi wiertalota.
Maszynę przeszły zielone wyładowania, po czym runęła na ziemię, wbijając się
wprost w podstawę wzgórza, gdzie eksplodowała. Dwa pozostałe wiertaloty
gwałtownie odeszły na boki, uciekając przed nadlatującymi pociskami. Piloci
odpalili zmyłki płonące czerwonym ogniem, lecz w żaden sposób one nie pomogły,
gdyż zielone pociski płynnie zmieniły kurs, zupełnie jakby ktoś nimi sterował.
Choć oba Mi-24 przypadły ziemi i odlatywały najszybciej jak mogły, a Gerber
stracił je z oczu, chwilę później usłyszał eksplozję. Pieprzona broń
imperialistów pokazała swoją przewagę. Dwa pozostałe szturmowce wyhamowały,
nieznane Maksymowi wiertaloty wycofywały się, odpalając w stronę zamku rakietę
za rakietą. Pociski trafiały w mury i eksplodowały, wybijając w grubych murach
dziury, wyrzucając w powietrze stojące tam sylwetki. Chwilę później zamek
zniknął zasnuty dymem i pyłem.
Gerber wydostał się wreszcie na brzeg, z powodu
ciężaru niesionego na plecach poruszał się wolniej, więc stało się to chwilę po
desantowcach. Schował nóż i pochylony ruszył przed siebie, z kałasznikowem
gotowym do oddania strzału. Po obu stronach miał specnazowców, wszyscy
rozstawili się w linię i parli na przód. W tej samej chwili ogień z działek
zamilkł, a gdy nie było już ryzyka wpadnięcia pod ostrzał własnej broni,
ruszyli do ataku. Prawie jednocześnie poleciały granaty, a Gerber padł na
ziemię i pochylił głowę. Na szczęście udało mu się nie wiedzieć kiedy włożyć na
głowę hełm. Świat przed nim nadal był skryty za strzępami posiekanych liści i
fragmentów drzew, uniemożliwiając ujrzenie czegokolwiek, gdy eksplodował
wyrzucając w górę ziemię. Jak na komendę poderwali się i popędzili do przodu.
Przeskakując korzenie i połamane pnie, ruszył przed
siebie szukając możliwych zasłon. W dymie dostrzegł jak cos się porusza, w
ułamku sekundy skonstatował, że nie jest to żaden z jego ludzi, po czym oddał
strzał. Seria weszła w ciało przeciwnika odrzucając je do tyłu, kolejną posłał
w sylwetkę leżącą na ziemi. Wokół rozbrzmiały strzały pozostałych specnazowców.
Ze zdumieniem zauważył, iż wystrzelone przez nich kule zdają się nie robić
krzywdy potężnej istocie, która wyłoniła się dymu. Trzymała w ręku broń jakiej
wcześniej nie widział i zaryczała gniewnie, gdy kule uderzyły w jej ciało
pokryte czarnym pancerzem. Maksym odruchowo wymierzył i strzelił, a jego kule
przeszyły głowę przeciwnika i położyły go trupem. Rozejrzał się wokół. Pył
wzniesiony przez wybuch opadał, a oni znaleźli się wśród przeciwnika. Wokół
leżało wiele ciał, wszystkie przypominały ludzi, choć ich ciała miały jakieś
dziwne proporcje, każdy miał na sobie czarny strój. Na głowach nosili coś
przypominającego hełmy. Wielu z nich zostało zabitych przez ostrzał z pokładu
Mi-24, sporo rozerwał na strzępy wybuch granatu. Na nogach wciąż pozostało
kilkunastu, a ostrzał rozpoczęty przez specnaz rykoszetował od ich mundurów.
Gerber padł na ziemię i zmienił magazynek, po czym strzelił do następnego,
wprost między jego ciemne i wydłużone oczy. Kolejny padł zastrzelony przez
Krafta, a Maksym wiedział już, że z jakiegoś powodu rany zadają im tylko
pociski Dziewiątej. Co gorsza pojęli to tamci, kierując broń w stronę jego pozycji.
Jeden z nich zdołał już wymierzyć, gdy trupem położył go Kaliciński. Z
plecakiem krępującym jego ruchy nie miał jak się przeturlać, więc krzyknął jak
mógł najgłośniej, usiłując przekrzyczeć strzały:
- Grianatom! – specnazowcy pojęli. W stronę wroga, który
usiłował się właśnie rozproszyć poleciały granaty Mazura. Maksym spojrzał w
kierunku rozbiegającego się wroga, przelotnie usiłując zrozumieć z jakiego
powodu imperialiści wyglądają tak dziwacznie, zawsze zakładał, że wciąż są
ludźmi, lecz najwyraźniej propaganda nie kłamała. Ich zdeformowane ciała
wskutek zepsucia zmieniły ich nie do poznania. Ten celował w niego z jakiejś
dużej rury, przypominającej wyrzutnię. Gerber nie doczekał się eksplozji
granatów, usiłował wymierzyć, lecz wiedział, że już nie zdąży. W tej samej
chwili wroga przecięła salwa z wielokalibrowego działka. Jednocześnie wszystko
skryło się w błysku wyładowań elektrycznych.
Mrużąc oczy obejrzał się do tyłu, gdzie na brzeg
wyjeżdżał z błota BWP. Nieopodal ślizgając się po bagnie w stronę zarośli
zmierzał kolejny. Najwyraźniej piloci zdecydowali się dokonać desantu nieopodal
brzegu, aby specnaz mógł otrzymać posiłki. Gerber zaczął dawać gwałtowne znaki
kierowcy, podrywając się z ziemi, To samo czynił Kraft, pozostałych nie
dostrzegał pośród dymu, w jakim zniknęła atakująca linia żołnierzy i wrogowie.
Koła pojazdu buksowały wyjeżdżając z błota, zachlapującego opancerzony front
maszyny. Działko znalazło się wyżej i strzały umilkły, jednak wróg najwyraźniej
został już zdziesiątkowany. BWP zdołał wreszcie wjechać w zarośla i zatrzymał
się, a boczny właz otworzył się ze zgrzytem uderzając o bok pojazdu. Ze środka
zaczęli wyskakiwać żołnierze, wchodzący w skład jego plutonu.
- Karabasz, ustawić się w linię, walić z kałasznikowa
we wszystko co nie przypomina ci sałdata! – krzyknął. Pierwsza drużyna
opuszczała już wóz, zajmując pozycje obronne. Za nim wyskakiwała druga,
ustawiając się w tyle. Starszy szeregowy Drzewiak wysuwał właśnie antenę, aby
przygotować się do nawiązania i podtrzymania łączności. Wojsko działało zgodnie
z wyszkoleniem i doświadczeniem bojowym. Pierwsza drużyna ruszyła już do przodu
pod osłoną BWP, snajperzy z drugiej poszukiwali celów. Strzedziński wyrzucał na
zewnątrz ciężkie uzbrojenie. Zniszczone zarośla niosły się pojedynczymi
strzałami z kałasznikowów. Gerber miał właśnie wydać kolejny rozkaz, gdy ubiegł
go Kaliciński.
- Drużyny, k’mnie! – zawołał. Wojsko natychmiast
ruszyło w jego stronę.
- Kurwa – powiedział Gerber, uświadomiwszy sobie, co
zapewne zaplanował krewki lejtnant.
- Tawariszcz sierżant! – wołał tamten, na szczęście
zagłuszył go dźwięk silnika kolejnego BWP, więc Maksym mógł przyłożyć rękę do
ucha i pokręcić głową. Chwilę później problem rozwiązał się sam, gdy wóz
wjechał między nich, a on stracił swego dowódcę z oczu. Pojazd zatrzymał się i
puścił serię nad głowami desantowców. Przypadli oni do ziemi, przekazując sobie
sygnały rękami, najwyraźniej widząc, że z jakiegoś powodu ich strzały nie
wyrządzają wrogowi szkody, postanowili zaczekać na odsiecz ze strony Dziewiątej,
która przy tej okazji się wykrwawi. Ich niedoczekanie.
Właz BWP otworzył się w jego stronę i na ziemię
zeskoczył Domagarow, a tuż za nim pozostali. Gołkowski wyskoczył ze swoim
ciężkim karabinem, a wojsko nadzwyczaj szybko dokonywało desantu. Klapa od
strony wewnętrznej sprawiała wrażenie zarzyganej, choć Gerber nie mógł być tego
pewien, bo chwilowo czuł zapach prochu.
- Ziemlia, rodinu, ludzia! – zawołał radośnie Dżigit.
- Jak tam? – zapytał Gerber Domagarowa.
- Sam się kurwa bujaj parę godzin jak małpa w
moskiewskim zoo, to zobaczysz – burknął tamten wyraźnie poirytowany. Z rzadka
ponosiły go emocje. Szybko zmienił temat: - Jak nam idzie?
- Nie mam pojęcia – odparł Gerber. – Kogoś
rozbiliśmy. Ale pozostali siedzą w tamtej twierdzy i napieprzają do wiertalotów.
- Zrobimy coś z tym?
- Właśnie zamierzamy. Znajdź sobie stanowisko.
Domagarow kiwnął głową i rozejrzał się, szukając
gniazda snajperskiego. Zamek powoli wyłaniał się z dymu, a zza muru ponownie
wyleciały zielone pociski, kierując się w stronę miejsca, z którego nadleciały
rakiety, trafiające właśnie w wieżę. Z innego miejsca most ktoś pokrywał ogniem
z działka. Gerber ocenił odległość.
- Pluton, k’mnie, dawaj! – rozległo się gdzieś zza
BWP. – Do ataku, ura!!!
- Stać! – warknął Gerber. – Olej tego idiotę – rzucił
do młodszego sierżanta Krasuskiego, który drgnął. – Dawać moździerze! –
podniósł głos. – Minomiety!!! – krzyknął na użytek specnazowców.
Wokół dym opadał i nic się nie poruszało, pośród
szczątków ciał. Specnazowcy trzymali pozycję, pojawiało się coraz więcej
żołnierzy, na brzeg docierały kolejne wozy bojowe. Dostrzegał Krafta, a w
oddali Dowgiłłę, którzy wydali podobne rozkazy do niego i zmierzającą w ich
stronę Afanasjewą. Działonowi pruli seriami w szczyt muru i wieży,
uniemożliwiając wrogowi wychylenie się. Za chwilę zacznie nadawać i zostanie
ustanowiona łączność. Na razie wciąż nie mieli wsparcia artylerii i tanków,
lecz podejrzewał, że zostaną one za jeziorem, skąd otworzą ogień w stronę
zamku, by zrównać go z ziemią. Na razie jednak, nim to nastąpi, musieli uporać
się z wrogiem sami. Niestety nie mogli czekać, skoro Kaliciński wpadł na
genialny pomysł. Gerber zaczął poganiać swoich ludzi.
- Odpalać, kurwa, namiar za mur, w środek! –
wrzeszczał, podejrzewając, iż tam musi kryć się wróg, strzelający z bezpiecznej
pozycji do wiertalotów. Żołnierze zdejmowali namiar, o on pośpieszał ich,
widząc jak lejtnant ukazał się u podstawy zbocza, nieopodal zestrzelonego
wiertalota. Nad jego głowami szły serie pocisków z wozów bojowych, gdy wiódł swój
pluton w stronę wyłomu w murze, całkowicie wystawiony na atak przeciwnika.
Maksym chętnie by pozwolił by tamten zginął, nie zamierzał poświęcać jednak
wraz z nim swych ludzi. Obejrzał się z irytacją licząc upływający czas,
potrzebny na zmontowanie i rozstawienie na stalowej płycie SM-78. Do aganioków,
jak je popularnie zwano, znoszono już pociski. Obie drużyny, które miał koło
siebie umocowały wreszcie broń na nierównym podłożu. Przez chwilę Gerber
walczył z pokusą oddania przypadkowego strzału w pędzącego z APSem w ręku
ubłoconego lejtnanta. Nie powiedział nic. Mijały cenne sekundy, podczas których
atakujący wspięli się do połowy zbocza. Nie było sensu poganiać żołnierzy,
wiedział, że wykonują czynności najszybciej jak potrafią, praktycznie automatycznie,
jednak rozstawienie moździerzy zajmowało prawie minutę. Jedno z dział BWP
zamilkło, nie wiedział czy się przegrzało, czy działonowy musiał zmienić taśmę.
Wreszcie usłyszał świst, gdy praktycznie jednocześnie wystrzeliły pociski.
Cztery odłamkowe wyleciały wysoko w powietrze, zatoczyły łuk i zaczęły spadać.
Pierwszy wybuchł tuż przed murem, wyrzucając w powietrze ziemię. Kaliciński
wciąż jeszcze miał sporo do przebycia i znajdował się poniżej podstawy muru,
więc nie znalazł się w zasięgu eksplozji. Drugi trafił w wieżę, jednak pocisk
kalibru 98 mm nie był w stanie wyrządzić jej wielkiej szkody. Dwa pozostałe
upadły za murem gdzie wybuchły, a Gerber zauważył, ze przynajmniej jeden trafił
w coś więcej niż podłoże, wyrzucił bowiem w górę jakieś postacie. Odwrócił się,
wykrzykując polecenia poprawy namiaru, jednak trzy osobowa obsługa każdego z
moździerzy wiedziała co robić, nie musiał zaznaczać swojej obecności. Jego
krzyki wynikały raczej z irytacji. Zorientował się, że stoi jako jedyny, jak
zupełny idiota. Desantowcy leżeli celując w kierunku zamku, pozostali żołnierze
jego plutonu zajęli pozycje za osłonami. BWP z rykiem silnika ruszył powoli do
przodu, przedzierając się przez krzewy, zasłaniając ich od strony zamku. Po
chwili rozległy się kolejne świsty, a pociski spadły tym razem tam gdzie miały
trafić. Z prawej strony wystrzeliły kolejne pociski, gdy ostrzał rozpoczęły
drużyny Krafta. Wybuchły na moście.
Kaliciński zatrzymał się w połowie wzgórza, gdy
zamilkło drugie działo z BWP. Gerber przez chwilę myślał, że tamten coś sobie
uświadomił, widząc wyrzucane w powietrze strzępy ziemi zza muru, jednak
zorientował się, że jedynie się przegrupowuje, wysuwając naprzód żołnierzy z
miotaczami metanapalmu, na flankach rozstawiając ciężkie karabiny. Zamierzał
szturmować przez wyłom. Wystrzeliły kolejne pociski z moździerzy, a Maksym
mrużąc oczy i patrząc na szykującego się do ataku lejtnanta odwrócił się, by
wydać rozkaz zaprzestania ognia, gdy tylko ten zbliży się do muru i wsparcia
jego dzielnego dowódcy.
Plany zepsuł mu gwizd jaki rozległ się nad jego
głową, po czym jedna z owalna wieża eksplodowała w połowie, a wokół z olbrzymią siłą zostały
rozrzucone cegły. Artyleria waliła z odległości co najmniej dwóch wiorst, gdzie
musiała zostać zdesantowana. Zapewne stamtąd zmierzały już tanki, szukając
drogi wokół jeziora.
- Łączność – zawołała Tekagawelidze. Podała mu
słuchafon, unikając jego spojrzenia. Chwycił ją za rękę i zmusił, by na niego
popatrzyła, ściskając ją mocno. Ostatnie 24 godziny były dla niej dość ciężkie,
o czym świadczyły podkrążone oczy, w których wciąż płonął gniew. Musiał jej
przypomnieć, że w walce obowiązują te same zasady co wszystkich. Wygrał ten
pojedynek, po czym przyłożył słuchawkę do ucha.
- Gerber –
rozległ się głos Krafta. – Nie idziesz na zamek, dajesz wsparcie ogniowe dla Kalicińskiego
i drużyny Dowgiłły. Ja idę z trzema wozami osłonić tanki i haubice.
- Przyjęto, tawarisz lejtnant – powiedział. Chwilę
później z prawej strony dobiegł warkot odjeżdżających BWP, okrążających bagno.
Nad nim przeleciał kolejny pocisk, po raz kolejny trafiając w wieżę, stanowiącą
łatwy cel dla artylerii. Kaliciński zatrzymał się i zaczął wycofywać do
podstawy wzgórza, aby uniknąć odłamków. Nad nimi przemknęły rakiety wystrzelone
z wiertalotów, które zatoczyły koło, a teraz, gdy przeciwnik został
przyciśnięty pod ogniem artyleryjskim, mogły dołożyć swoją niszczycielską siłę
do dzieła zniszczenia. Gerber cofnął się.
- Norberciak, bierz swoich i rozstaw się między nami
a Dowgiłłą! – zawołał. – Dajecie mu osłonę! Domagarow! Pilnujcie towarzysza
lejtnanta i naszych. Stasys, weź powiedz Kubicy, żeby podjechał do nich i dał
zasłonę ogniową, Jeleń niech nie spuszcza z oka wyłomu! – polecił. W jego
bezpośredniej bliskości nadal wszędzie leżały ciała zabitych przeciwników,
podszedł i przyjrzał im się uważnie. Nie byli Polakami, lecz ich ciała były
mocno nieproporcjonalne. Rysy twarzy były podobne, dziwacznie wydłużone.
Zmarszczył brwi, gdy na ramieniu jednego z nich dostrzegł czerwoną gwiazdę.
Rozległ się huk i eksplodowała druga wieża.
- Zniszczymy Czersk do gołej ziemi – usłyszał głos
Afanasjewej. Powoli wstał znad ciała, przy którym przykląkł. Przyglądał się
dziwacznej broni, wygiętej i osmalonej, zdawała się być wytworzona z jakiegoś
dziwnego metalu.
- Nie powinniśmy wziąć któregoś z nich żywcem,
towarzyszko major? – zapytał.
- Nie powinniście wesprzeć swojego lejtnanta?
–usłyszał w odpowiedzi.
- Świetnie daje sobie radę – burknął. – Dostał osłonę
jakiej potrzebował. Gdyby nie artyleria, byłby już w wyłomie. Jeśliby przeżył,
pewnie wziąłby jeńców, dowiedzielibyśmy się co tu się dzieje.
- Ależ doskonale wiemy co tu się dzieje – odparła. –
Nie wiemy tylko dlaczego. Od nich się niczego nie dowiemy – popatrzyła na ciała
leżące u ich stóp, przykryte liśćmi.
- Broń desantowców nie zadziałała – powiedział
Gerber. – Chciałbym wiedzieć czy nasza odniesie skutek w dalszej walce z
imperialistami, towarzyszko major – starał się nadać swemu głosowi jak
najbardziej obojętny ton. Zdecydował się dodać jeszcze jedno zdanie, starannie
dobierając słowa: - Na mundurach tych tutaj znajduje się nasz znak. Godło
zwycięskiej rewolucji.
- Nie, towarzyszu sierżancie – mimo, iż starannie
panowała nad sobą, po raz pierwszy usłyszał z jej ust coś na kształt emocji i
skrywanego gniewu. – To nie jest znak rewolucji, tylko wiarołomstwa. I
doskonale wiem, z jakiego powodu nasza broń nie zadziałała. To nie
imperialiści, wysłała ich ta bladz’, która kiedyś była towarzyszką tego
chińskiego odstępcy. Zaatakowali nas zdrajcy ludzkości, maoiści.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz