Well
I'm standing by a river but the water doesn't flow
It
boils with every poison you can think of
And
I'm underneath the streetlight but the light of joy I know
Scared
beyond belief way down in the shadows
And
the perverted fear of violence
Chokes
the smile on every face
And
common sense is ringing out the bell
This
ain't no technological breakdown
Oh
no, this is the road to Hell
Chris Rea
Pewnego dnia Łowca poczuł nadchodzącą zmianę, choć
początkowo nie był w stanie przewidzieć jaką przyjmie ona postać. Żył w zonie
wystarczająco długo, by stać się jej częścią i wyczuwać nadchodzące przemiany
na poziomie codziennego funkcjonowania. Wiedział kiedy nadciągały zmienne, zaś
Polacy wzywani jakimś tajemniczym zewem gromadzili się i ruszali w sobie tylko
wiadomym kierunku. On sam jak dotąd nie stał się jednym z nich, choć nie
widział żadnej przyczyny, dla której dotąd to nie nastapiło. Narośla
pokrywające jego ciało i dziwaczne obrzęki z czasem ustępowały, bywały dni,
kiedy jego skóra stawała się prawie przeźroczysta, a wówczas ruszał przed
siebie, oddalając się z okolicy, gdzie odczuwał tajemnicze oddziaływanie,
skryte głęboko w zonie. Dawno stracił już rachubę czasu i miejsca, stara
wystrzępiona mapa sztabowa mu się nie przydawała. Wokół niego była jedynie
pustynia porośnięta z rzadka przez suchą roślinność, nad nim świeciło szare
niebo w oddali przechodzące w fiolet o różnym stopniu intensywności.
Wiedział, że znajduje się na terenach, gdzie niegdyś
spadły bomby atomowe. Było to jeszcze w dawnych czasach, przed rozpoczęciem
właściwej wojny, podczas walk z buntownikami. Jeszcze przed nadejściem Polaków,
którzy zrodzili się z dawnych mieszkańców tych ziem. Nie pamiętał już kim byli
walczący i jak się te bitwy zakończyły, wiedział jedynie, że ich skutkiem
spopielono znaczną część kontynentu, a w okolicy gdzie obecnie się znajdował,
wyrwano bezdenny uskok, ciągnący się przez wiele wiorst. Odkrył go w ostatnich
latach, gdy dotarł w te rejony, wędrując poprzez zonę, nie mając celu, ani planu.
Od kiedy narodził się ponownie, żył z dnia na dzień, wędrując poprzez
pustkowia. Z dni poprzedzających jego wędrówkę po zonie pamiętał niewiele, choć
zadana w głowę rana dawno już się zagoiła, pozostawiając jedynie bliznę. To, co
było wcześniej, nie miało dlań już znaczenia. Kiedy otworzył oczy, okazało się,
że świat upadł, a on leżał w szlamie z twarzą zalaną krwią. Wówczas wstał i
poszedł, wędrując między setkami Polaków, jak gdyby ukryty przed ich zmysłami.
Ich pazury go oszczędziły, nie został rozerwany na strzępy, zdobył broń i
ruszył poprzez ziemie jałowe. Nadal czuł pulsujący ból w głowie, gdzie zadano
mu ranę. To było jednak dawno, w innym życiu, gdy był kimś innym.
Im dalej znalazł się od miejsca swych narodzin, tym
mniej napotykał Polaków. Nie widział
więcej tak wielkich hord, jak te, które sprawiły, że świat dobiegł końca.
Cywilizacja przestała istnieć, tego jednego mógł być pewien. Tworów nauczył się
unikać, a gdy zapasy znalazły się na wyczerpaniu, zaczął na nie polować. Nie
miał żadnych oporów przed ich zjadaniem, nie przypominali już dawno ludzi,
którymi kiedyś zapewne byli, nim ulegli przemianie jaką przynosiła zona. Sam
nie był pewien, czy on pozostaje wciąż człowiekiem, dawno nie widział swojego
oblicza. Nie miał okazji się przejrzeć w lustrze, nie odnalazł go w żadnym z
opuszczonych domostw. Deszcze padały tu rzadko, zazwyczaj przynosząc zgubę w
postaci innej chemii, podpalając swymi kroplami suchą roślinność bądź
zmieniając glebę w zabójczą pułapkę. Nie widział dawno żadnej kałuży ani jeziora,
do rzek i strumieni starał się zbliżać jak najrzadziej, by nie paść ofiarą tego
co się w nich czaiło, nie miał więc pojęcia jak obecnie wygląda. Zbytnio
zresztą go to nie interesowało, gdy broda stawała się zbyt długa odcinał ją
nożem. Zamiast wody pił sok z roślin przypominających kaktusy bądź liany, gdy
skończyły mu się tabletki nie miał już sposobu by odkażać to, co nalewał do
swej manierki. Czasem zdawało mu się, że tego typu roślinność nie powinna
występować w tej części świata, ale w zonie już dawno nic nie było takie jak
powinno wyglądać.
Nadal myślał samodzielnie, choć odczuwał więź jaką
nawiązali między sobą Polacy, którą w poprzednim życiu zwał kolektywną. Był
świadom ich instynktownego porozumiewania się, dzięki któremu łączyli się w
większe grupy, ruszając w obranym kierunku. Nigdy nie interesowało go jednak
dokąd zmierzają. Schodził im wówczas z drogi, po spędzonych tu miesiącach
stanie się częścią zony nie stanowiło dlań problemu. Nie odróżniał się wówczas
od otoczenia skrytego za niesionym pyłem. Obserwował twory z oddali,
opracowując w myślach taktykę polowania i zastawiania pułapek.
Właśnie z tego powodu zyskał miano Łowcy. Nazywać
zaczęli go tak spotykani czasem ludzie; kataklizm przetrwały jednostki i
niewielkie społeczności, usiłujące przeżyć w niegościnnym świecie. Stalkerzy
jeszcze do niedawna pogardzani przez większość społeczeństwa, prześladowani
przez organa porządkowe, teraz stali się bohaterami. Wcześniej narażeni na
każdym kroku na niebezpieczeństwa zony, przeszukujący pozostałości dawnego
ludzkiego osadnictwa na powierzchni, ciągle rewidowani i obowiązani do
odnawiania licencji, zmuszeni do sprzedawania znalezisk za przysłowiowe
kopiejki w placówkach handlowych. Gdy znany świat upadł wraz ze stolicą kraju,
a ci, którzy przetrwali się rozpierzchli, stalkerzy okazali się ich zbawcami.
Jako jedyni prócz żołnierzy znali zonę i wszelkie niebezpieczeństwa, potrafili
także w niej przetrwać. Teraz nauczyli tych umiejętności ocalałych, lecz co
ważne potrafili odnaleźć sprzęt pozwalający przeżyć. Z czasem zaczęli
podejmować wyprawy do zniszczonych przez Polaków placówek wojskowych, z
narażeniem życia zdobywając broń, prowiant, odzież ochronną czy lekarstwa.
Nieliczne grupy ocalałych skupiły się na Dzikich Polach z dala od rubieży zony,
uciekając od jej oddziaływania, daleko od zmiennych pustoszących swą
odmiennością rzeczywistość. Uporczywie walczyły o przetrwanie, starając się
przeżyć. Liczniki Geigera-Petroszyna pracowały na okrągło, zaprawiona chemią
woda stała się codziennością, liczne przypadki łysenkowskich zmian były czujnie
obserwowane, nim przemiany miały okazję zajść za daleko i zagrozić całej
zbiorowości. Ludzi było jednak niewielu, bywały miesiące, podczas których nie
napotykał nikogo. W przebłyskach jasności, gdy oddalał się od środka zony,
zastanawiał się jak wielu ich jeszcze przetrwało. Przez ostatnie lata zapewne
widział nie więcej niż setkę, co stanowiło rozpaczliwie niewielką liczbę,
pozostałą z tego, co niegdyś nazywano ludzkością, ostatnich obywateli niegdyś
najpotężniejszego państwa na Ziemi. Jednak nieba nie przecinały już samoloty,
nie rozświetlały go błyski rakiet smugowych, armia odeszła, lub została
zniszczona. Wszystko upadło, pozostali tylko Polacy i niedobitki ludzi kryjące
się w ruinach. Koniec mógł być tylko jeden, a jedyne co pozostało, to ciągła
wędrówka, by go oddalić. Nigdy nie wracał w to samo miejsce, kiedy jeden raz to
uczynił, odkrył, iż z bunkra, gdzie ukrywała się wcześniej cała rodzina,
bezpiecznie skryta za potrójnymi pancernymi drzwiami, nie pozostało nic.
Jedynie dziura w ziemi, a w niej ciemne plamy, przypominające rozlany olej,
odpychające i sprawiające nieprzyjemne wrażenie. Po konstrukcji nie ostał się
najmniejszy ślad, nie tylko wrota lecz także żelbetonowa fasada sprawiały
wrażenie wyrwanych przez jakąś znaczną siłę. Nie przychodziło mu na myśl, co
mogło tego dokonać, nie znał także broni, zdolnej do takich zniszczeń. Złożył
to na karb zony i ruszył dalej swoją drogą. Upolował kilku Polaków, obdarł ich
ze skóry, mięso zakonserwował, po czym kilka tygodni później wymienił z
przypadkowo spotkanym stalkerem na naboje. Lecz było to dawno, mgliście
przypominał sobie, że od dłuższego czasu nie napotkał innego człowieka. Być
może oznaczało to, że ludzkość w całości wyginęła, a on był jej ostatnim przedstawicielem.
Nie przeszkadzało mu to, pędził swój żywot w towarzystwie Polaków. I dzięki nim
odkrył nadchodzącą zmianę.
Od pewnego czasu czuł, jak zew płynący z głębi zony,
wprost z jej wnętrza gdzie człowiekowi nigdy nie udało się dotrzeć, z którego
przybywali Polacy, jest zagłuszany przez coś innego. Mającego zupełnie inny ton
i natężenie, zdecydowanie wrogie. Nierzadko zdawało mu się, że sobie go
wyobraża, lecz w zachowaniu Polaków dostrzegał wzory, jakich nie widział
wcześniej, nawet jeśli nie potrafił ich nazwać.
Gdy krążyli po pustkowiu działali pozornie bez celu,
niczym zwierzęta znaczące swe terytorium, choć ich stopień przemiany był różny.
Niektórzy mieli po osiem odnóży, wlekli ciężkie członki na pajęczych nogach,
inni nadal pozostawali człekokształtni. Kilkukrotnie widział istoty
przypominające wielkie robaki lub insekty. Nie próbował ich atakować, gdy
poznał ich zwyczaje, nauczył się polować na osobniki oddzielające się od grupy.
Bardzo szybko stwierdził, iż więź kolektywna działa na poziomie instynktu, nie
stanowiąc świadomej formy porozumiewania się. Gdy oddzielał od stada pojedyncze
sztuki i pozbawiał je przytomności, nie potrafiły wezwać pomocy, kiedy zakrył
im oczy lub pozbawił receptorów wzroku. Stawały się wówczas bezradne, mimo
wszystkich zabójczych udogodnień, w jakie wyposażyła je natura. Inną dobrą
metodą okazało się zadawanie bólu o dużym natężeniu, Polacy cierpieli
kolektywnie i zrywali połączenie z chorą jednostką, uciekając od niej jak
najdalej. Część z nich nie była w stanie ustać wówczas na nogach, przewracając
się i potykając w pijanym tańcu, gdy usiłowali się oddalić. Łowca nie był
zachłanny, chwytał jedynie tylu, ilu niezbędnych było mu do przeżycia.
Zakonserwowane mięso dwunogów było smaczne, wiele czasu spędził ściągając z
nich skórę kawałek po kawałku, starając się utrzymać ich przy życiu jak
najdłużej, choć i tak stracił wiele osobników. Dzięki temu poznał jednak ich
budowę anatomiczną a także słabe punkty. Do tego, co czynił podchodził bez
emocji, mimo iż w kilku wypadkach miał wątpliwość, czy Polacy nie zaczęli
nabierać cech ludzkich, bądź też ich jeszcze nie zatracili. Dwa twory zwróciły
się doń czymś w rodzaju słów, usiłując bełkotać i nieporadnie złożyć słowa.
Wyrwał im wówczas jęzory i zjadł je, lecz nie poznał w ten sposób języka,
którym się porozumiewali. Rankiem kolejnego dnia obudził się zastanawiając, czy
fakt, iż nosili coś na kształt ubrań, nie wskazuje, iż byli oni ludźmi. A on,
przebywając długo w zonie po prostu zapomniał jak wyglądają, samemu tracąc
cechy swojego gatunku. Po miesiącach samotności nie mógł być już niczego
pewien, nawet tego, że krew była kiedyś innego koloru niż zielona. Tak mu się
przynajmniej czasem wydawało, lecz w zonie nie było nawet pewne czy po nocy
przyjdzie dzień. Nierzadko słońce wędrowało w zachodu na wschód, lub na długie
godziny zatrzymywało się w miejscu. Nigdy go zresztą nie widział, coś
podpowiadało mu, że powinno być ono okrągłe i żółte, lecz nie miał pojęcia czy
tak jest w rzeczywistości. Wszystko to sprawiało, że nie potrafił dokładnie
określić czasu, jaki upłynął od jego narodzin. Nie wiedział ile już lat wędruje
poprzez pustkowia.
A teraz obudził się, sięgając błyskawicznie po nóż i
podrywając się z posłania. W ciemności widział świetnie, wychwytując
najmniejszy przejaw ruchu na zewnątrz szałasu. Wybudował go w tym miejscu kilka
tygodni temu, stawiając nieopodal zagrodę, gdy wyczuł zmianę klimatu. Zanosiło
się, że oziębi się na dłużej, a temperatura spadnie poniżej pięciu stopni.
Instynkt nigdy wcześniej go nie zawiódł, po tylu latach spędzonych w zonie znał
ją wręcz podświadomie. Zimował nie pierwszy raz, wiedział więc, co go czeka.
Zaczął gromadzić zapasy, usiłując przypomnieć sobie czy wcześniej był już w tym
rejonie i przygotował skrytki, w której ukrył mięso posypane solą, uzyskaną z
zapasów opisanych cyrylicą jako NaCl. Wzniósł szałas, którego dach
przyoblekł wysuszoną i rozciągniętą skórą lietuchaiszy, jak zwał odmianę
Polaka, którą zestrzelił kiedyś z łuku przy pomocy strzały uzbrojonej w ładunek
wybuchowy. Lietuachaisza runęła na ziemię, osmalona eksplozją, która nie
zdołała przebić jej dziwacznej skóry. Lecz o dziwo dokonał tego cios nożem, gdy
Łowca szybkim ruchem poderżnął jej garło. Twór drgał i podskakiwał, nawet po
obcięciu łba usiłował odlecieć na swych nietoperzowatych skrzydłach i wyhodować
sobie kolejny, lecz stalker nie pozwolił mu na to, wypalając jego szyję
trzymaną w ręku pochodnią. Gdy ciało wreszcie znieruchomiało zajął się trojgiem
oczu, wpatrującym się w niego złowrogo z odciętego łba. Rozbił go przy pomocy kamienia,
nie dając szansy by rozwinął się w coś więcej. Następnie zdjąwszy skórę Polaka
nałożył ją na konstrukcję z kości olbrzymów, jakie licznie wystawały w tym
rejonie licznie spod piasku, po czym zaczął podziwiać swe dzieło. Osłona była
niezwykle ciężka i wytrzymała, chroniąc przed opadami kwaśnego deszczu i
żółto-czerwonego lepkiego śniegu. Cziertowskij Poliaczek okazał się niezwykle
przydatny. Miał jeszcze jedną dodatkową cechę, której nie pozbył się po
śmierci, jego skóra nadal pozostała na wpół przezroczysta. Wcześniej
umożliwiało to przyglądanie się organom twora i zachodzącym w jego wnętrzu
procesom, teraz pozwalało Łowcy spoglądać na to, co działo się na zewnątrz.
Oko akomodowało się do ruchu, jednak jedyny jaki był
w stanie dostrzec pochodził z zagrody. Na granicy widoczności, odcinając się na
tle nocnego fioletu poruszały się ciemne sylwetki. Polacy wydawali dźwięki,
jakich nie słyszał nigdy wcześniej. Przez chwilę był przekonany, że wzywają
pomocy. Schwytał ich w odstępie kilku dni, zamykając we wcześniej
przygotowanych kojcach, pozbawiając po jednej z dwóch par oczu, odpowiedzialnej
za rozpoznawanie pory dnia. Gdy odciął oczy znajdujące się na czułkach Polacy
uznali, iż nadeszła w noc i zapadli w letarg. Przestali walczyć i atakować
swymi pazurami oraz kolczastymi ogonami, pozwalając potulnie zaprowadzić się w
pasach do klatek. Nie miał jeszcze sprecyzowanych planów, co z nimi uczyni,
wiedział jednak, że zaopatrzą go w nadchodzących tygodniach, stając się
pożywieniem bądź przyodziewkiem. Zimy w zonie bywały może i krótkie, lecz
srogie. Zima pridet, stwierdził, ale
wiedział, że przetrwa ją podobnie jak i poprzednie.
Teraz jednak okoliczności się zmieniły. Wydostał się
na zewnątrz namiotu, odczuwając zimno i słysząc dźwięki otoczenia, dotąd
stłumione we wnętrzu. To one go obudziły, sprawiając iż poderwał się w
poszukiwaniu zagrożenia. Wycie będące czymś w rodzaju stłumionego pisku
wychodziło nie tylko z gardeł Polaków. Uświadomił sobie, że słyszy je wszędzie
wokół, dochodzące z oddali przytłumione, pochodzące z wielu gardeł.
Pustkowia krzyczały. Twory znajdujące się w promieniu
wielu wiorst wyły jednym głosem. Słyszał go i miał ochotę doń dołączyć, gdy
poczuł nagle przerażenie. To był atawistyczny lęk, strach przed tym co
nadciągało, co pojawiło się gdzieś za niebem wiecznie zakrytym chmurami. Padł
na ziemię i zwinął z bólu, gdy więź kolektywna sięgnęła jego głębi. Nie stał
się jej częścią, lecz poczuł całym swym jestestwem to samo, co Polacy.
Coś nadeszło.
Nigdy dotąd sobie tego nie uświadamiał. Nie interesowało
go czym właściwie był zew zony, przywołujący ciągłym śpiewem. Rejestrował go na
pewnym poziomie, czasem miał ochotę na niego odpowiedzieć i ruszyć w ślad za
Polakami, lecz zazwyczaj zapominał o jego obecności. Dobiegał gdzieś spoza
rubieży, gdzie powietrze wypalało płuca, a skóra zaczynała się topić. Był
częścią tego samego szumu, jaki generowali Polacy kontaktując się ze sobą,
istniejąc jako element świata, w którym przyszło mu żyć. Z czasem zdał sobie
jednak sprawę, że w zonie jest coś jeszcze, czego początkowo nie słyszał. Nie
był w stanie tego określić, zdawało się harmonijnie współgrać z melodią zony,
było jednak czymś zupełnie innym. Zdawało się dobiegać z miejsca, w którym
narodził się na nowo, od którego oddalił się już o setki wiorst. Było
niepokojące i odległe, lecz wyraźnie zaciekawiało Polaków, choć zew zony zdawał
się zupełnie ten drugi dźwięk ignorować.
Wszytko to nie musiało być prawdą. Oba szumy zmieniły
się w wyraźny śpiew, kiedy spróbował dziwacznych grzybów jakie napotkał pośród
stepów porośniętych grubymi źdźbłami traw. Zdało mu się wówczas, że stał się
mały, a kapelusze olbrzymie. Zew stał się śpiewem, drugi dźwięk zmienił się w
złowieszczy szept, pojawił się także trzeci, który wołał doń głosem jego matki,
przywołując mu przed oczami płonące gwiazdy, jakie ujrzał gdy wychodził z jej
łona. Zdawała się wzywać jego pomocy, kierując słowa wprost do niego,
powtarzając, iż coś nadchodzi.
A teraz przybyło i przytłoczyło go swą obecnością.
Odrzucił owe wizje, gdy się ocknął i odkrył, że jego ciało zaczęło się
zmieniać, pokrywając rogowymi łuskami, a twarz wydłużać i przypominać w pysk.
Oddalił się wówczas z tamtego miejsca, nie chcąc dopełnić pełnego cyklu
przemiany. W owej chwili wydawało mu się, że już kiedyś ją przeszedł, wówczas przez
dziesiątki lat błąkał się pod niebem oświetlonym zimnymi niebieskimi gwiazdami,
pośród kraterów i czarnych jak noc istot przypominających mrówki, chodzących w
wyprostowanej postawie, nad jego głową zaś znajdował się blady pierścień
opinający wokół świat po którym wędrował. Nie był pewien jak długo trwały
wizje, lecz jego wydłużona twarz przestała umożliwiać założenie maski gazowej,
czaszka rozciągnęła się, zęby stały się kłami. Dzięki nim pożarł to wrzeszczące
dziecko, wierzgające swymi czterema odnóżami, następnie rozszarpał jego
rodziców, kryjących się w bunkrze, usiłujących do niego strzelać. Ale to byli
Polacy, nie ludzie, nie miał więc czego żałować.
Zorientował się, że znowu stracił świadomość i
znalazł w swej przeszłości. Choć rana w głowie zagoiła się dawno temu,
pulsowała bólem ściągając go do rzeczywistości, nie pozwalając mu całkowicie
odpłynąć i zatracić się w zonie. Czasem zdawało mu się, że to, co znajduje się
we wnętrzu jego mózgu i płonie żywym ogniem, nie pozwala mu skupić się i
przypomnieć sobie pewnych rzeczy, jednocześnie uniemożliwia normalne
funkcjonowanie. Niczym kotwica ściągało go na powrót ku światu. Otworzył oczy i
spojrzał w światło kończącego się dnia. Lęk zniknął, zona milczała, nie słyszał
niczego. Przeleżał przed namiotem cały dzień, lub dłużej. Zdążyła pokryć go
cienka warstwa śniegu, którą strząsnął z siebie, gdy wstawał. Rozejrzał się,
nie znajdując śladu Polaków, pozostający w zagrodzie piszczeli rzucali się na
drewniane pręty, usiłując ogryźć je z głodu.
Ścisnął dłoń na ostrzu noża zastanawiając się, co
właściwie mu się przydarzyło. Odruchowo spojrzał w niebo, szukając śladów
zagrożenia, czegoś co spowodowało u Polaków panikę, która przeszła na niego, a
teraz zniknęła jak ręką odjął. Było całkowicie szare, lecz był przekonany, że
coś się tam znajdowało, nawet jeśli nie mógł tego dostrzec. Za warstwą chmur,
gdzie w czasach świetności ludzkości znajdowały się stacje kosmiczne, na
orbicie krążyły sputniki. Gdzie wraz z początkiem atomowego wieku
międzygwiezdne karawele żeglować zaczęły ku innym globom. Przed swym upadkiem
ludzkość sięgnęła niezmierzonej przestrzeni kosmosu.
A teraz coś stamtąd przybyło. Być może przywołane
przez nią z nieprzeniknionej czerni, coś czego nie przewidziano w dniach chwały
przed upadkiem ludzkości, nim planetę pokryła zona i jej oddziaływania.
Czymkolwiek nie było, Polacy poczuli
lęk. Świat się zmienił, nadal gdzieś tam był zew zony, coś innego, co zdawało
się pulsować, lecz wiedział, że nic już nie jest takie samo.
Nie był zaniepokojony. Na pewne rzeczy nie mógł mieć
wpływu, przyodział się, spoglądając na futro pokrywające jego klatkę piersiową,
dzięki któremu nie zmarzł. Zapiął pas, wziął łuk i ruszył na polowanie, by
kontynuować przygotowania do nadchodzącej zimy. Zajrzał do zagrody, po czym przyjrzał
się zwierzętom, uznając, że przetrwają jeszcze kilka dni, nie ma więc potrzeby
zabijania jednego z nich, by nakarmić pozostałe. Ze skrytki umieszczonej
głęboko w ziemi i przykrytej kamieniami, wydobył kilka kawałków solidnie
zmarzniętego pociętego uprzednio mięsa. Rzucił je tworom patrząc jak kłapią
łapczywie swymi pyskami.
Oblizał się łapczywie, przeciągnął językiem po swych
długich i ostrych kłach, z których pociekł jad. Następnie pochylił się i ruszył
przed siebie, zostawiając głębokie ślady w świeżym śniegu. Było mu nieco
niewygodnie, od jakiegoś czasu znowu poruszał się na dwóch nogach, nie przywykł
jeszcze do tego, że nie czołga się i ślini jak czynił to przez długie miesiące,
po zjedzeniu tamtego korzenia, gdy żywił się własnymi odchodami. Nie mógł być
tych przeżyć pewien, jedynym pewnikiem był potworny ból głowy, potęgujący się w
niespodziewanych momentach, zwracający go światu.
Szedł przez pustkowie, zastanawiając się, czy jest
ostatnim człowiekiem na Ziemi i czy może sobie jeszcze nadać to miano. W
zniszczonej i spustoszonej krainie pełnej dziwacznych istot czasem ogarniały go
takie myśli. Wkrótce skupił się na polowaniu, swym pyskiem zaczął węszyć, co
jakiś czas zatrzymując się i wciągając w nozdrza zapachy. Dziwne wrażenie nie
potrafiło jednak go opuścić, popatrzył w niebo, skryte za chmurami. Uświadomił
sobie, że jeszcze niedawno był zmierzch, zatem czas znowu zaczął znowu płatać
figle.
Poczuł nagle pulsowanie w głowie i wówczas to
zobaczył. Niebo na północnym wschodzie
przecięła biała iskra, niczym piorun uderzyła w ziemię, przynosząc ze sobą huk
eksplozji, wzbijając w górę pył. Odruchowo rzucił się na ziemię, padając w
śnieg. Minęło wiele lat od kiedy widział upadek bomby i ostrzał artylerii. Po
chwili zorientował się, że ma do czynienia z czymś innym.
Coś spadło, prosto z nieba, przecinając warstwę
chmur, zostawiając za sobą płomienny ślad. Nie był to meteoryt, bowiem zmieniał
trasę swojego lotu. To przybyło z gwiazd, z miejsca w którym niegdyś panowała
ludzkość. Być może jej konstrukcje zaczęły się wreszcie rozpadać.
Przez chwilę rozważał, czy przed tą rzeczą Polacy
czuli lęk, lecz doszedł do wniosku, że miało to związek z czymś innym. On sam
nie poczuł nic na widok białego pioruna, w głębinach swej świadomości odnalazł
informację, że sputniki czasem rozbijały się o powierzchnię. Z jakiegoś powodu
jeden z nich został strącony z nieba. Miejsce upadku było odległe o kilka
wiorst. Łowca rozejrzał się po śnieżnej pustce, szukając śladów pozostawionych
przez Polaków, lecz nie dostrzegł żadnych. Westchnął i doszedł do wniosku, że
warto przyjrzeć się temu, co runęło prosto w zonę, zderzając się z jej obcą
fizyką. Szybkim krokiem wrócił do obozu, wydobył swój plecak i znajdujące się
tam stroje ochronne, jakich od dawna nie używał. Założył i zapiął kamizelkę
taktyczną, podartą i połataną w wielu miejscach, którą w czasach nim nauczył
się jeszcze polować wystrzępili Polacy. Wyciągnął karabin kałasznikowa, a ręce
pewnie chwyciły za uchwyt i magazynek. Podpiął go, po czym schował do kieszeni
dwa następne. Tylko tyle mu pozostało, zabrał także pistolet APS, który nosił
przy sobie od kiedy zabił byłego żołnierza, usiłującego zamordować go na
szlaku. Gdy tylko go dostrzegł zrozumiał, że musi to uczynić i nie czekał, aż
tamten zrobi to pierwszy, po prostu podkradł się do niego i zadał mu szereg
ciosów nożem, po czym ograbił zwłoki, porzucając je do pułapki, jaką zastawił
na Polaków. Gdy przybyli zwabieni tym przysmakiem, wpadli do przygotowanego
uprzednio wilczego dołu.
Wyszedł z namiotu i ruszył na południe. Śnieg był
sypki i pokrywał świat cienką warstwą, przypominającą szron. Z rzadka widoczne
były krzewy o ostrych kolcach, które kołysząc się na wietrze wyciągały swe
ostro zakończone ramiona, usiłując go schwytać. W pobliżu uskoku temperatura w
ostatnich dniach spadała, a wichry przynosiły wprost z jego serca zimę.
Postanowił ją przeczekać, podążając wzdłuż krawędzi potężnej wyrwy. Powstała
dawno temu podczas wojny, gdy spadły tu dziesiątki bomb atomowych, a
powierzchnia pękła, ukazując swe bezdenne serce. Biegła z północnego wschodu na
południowy zachód, ciągnąc się przez wiele wiorst. Niegdyś, gdy ludzkość
powróciła ze swych schronów, by ujarzmić na nowo powierzchnię, wielkim
wysiłkiem rozpięła nad nią most. Żelazny łuk wznosił się triumfalnie w górę,
świadcząc o dniach chwały człowieka pracy, który na przekór trudom i
zniszczeniom zadanym mu przez wroga ujarzmiał naturę. Łowca pamiętał, że jego
środkiem biegła linia kolejowa, którą kiedyś nieprzerwanie jeździły pancerne
pociągi. Były to jednak dawno zapomniane czasy, nie potrafił powiedzieć kiedy
to wszystko miało miejsce. Trudność z zapamiętywaniem wydarzeń połączona ze
zmiennym upływem czasu w zonie sprawiała, iż zdawało mu się, iż wszystko to
wydarzyło się tysiące lat temu. On jeden trwał tu niezmiennie, obserwując
przemiany kolejnych miotów Polaków, jako ostatni, niemy świadek wydarzeń.
Następujące po sobie fale przybywające z głębi zony, gdzie czas zdawał się biec
zupełnie innym trybem, zdawały się być coraz lepiej przystosowane do panujących
ciężkich warunków. Zauważył, iż nabierają cech umożliwiających im przetrwanie
na mrozie, w gorącym powietrzu, oddychanie w miejscach, gdzie tego ostatniego w
ogóle nie było. Jeśli jakiś twór wydostał się spod jego łuku i noża, uchodząc z
życiem, mógł być pewien, że jakiś czas później pojawi się odmiana, wyczuwająca
ten rodzaj zagrożenia i starająca się przed nim uchronić. To była podstawowa
różnica między nim a Polakami, wciąż jeszcze wiedzę zdobywał przez
doświadczenie i naukę, tamci wpajali ją dokonując ewolucji. Wiedział, że nie
jest to świadomy proces, lecz wpływ czegoś, co oddziaływało w głębi zony, gdzie
nigdy nie zdołał dotrzeć. Nawet się próbował, niepewny jak może się zachować,
gdy zew stanie się głośniejszy. W polowaniach wolał używać zwykłych pułapek,
przypominając sobie rozmaite sztuczki, jakich nauczono go w jego rodzinnym
kraju, w dawno zapomnianych czasach
dzieciństwa, nim rozpoczęła się wojna, a on wyruszył pociągiem jadącym
wiele dni na zachód, by wziąć w niej udział. Pozostawił wówczas za sobą tundrę
na zawsze, nawet jeśli tutejszy krajobraz mu ją mocno przypominał. Tygrysy i
niedźwiedzie nie zmieniały jednak swych ciał, bazując zawsze na sprycie,
instynkcie i przewadze, jaką dawały im ich kły i pazury. Polacy byli zupełnie
inni, mimo iż zatracili jakąkolwiek inteligencję, wiele pokoleń temu, kiedy
zaczęła się ich ewolucja. Dlatego wolał łuk i strzały oraz wilcze doły,
natrafiał już na dziwaczne twory o długich segmentowanych ciałach, od których
odbijały się kule wystrzelone z kałasznikowa. A jednak go ze sobą zabrał,
podświadomie przeczuwając, że cokolwiek nadeszło, nie ma nic wspólnego z
Polakami.
Krajobraz wciąż był płaski, oświetlany przez blade
światło dnia. Noc odeszła wraz z obozowiskiem, gdzie planował zimować, choć
przeczuwał, że plany te ulegną zmianie. Przynajmniej otoczenie wyglądało
normalnie, czasem gdy trafiał w miejsca pełne dziwacznych porostów i
geometrycznych konstrukcji, nad którymi świeciło kilka czerwonych słońc, nie
był pewien, czy wciąż pozostaje w zonie, czy już dawno opuścił znany mu świat.
Istniała jeszcze możliwość, że zatraca się w swoim szaleństwie. Dotknął swej
twarzy i stwierdził, że porasta ją broda, a ona sama jest płaska, choć z
jakiegoś powodu był przekonany, że ma tam szczecinę i ostre kły. To dobrze,
będzie w stanie założyć maskę p-radgaz.
W mroźnym powietrzu zaczął myśleć dużo jaśniej i
zorientował się, że podąża w kierunku mostu. Nie chciał się do niego zbliżać,
podobnie jak podchodzić do samego uskoku. Kiedyś, w dniach gdy zapomniał
ludzkiej mowy i żywił się napotkanymi ludźmi, dotarł do jego krawędzi, by
zajrzeć w te niekończącą się przepaść. Poniżej przęseł, ciał i szkieletów setek
ludzi, którzy zginęli podczas jego budowy, ujrzał ciemność, w której coś
oddychało i czekało na pożywienie. Wyczuł tam obecność istoty, której nawet on
nie dałby rady upolować, a potem opanowała go wizja. Miał wrażenie, że dziura
ta prowadzi wprost do czegoś, co jego dziadek nazywał piekłem, w czasach nim
słowo to zostało zakazane. Gdzie pośród płonących wiecznie ogni, żyją mroczne
istoty o ognistych oczach, rozgryzające schwytanych ludzi, których ciała pękają
niczym suche drewno, lecz wciąż pozostają żywe. W miejscu, gdzie połowę nieba
zajmuje rozpalony glob wypełniający niebo swym pożarem, za którym czai się coś,
przy czym nawet Polacy okazaliby się jedynie błahostką. Potem wizja zniknęła, a
on ocknął się nieopodal rdzewiejącego mostu, nieużywanego od wieków, gdzie od
dawna nic nie przejawiało oznak życia.
Teraz znowu powracał w to miejsce, bowiem chęć
sprawdzenia tego, co spadło z nieba, przewyższyła niechęć związaną z przybyciem
w tamto miejsce. Nie był w stanie określić jak wiele wiorst mu jeszcze
pozostało, na obszarze zwanym Dzikimi Polami, przestrzeń często była niestała.
Tak blisko zony, poza jej rubieżą, nieopodal wnętrza, mapy nie miały żadnego
znaczenia, nic nie przypominało nakreślonych dawno temu obiektów
kartograficznych. Dzikie Pola, wreszcie przypomniał sobie tę nazwę, używaną na
określenie terenów poddanych sporadycznym działaniom zmiennych, nawiedzanych
przez Polaków, położonych na przedpolu rubieży zony, gdzie ludzie byli jeszcze
w stanie przetrwać.
Nigdzie nie dostrzegał śladów Polaków, nie wyczuwał
także ich obecności. Z rzadka zdarzało się, aby nawet pojedyncze sztuki nie
krążyły po pustkowiach w poszukiwaniu pożywienia. Zupełnie jakby to, co stało
się w nocy, gdy dopadł ich nagły lęk, sprawiło, że zniknęli z tych stron.
Przyczyna mogła być rzecz jasna bardziej prozaiczna, mogła być nią choćby
nadchodząca zima. Polacy wyczuwali ją równie dobrze jak Łowca, jeśli nie lepiej.
Choć z każdym krokiem zbliżał się do uskoku, zdawało
mu się, że staje się cieplej. Za sobą pozostawiał intensywny fiolet zony, z
której wyszedł. Gdy obejrzał się i ujrzał swoje ślady pojawiające się na śniegu
jak gdyby znikąd, choć zdawało mu się, że przeszedł już wiele arszynów, zaczął
zastanawiać się, czy to możliwe, aby przyszedł tu z wnętrza zony.
Skoro na powrót podlegał warunkom świata, który
niegdyś dobrze znał, uznał iż pora by zacząć się pilnować. Jego ciemny strój
odcinał się mocno na tle białej przestrzeni, niewiele mógł na to poradzić. W
dali przed sobą dostrzegał jednak miejsca, w którym śniegu nie było, roztopił
się lub po prostu nie padał, więc postanowił dotrzeć tam jak najszybciej.
Sięgnął po lornetkę i o kilka wiorst w oddali dostrzegł most. Żelazny łuk był
długi, widział jedynie krawędź przepaści, a nad nią fragmenty metalowych
konstrukcji. Mostu nie oparto na przęsłach, jego krawędź po drugiej stronie
ginęła we mgle, nie dostrzegał żadnego ruchu. Tak jak przypuszczał nie był
używany od lat. Nieopodal znajdowała się dawna strażnica, gdzie niegdyś
siedzibę swą miał dyżurny ruchu i mieściła się placówka wojskowa. Miejsce już
dawno zostało splądrowane, jeśli dobrze pamiętał swą poprzednią wizytę
uczyniono to na długo, nim on przybył w te strony.
W mroźnym powietrzu jego oddech zmieniał się w
mgiełkę. Schował lornetkę, ruszając przed siebie. Mgła rozstępowała się,
widział już ślady tego co go interesowało, około dwóch wiorst od mostu, po
drugiej stronie uskoku, nad białą pustką unosił się dym. Tam runęło to, co
przecięło niebo lecąc z zachodu na wschód i płonąc rozbiło się o ziemię. Jednak
aby dojść w tamto miejsce musiał przejść przez most. A to mu się nie podobało.
Wkrótce dotarł do dwóch torów kolejowych biegnących
równolegle poprzez Dzikie Pola. Zatrzymał się, pochylił i odgarnął dłonią
cienką warstwę śniegu, przyglądając zardzewiałym szynom. Dawno po nich nic nie
przejechało, jak okiem sięgnąć nie był w stanie dostrzec wagonów bądź
lokomotyw. W czasach świetności ludzkości przemieszczały się tędy kilka razy
dziennie. Linię pociągnięto z wielkim trudem jeszcze w latach nuklearnej zimy.
Mimo iż wówczas prowadziła przez pustkowia daleko od rubieży zony, często
tereny te nawiedzali Polacy. Początkowo nikt nie wiedział z jakiego powodu
ginęli robotnicy, z czasem odkryto, że z wnętrza wypalonej pustki przybywają
dziwaczne istoty, nie będące ludźmi. Jednak wielką ofiarnością zeków
pociągnięto tory aż po Poznań, na granicę zachodniego frontu, który wkrótce
stał się koszmarem i granicą cywilizowanego świata. W tamtych dniach do
Poznania codziennie przemieszczały się pociągi, wiozące zaopatrzenie, prowiant,
uzupełnienia i więźniów. Służba na granicy nie była łatwa, dalej leżały tereny,
przy których Dzikie Pola wydawały się zupełnie niegroźne. To co krążyło pośród
lodowych wichrów i kraterów w kraju, który zwano niegdyś Niemcami, a który
całkowicie zniszczono podczas pierwszych dni wojny, napawało przerażeniem nawet
najtwardszych wiarusów. Mało, który żołnierz chciał pełnić tam służbę, wkrótce
żelbetonowe bunkry i tunele wykopane głęboko w Międzyrzeckim Rejonie
Umocnionym, w grotach pod wzgórzami, stały się miejscem zsyłki. Żołnierze zaś
robili co mogli, by nie trafić na zachód. Gdy pili ze stalkerami w knajpach
opowiadali przerażające historie. Z zachodu po prostu się nie wracało.
Tamten świat przestał już jednak dawno istnieć. Nie
było knajp, stalkerów, podziemnych miast, twierdz ani tuneli. Nawet ludzie już
dawno wyginęli. Dzień narodzin Łowcy, gdy odniósł ranę, poczuł w głowie
rozbłysk, a potem ujrzał dwie gwiazdy, był dniem końca historii. Ci którzy
ocaleli, uciekli na pustkowia, potem stopniowo wyginęli, przez dziesiątki lat,
jakie minęły od tamtych dni. Nie pamiętał ile już zim się tu błąkał.
Wszedł na tory, stwierdzając, że podkłady nie zdążyły
jeszcze zbutwieć i się rozpaść, choć wyrastały spomiędzy nich źdźbła rzadkiej
trawy. Śruby mocujące szyny zdążyły zardzewieć. Z czasem całkowicie rozpadną
się ze starości, a po dniach chwały człowieka pracy nie pozostanie żaden ślad,
o ile wcześniej nie sięgnie tu zona. Powiększyła się znacznie przez ostatnie
miesiące, przesuwając w ślad za Polakami, których wypluwała niczym matka.
Cierpliwie krok po kroku zajmowała kolejne tereny, zmieniając je i deformując.
Stałe fizyczne, zasady biologiczne i reguły chemiczne podlegały ciągłym
przemianom, świat stawał się niezdolny do potrzymania życia, jakie istniało na
nim do tej pory. Zastępowało je coś innego.
Szedł powoli wytężając wzrok, stawiając na podkładach
nogi odziane w wojskowe buty. Zorientował się, że nie wystają już z nich długie
stopy zakończone pazurami, lecz nie pamiętał kiedy zmieniły się, a buty zostały
zszyte. Nie był pewien gdzie leży granica między rzeczywistością a
wyobrażeniem, nazbyt często tracił świadomość i pamiętał rzeczy, które nigdy
nie miały miejsca. Często odkrywał, że rzeczy, które zaczyna wykonywać, robił
już wcześniej, a pewne zdarzenia przeżył. Dawno nie widział już dwóch płonących
gwiazd, które zazwyczaj wpędzały go w szaleństwo, ukazując się pośród nocy. Gdy
jednak patrzył na niebo pojmował, że nie ma prawa zobaczyć tu żadnego
gwiazdozbioru, w świecie pokrytym odwieczną, zawieszoną nisko warstwą chmur.
Idąc nieśpieszne dotarł wreszcie do krawędzi mostu i
zatrzymał się spoglądając przed siebie. Tory nie zmieniały nachylenia, ciągnęły
się długą prostą linią, aż na drugą stronę uskoku. Most nie posiadał barierek,
był jednak szeroki na tyle, by mogły się na nim zmieścić i wyminąć dwa pociągi.
Poniżej metalowej konstrukcji, na której ułożono torowisko, rozpięto łuk,
spinający oba brzegi. Dostrzegał rozliczne pręty wzmocnień, z tej perspektywy
przypominające siatkę tkaną przez pająka. Most nieodmiennie wzbudzał w nim
podziw. Stanowił dowód wiedzy jaką posiadał człowiek i tajemnicach
inżynieryjnych jakie zgłębił, pozostawiając rozpadający się pomnik własnej
wielkości w zniszczonej krainie. Długość mostu oceniał na co najmniej ćwierć
wiorsty, a budowa konstrukcji pochłonęła wiele żyć. W latach atomowej zimy i
tego co nadeszło później pozwoliła jednak na utrzymanie Poznania i zapewnienie
mu ciągłych transportów.
Łowca kroczył na most, stwierdzając, że w drewnianych
wspornikach są dziury. Brak konserwacji robił swoje, choć jak na swoje lata
budowla trzymała się świetnie. Smagana jedynie przez zimny wiatr przetrwać
mogła latami. Postawił kolejny krok i zorientował się, że w ciszy jego buty
wydają głośne odgłosy, gdy wyciąga szeroko nogi, by przemieścić się między
kolejnymi drewnianymi platformami. Zatrzymał się na chwilę i wsłuchał w
dźwięki, jednak nigdzie nie usłyszał nadciągających tworów. Na wszelki wypadek
sięgnął dłonią do kołczanu zawieszonego na plecach i sprawdził czy wybuchowe
strzały znajdują się na swoich miejscach. Były tam, podobnie jak te, na których
groty wypełnił amunicją. Jednak te pierwsze sprawdzały się dużo lepiej, o czym
pamiętał jeszcze z czasów walk z Pasztunami w Afganistanie.
Wspomniał odległy i górzysty kraj, który nie chciał
przyjąć wyzwolenia. I wiele innych, które oglądał podczas drogi, którą
przeszedł. To było jednak w innym życiu, które dawno pozostawił za sobą.
Wspominanie pozwalało mu nie myśleć o tym, że
znajduje się na moście. Głowa znowu go rozbolała i doskonale wiedział z jakiego
powodu. W przepaści poniżej jego stóp, pośród ciemności, która przesłaniała
dno, o ile jakieś istniało, coś go przyciągało. Miał ochotę podejść do krawędzi
mostu i uczynić kolejny krok, poszybować w dół, do miejsca, stanowiącego
obietnicę ukojenia. Przez chwilę zaczął rozważać takie rozwiązanie, które
zaoszczędziłoby mu dalszego wegetowania pośród pustkowi, ból głowy szybko
przywołał go jednak do porządku. Wnętrze pulsowało sprawiając, że skupił się na
tym, by jak najszybciej przejść na drugą stronę. Cokolwiek czekało w
niezmierzonej głębi oferując wybawienie, nie było przeznaczone dla niego.
Był już w połowie mostu, ból zaczął go oślepiać,
skupiał się wyłącznie na nim. Zapomniał, że pod nim znajduje się otchłań, wyrwa
sięgająca początków czasu, którą po ustaniu działań wojennych próbowano badać,
lecz wyniki utajniono, a jak głosiły plotki, niewiele wypraw naukowych zdołało
stąd powrócić, te zaś które to uczyniły, wkrótce oszalały. Wojsko nie lubiło
tego miejsca, a żołnierze Służby Ochrony Kolei zawsze odbezpieczali broń, gdy
pociągi przekraczały most. Stalkerzy mieli zakaz zbliżania się do instalacji
wojskowej, ryzykując rozstrzelanie. Załogi stanic po obu stronach mostu nigdy
nie mówiły, aby spotkało je coś dziwnego. Im dłużej tu pozostawały, coraz
trudniej było je zrozumieć, zatracały się rozmyślaniach na temat pustki i
głębi, stosowano więc częstą rotację.
Uświadomił sobie, że zapomniał zajrzeć do opuszczonej
wartowni przed wejściem na most, lub być może zajrzał i tego nie pamiętał.
Kieszeń miał pełną amunicji do kałasznikowa i nie potrafił powiedzieć skąd tam
się wzięła. Zaciskał na niej miarowo dłoń, pozwalając by ostre czubki wbijały
się w skórę. Nie omieszka sprawdzić budynku po drugiej stronie, choć przecież
chyba już tu wcześniej był.
Nagle stwierdził, że niczego nie będzie sprawdzał,
lecz jak najszybciej oddali się od mostu. Z jakiegoś powodu miał go dość, choć
nie słyszał już tego, co zdawało się wcześniej go przyciągać. W ogóle nie
słyszał niczego, nawet zew zony dawno zamilkł. Jedyne co do niego docierało, to
własny oddech, rozbrzmiewający głęboko w czaszce, sprawiający, że ból pulsował
jednostajnie.
W ten sposób znalazł się po drugiej stronie, tuż obok
budynku wojskowego, o który oparł się ręką. Gdy poczuł szorstką powierzchnię
betonowej ściany wrócił nagle do rzeczywistości, a ból ustąpił. Obejrzał się
nieufnie na most, lecz nic się nie zmieniło. Nadal wisiał niczym wstęga
zawieszona w pustce, po obu stronach była tylko delikatna biała mgła i śnieg
niesiony na wietrze. Nic się nie poruszało, lecz on nie miał ochoty tam wracać.
Zamiast tego odwrócił się, wciągnął powietrze, po czym ruszył w kierunku dymu,
mając z lewej strony fioletowe niebo zony. Instynkt podpowiadał mu jednak, że
nie napotka tu żadnej zmiennej.
Wkrótce dostrzegł przed sobą ciemne ślady i fragmenty
metalu, ciągnące się długą linią, począwszy od miejsca, gdzie obiekt uderzył o
powierzchnię. Spadł pod kątem, po czym koziołkował, rozrzucając wokół fragmenty
błota i kawałki swej konstrukcji. Łowca dostrzegł kilkanaście drobin metalu
wbitych w grunt. Jednak nie interesowały go one, chciał zobaczyć główną część
obiektu. Musiał przejść wiele arszynów, najwyraźniej spadał z dużą prędkością z bardzo wysoka,
wybił bowiem niewielki krater, do którego Łowca dotarł wreszcie idąc śladem
pozostawionym na ziemi. Zatrzymał się na jego krawędzi, bowiem to, co było w
środku płonęło żywym ogniem, który dogasał, lecz wciąż miał znaczną temperaturę.
Nie wyglądało na to, żeby tajemniczy przedmiot przetrwał uderzenie. Był tym nieco zawiedziony, bowiem
nigdy wcześniej nie widział sputnika, a był świadom, że to jedna z ostatnich
okazji, by mógł go ujrzeć, nim pozostałości dawnej wielkości rasy ludzkiej runą
na Ziemię. Zaczął się rozglądać wokół, gdy jego wzrok padł na znacznej
wielkości fragment wbity głęboko w grunt. Podszedł bliżej i przykucnął, nie
chcąc dotykać gorącej powierzchni. Gdy tylko nań spojrzał, zrozumiał z czym ma
do czynienia. Przed sobą miał litery, nie będące cyrylicą, na tych ziemiach
prosty żołnierz zwał je niegdyś polskimi, wiedział jednak doskonale, że
alfabetu takiego używano również gdzie indziej.
NORTH CENTRAL POSITRONICS odczytał zachowany napis,
wybity w metalu, wraz z cyframi zapewne oznaczającymi model urządzenia. Przez
chwilę był zafrasowany, gdy dotarło do niego na co patrzy.
Nie miał jednak czasu się nad tym zastanowić, bowiem
dobiegł go dźwięk dochodzący z oddali, z kierunku, którego przybył. Początkowo
nie był w stanie uwierzyć w to co słyszy, przekonany, że umysł na powrót płata
mu figle, gdy jednak dźwięk się przybliżył, musiał go zaakceptować.
Nadjeżdżał pociąg.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz