poniedziałek, 20 marca 2023

Blask Ciemności: Uskok

 

Well I'm standing by a river but the water doesn't flow

It boils with every poison you can think of

And I'm underneath the streetlight but the light of joy I know

Scared beyond belief way down in the shadows

 

And the perverted fear of violence

Chokes the smile on every face

And common sense is ringing out the bell

 

This ain't no technological breakdown

Oh no, this is the road to Hell

                             Chris Rea

 


USKOK

Pewnego dnia Łowca poczuł nadchodzącą zmianę, choć początkowo nie był w stanie przewidzieć jaką przyjmie ona postać. Żył w zonie wystarczająco długo, by stać się jej częścią i wyczuwać nadchodzące przemiany na poziomie codziennego funkcjonowania. Wiedział kiedy nadciągały zmienne, zaś Polacy wzywani jakimś tajemniczym zewem gromadzili się i ruszali w sobie tylko wiadomym kierunku. On sam jak dotąd nie stał się jednym z nich, choć nie widział żadnej przyczyny, dla której dotąd to nie nastapiło. Narośla pokrywające jego ciało i dziwaczne obrzęki z czasem ustępowały, bywały dni, kiedy jego skóra stawała się prawie przeźroczysta, a wówczas ruszał przed siebie, oddalając się z okolicy, gdzie odczuwał tajemnicze oddziaływanie, skryte głęboko w zonie. Dawno stracił już rachubę czasu i miejsca, stara wystrzępiona mapa sztabowa mu się nie przydawała. Wokół niego była jedynie pustynia porośnięta z rzadka przez suchą roślinność, nad nim świeciło szare niebo w oddali przechodzące w fiolet o różnym stopniu intensywności.

Wiedział, że znajduje się na terenach, gdzie niegdyś spadły bomby atomowe. Było to jeszcze w dawnych czasach, przed rozpoczęciem właściwej wojny, podczas walk z buntownikami. Jeszcze przed nadejściem Polaków, którzy zrodzili się z dawnych mieszkańców tych ziem. Nie pamiętał już kim byli walczący i jak się te bitwy zakończyły, wiedział jedynie, że ich skutkiem spopielono znaczną część kontynentu, a w okolicy gdzie obecnie się znajdował, wyrwano bezdenny uskok, ciągnący się przez wiele wiorst. Odkrył go w ostatnich latach, gdy dotarł w te rejony, wędrując poprzez zonę, nie mając celu, ani planu. Od kiedy narodził się ponownie, żył z dnia na dzień, wędrując poprzez pustkowia. Z dni poprzedzających jego wędrówkę po zonie pamiętał niewiele, choć zadana w głowę rana dawno już się zagoiła, pozostawiając jedynie bliznę. To, co było wcześniej, nie miało dlań już znaczenia. Kiedy otworzył oczy, okazało się, że świat upadł, a on leżał w szlamie z twarzą zalaną krwią. Wówczas wstał i poszedł, wędrując między setkami Polaków, jak gdyby ukryty przed ich zmysłami. Ich pazury go oszczędziły, nie został rozerwany na strzępy, zdobył broń i ruszył poprzez ziemie jałowe. Nadal czuł pulsujący ból w głowie, gdzie zadano mu ranę. To było jednak dawno, w innym życiu, gdy był kimś innym.

Im dalej znalazł się od miejsca swych narodzin, tym mniej  napotykał Polaków. Nie widział więcej tak wielkich hord, jak te, które sprawiły, że świat dobiegł końca. Cywilizacja przestała istnieć, tego jednego mógł być pewien. Tworów nauczył się unikać, a gdy zapasy znalazły się na wyczerpaniu, zaczął na nie polować. Nie miał żadnych oporów przed ich zjadaniem, nie przypominali już dawno ludzi, którymi kiedyś zapewne byli, nim ulegli przemianie jaką przynosiła zona. Sam nie był pewien, czy on pozostaje wciąż człowiekiem, dawno nie widział swojego oblicza. Nie miał okazji się przejrzeć w lustrze, nie odnalazł go w żadnym z opuszczonych domostw. Deszcze padały tu rzadko, zazwyczaj przynosząc zgubę w postaci innej chemii, podpalając swymi kroplami suchą roślinność bądź zmieniając glebę w zabójczą pułapkę. Nie widział dawno żadnej kałuży ani jeziora, do rzek i strumieni starał się zbliżać jak najrzadziej, by nie paść ofiarą tego co się w nich czaiło, nie miał więc pojęcia jak obecnie wygląda. Zbytnio zresztą go to nie interesowało, gdy broda stawała się zbyt długa odcinał ją nożem. Zamiast wody pił sok z roślin przypominających kaktusy bądź liany, gdy skończyły mu się tabletki nie miał już sposobu by odkażać to, co nalewał do swej manierki. Czasem zdawało mu się, że tego typu roślinność nie powinna występować w tej części świata, ale w zonie już dawno nic nie było takie jak powinno wyglądać.

Nadal myślał samodzielnie, choć odczuwał więź jaką nawiązali między sobą Polacy, którą w poprzednim życiu zwał kolektywną. Był świadom ich instynktownego porozumiewania się, dzięki któremu łączyli się w większe grupy, ruszając w obranym kierunku. Nigdy nie interesowało go jednak dokąd zmierzają. Schodził im wówczas z drogi, po spędzonych tu miesiącach stanie się częścią zony nie stanowiło dlań problemu. Nie odróżniał się wówczas od otoczenia skrytego za niesionym pyłem. Obserwował twory z oddali, opracowując w myślach taktykę polowania i zastawiania pułapek.

Właśnie z tego powodu zyskał miano Łowcy. Nazywać zaczęli go tak spotykani czasem ludzie; kataklizm przetrwały jednostki i niewielkie społeczności, usiłujące przeżyć w niegościnnym świecie. Stalkerzy jeszcze do niedawna pogardzani przez większość społeczeństwa, prześladowani przez organa porządkowe, teraz stali się bohaterami. Wcześniej narażeni na każdym kroku na niebezpieczeństwa zony, przeszukujący pozostałości dawnego ludzkiego osadnictwa na powierzchni, ciągle rewidowani i obowiązani do odnawiania licencji, zmuszeni do sprzedawania znalezisk za przysłowiowe kopiejki w placówkach handlowych. Gdy znany świat upadł wraz ze stolicą kraju, a ci, którzy przetrwali się rozpierzchli, stalkerzy okazali się ich zbawcami. Jako jedyni prócz żołnierzy znali zonę i wszelkie niebezpieczeństwa, potrafili także w niej przetrwać. Teraz nauczyli tych umiejętności ocalałych, lecz co ważne potrafili odnaleźć sprzęt pozwalający przeżyć. Z czasem zaczęli podejmować wyprawy do zniszczonych przez Polaków placówek wojskowych, z narażeniem życia zdobywając broń, prowiant, odzież ochronną czy lekarstwa. Nieliczne grupy ocalałych skupiły się na Dzikich Polach z dala od rubieży zony, uciekając od jej oddziaływania, daleko od zmiennych pustoszących swą odmiennością rzeczywistość. Uporczywie walczyły o przetrwanie, starając się przeżyć. Liczniki Geigera-Petroszyna pracowały na okrągło, zaprawiona chemią woda stała się codziennością, liczne przypadki łysenkowskich zmian były czujnie obserwowane, nim przemiany miały okazję zajść za daleko i zagrozić całej zbiorowości. Ludzi było jednak niewielu, bywały miesiące, podczas których nie napotykał nikogo. W przebłyskach jasności, gdy oddalał się od środka zony, zastanawiał się jak wielu ich jeszcze przetrwało. Przez ostatnie lata zapewne widział nie więcej niż setkę, co stanowiło rozpaczliwie niewielką liczbę, pozostałą z tego, co niegdyś nazywano ludzkością, ostatnich obywateli niegdyś najpotężniejszego państwa na Ziemi. Jednak nieba nie przecinały już samoloty, nie rozświetlały go błyski rakiet smugowych, armia odeszła, lub została zniszczona. Wszystko upadło, pozostali tylko Polacy i niedobitki ludzi kryjące się w ruinach. Koniec mógł być tylko jeden, a jedyne co pozostało, to ciągła wędrówka, by go oddalić. Nigdy nie wracał w to samo miejsce, kiedy jeden raz to uczynił, odkrył, iż z bunkra, gdzie ukrywała się wcześniej cała rodzina, bezpiecznie skryta za potrójnymi pancernymi drzwiami, nie pozostało nic. Jedynie dziura w ziemi, a w niej ciemne plamy, przypominające rozlany olej, odpychające i sprawiające nieprzyjemne wrażenie. Po konstrukcji nie ostał się najmniejszy ślad, nie tylko wrota lecz także żelbetonowa fasada sprawiały wrażenie wyrwanych przez jakąś znaczną siłę. Nie przychodziło mu na myśl, co mogło tego dokonać, nie znał także broni, zdolnej do takich zniszczeń. Złożył to na karb zony i ruszył dalej swoją drogą. Upolował kilku Polaków, obdarł ich ze skóry, mięso zakonserwował, po czym kilka tygodni później wymienił z przypadkowo spotkanym stalkerem na naboje. Lecz było to dawno, mgliście przypominał sobie, że od dłuższego czasu nie napotkał innego człowieka. Być może oznaczało to, że ludzkość w całości wyginęła, a on był jej ostatnim przedstawicielem. Nie przeszkadzało mu to, pędził swój żywot w towarzystwie Polaków. I dzięki nim odkrył nadchodzącą zmianę.

Od pewnego czasu czuł, jak zew płynący z głębi zony, wprost z jej wnętrza gdzie człowiekowi nigdy nie udało się dotrzeć, z którego przybywali Polacy, jest zagłuszany przez coś innego. Mającego zupełnie inny ton i natężenie, zdecydowanie wrogie. Nierzadko zdawało mu się, że sobie go wyobraża, lecz w zachowaniu Polaków dostrzegał wzory, jakich nie widział wcześniej, nawet jeśli nie potrafił ich nazwać.

Gdy krążyli po pustkowiu działali pozornie bez celu, niczym zwierzęta znaczące swe terytorium, choć ich stopień przemiany był różny. Niektórzy mieli po osiem odnóży, wlekli ciężkie członki na pajęczych nogach, inni nadal pozostawali człekokształtni. Kilkukrotnie widział istoty przypominające wielkie robaki lub insekty. Nie próbował ich atakować, gdy poznał ich zwyczaje, nauczył się polować na osobniki oddzielające się od grupy. Bardzo szybko stwierdził, iż więź kolektywna działa na poziomie instynktu, nie stanowiąc świadomej formy porozumiewania się. Gdy oddzielał od stada pojedyncze sztuki i pozbawiał je przytomności, nie potrafiły wezwać pomocy, kiedy zakrył im oczy lub pozbawił receptorów wzroku. Stawały się wówczas bezradne, mimo wszystkich zabójczych udogodnień, w jakie wyposażyła je natura. Inną dobrą metodą okazało się zadawanie bólu o dużym natężeniu, Polacy cierpieli kolektywnie i zrywali połączenie z chorą jednostką, uciekając od niej jak najdalej. Część z nich nie była w stanie ustać wówczas na nogach, przewracając się i potykając w pijanym tańcu, gdy usiłowali się oddalić. Łowca nie był zachłanny, chwytał jedynie tylu, ilu niezbędnych było mu do przeżycia. Zakonserwowane mięso dwunogów było smaczne, wiele czasu spędził ściągając z nich skórę kawałek po kawałku, starając się utrzymać ich przy życiu jak najdłużej, choć i tak stracił wiele osobników. Dzięki temu poznał jednak ich budowę anatomiczną a także słabe punkty. Do tego, co czynił podchodził bez emocji, mimo iż w kilku wypadkach miał wątpliwość, czy Polacy nie zaczęli nabierać cech ludzkich, bądź też ich jeszcze nie zatracili. Dwa twory zwróciły się doń czymś w rodzaju słów, usiłując bełkotać i nieporadnie złożyć słowa. Wyrwał im wówczas jęzory i zjadł je, lecz nie poznał w ten sposób języka, którym się porozumiewali. Rankiem kolejnego dnia obudził się zastanawiając, czy fakt, iż nosili coś na kształt ubrań, nie wskazuje, iż byli oni ludźmi. A on, przebywając długo w zonie po prostu zapomniał jak wyglądają, samemu tracąc cechy swojego gatunku. Po miesiącach samotności nie mógł być już niczego pewien, nawet tego, że krew była kiedyś innego koloru niż zielona. Tak mu się przynajmniej czasem wydawało, lecz w zonie nie było nawet pewne czy po nocy przyjdzie dzień. Nierzadko słońce wędrowało w zachodu na wschód, lub na długie godziny zatrzymywało się w miejscu. Nigdy go zresztą nie widział, coś podpowiadało mu, że powinno być ono okrągłe i żółte, lecz nie miał pojęcia czy tak jest w rzeczywistości. Wszystko to sprawiało, że nie potrafił dokładnie określić czasu, jaki upłynął od jego narodzin. Nie wiedział ile już lat wędruje poprzez pustkowia.

A teraz obudził się, sięgając błyskawicznie po nóż i podrywając się z posłania. W ciemności widział świetnie, wychwytując najmniejszy przejaw ruchu na zewnątrz szałasu. Wybudował go w tym miejscu kilka tygodni temu, stawiając nieopodal zagrodę, gdy wyczuł zmianę klimatu. Zanosiło się, że oziębi się na dłużej, a temperatura spadnie poniżej pięciu stopni. Instynkt nigdy wcześniej go nie zawiódł, po tylu latach spędzonych w zonie znał ją wręcz podświadomie. Zimował nie pierwszy raz, wiedział więc, co go czeka. Zaczął gromadzić zapasy, usiłując przypomnieć sobie czy wcześniej był już w tym rejonie i przygotował skrytki, w której ukrył mięso posypane solą, uzyskaną z zapasów opisanych cyrylicą jako NaCl. Wzniósł szałas, którego dach przyoblekł wysuszoną i rozciągniętą skórą lietuchaiszy, jak zwał odmianę Polaka, którą zestrzelił kiedyś z łuku przy pomocy strzały uzbrojonej w ładunek wybuchowy. Lietuachaisza runęła na ziemię, osmalona eksplozją, która nie zdołała przebić jej dziwacznej skóry. Lecz o dziwo dokonał tego cios nożem, gdy Łowca szybkim ruchem poderżnął jej garło. Twór drgał i podskakiwał, nawet po obcięciu łba usiłował odlecieć na swych nietoperzowatych skrzydłach i wyhodować sobie kolejny, lecz stalker nie pozwolił mu na to, wypalając jego szyję trzymaną w ręku pochodnią. Gdy ciało wreszcie znieruchomiało zajął się trojgiem oczu, wpatrującym się w niego złowrogo z odciętego łba. Rozbił go przy pomocy kamienia, nie dając szansy by rozwinął się w coś więcej. Następnie zdjąwszy skórę Polaka nałożył ją na konstrukcję z kości olbrzymów, jakie licznie wystawały w tym rejonie licznie spod piasku, po czym zaczął podziwiać swe dzieło. Osłona była niezwykle ciężka i wytrzymała, chroniąc przed opadami kwaśnego deszczu i żółto-czerwonego lepkiego śniegu. Cziertowskij Poliaczek okazał się niezwykle przydatny. Miał jeszcze jedną dodatkową cechę, której nie pozbył się po śmierci, jego skóra nadal pozostała na wpół przezroczysta. Wcześniej umożliwiało to przyglądanie się organom twora i zachodzącym w jego wnętrzu procesom, teraz pozwalało Łowcy spoglądać na to, co działo się na zewnątrz.

Oko akomodowało się do ruchu, jednak jedyny jaki był w stanie dostrzec pochodził z zagrody. Na granicy widoczności, odcinając się na tle nocnego fioletu poruszały się ciemne sylwetki. Polacy wydawali dźwięki, jakich nie słyszał nigdy wcześniej. Przez chwilę był przekonany, że wzywają pomocy. Schwytał ich w odstępie kilku dni, zamykając we wcześniej przygotowanych kojcach, pozbawiając po jednej z dwóch par oczu, odpowiedzialnej za rozpoznawanie pory dnia. Gdy odciął oczy znajdujące się na czułkach Polacy uznali, iż nadeszła w noc i zapadli w letarg. Przestali walczyć i atakować swymi pazurami oraz kolczastymi ogonami, pozwalając potulnie zaprowadzić się w pasach do klatek. Nie miał jeszcze sprecyzowanych planów, co z nimi uczyni, wiedział jednak, że zaopatrzą go w nadchodzących tygodniach, stając się pożywieniem bądź przyodziewkiem. Zimy w zonie bywały może i krótkie, lecz srogie. Zima pridet, stwierdził, ale wiedział, że przetrwa ją podobnie jak i poprzednie.

Teraz jednak okoliczności się zmieniły. Wydostał się na zewnątrz namiotu, odczuwając zimno i słysząc dźwięki otoczenia, dotąd stłumione we wnętrzu. To one go obudziły, sprawiając iż poderwał się w poszukiwaniu zagrożenia. Wycie będące czymś w rodzaju stłumionego pisku wychodziło nie tylko z gardeł Polaków. Uświadomił sobie, że słyszy je wszędzie wokół, dochodzące z oddali przytłumione, pochodzące z wielu gardeł.

Pustkowia krzyczały. Twory znajdujące się w promieniu wielu wiorst wyły jednym głosem. Słyszał go i miał ochotę doń dołączyć, gdy poczuł nagle przerażenie. To był atawistyczny lęk, strach przed tym co nadciągało, co pojawiło się gdzieś za niebem wiecznie zakrytym chmurami. Padł na ziemię i zwinął z bólu, gdy więź kolektywna sięgnęła jego głębi. Nie stał się jej częścią, lecz poczuł całym swym jestestwem to samo, co Polacy.

Coś nadeszło.

Nigdy dotąd sobie tego nie uświadamiał. Nie interesowało go czym właściwie był zew zony, przywołujący ciągłym śpiewem. Rejestrował go na pewnym poziomie, czasem miał ochotę na niego odpowiedzieć i ruszyć w ślad za Polakami, lecz zazwyczaj zapominał o jego obecności. Dobiegał gdzieś spoza rubieży, gdzie powietrze wypalało płuca, a skóra zaczynała się topić. Był częścią tego samego szumu, jaki generowali Polacy kontaktując się ze sobą, istniejąc jako element świata, w którym przyszło mu żyć. Z czasem zdał sobie jednak sprawę, że w zonie jest coś jeszcze, czego początkowo nie słyszał. Nie był w stanie tego określić, zdawało się harmonijnie współgrać z melodią zony, było jednak czymś zupełnie innym. Zdawało się dobiegać z miejsca, w którym narodził się na nowo, od którego oddalił się już o setki wiorst. Było niepokojące i odległe, lecz wyraźnie zaciekawiało Polaków, choć zew zony zdawał się zupełnie ten drugi dźwięk ignorować.

Wszytko to nie musiało być prawdą. Oba szumy zmieniły się w wyraźny śpiew, kiedy spróbował dziwacznych grzybów jakie napotkał pośród stepów porośniętych grubymi źdźbłami traw. Zdało mu się wówczas, że stał się mały, a kapelusze olbrzymie. Zew stał się śpiewem, drugi dźwięk zmienił się w złowieszczy szept, pojawił się także trzeci, który wołał doń głosem jego matki, przywołując mu przed oczami płonące gwiazdy, jakie ujrzał gdy wychodził z jej łona. Zdawała się wzywać jego pomocy, kierując słowa wprost do niego, powtarzając, iż coś nadchodzi.

A teraz przybyło i przytłoczyło go swą obecnością. Odrzucił owe wizje, gdy się ocknął i odkrył, że jego ciało zaczęło się zmieniać, pokrywając rogowymi łuskami, a twarz wydłużać i przypominać w pysk. Oddalił się wówczas z tamtego miejsca, nie chcąc dopełnić pełnego cyklu przemiany. W owej chwili wydawało mu się, że już kiedyś ją przeszedł, wówczas przez dziesiątki lat błąkał się pod niebem oświetlonym zimnymi niebieskimi gwiazdami, pośród kraterów i czarnych jak noc istot przypominających mrówki, chodzących w wyprostowanej postawie, nad jego głową zaś znajdował się blady pierścień opinający wokół świat po którym wędrował. Nie był pewien jak długo trwały wizje, lecz jego wydłużona twarz przestała umożliwiać założenie maski gazowej, czaszka rozciągnęła się, zęby stały się kłami. Dzięki nim pożarł to wrzeszczące dziecko, wierzgające swymi czterema odnóżami, następnie rozszarpał jego rodziców, kryjących się w bunkrze, usiłujących do niego strzelać. Ale to byli Polacy, nie ludzie, nie miał więc czego żałować.

Zorientował się, że znowu stracił świadomość i znalazł w swej przeszłości. Choć rana w głowie zagoiła się dawno temu, pulsowała bólem ściągając go do rzeczywistości, nie pozwalając mu całkowicie odpłynąć i zatracić się w zonie. Czasem zdawało mu się, że to, co znajduje się we wnętrzu jego mózgu i płonie żywym ogniem, nie pozwala mu skupić się i przypomnieć sobie pewnych rzeczy, jednocześnie uniemożliwia normalne funkcjonowanie. Niczym kotwica ściągało go na powrót ku światu. Otworzył oczy i spojrzał w światło kończącego się dnia. Lęk zniknął, zona milczała, nie słyszał niczego. Przeleżał przed namiotem cały dzień, lub dłużej. Zdążyła pokryć go cienka warstwa śniegu, którą strząsnął z siebie, gdy wstawał. Rozejrzał się, nie znajdując śladu Polaków, pozostający w zagrodzie piszczeli rzucali się na drewniane pręty, usiłując ogryźć je z głodu.

Ścisnął dłoń na ostrzu noża zastanawiając się, co właściwie mu się przydarzyło. Odruchowo spojrzał w niebo, szukając śladów zagrożenia, czegoś co spowodowało u Polaków panikę, która przeszła na niego, a teraz zniknęła jak ręką odjął. Było całkowicie szare, lecz był przekonany, że coś się tam znajdowało, nawet jeśli nie mógł tego dostrzec. Za warstwą chmur, gdzie w czasach świetności ludzkości znajdowały się stacje kosmiczne, na orbicie krążyły sputniki. Gdzie wraz z początkiem atomowego wieku międzygwiezdne karawele żeglować zaczęły ku innym globom. Przed swym upadkiem ludzkość sięgnęła niezmierzonej przestrzeni kosmosu.

A teraz coś stamtąd przybyło. Być może przywołane przez nią z nieprzeniknionej czerni, coś czego nie przewidziano w dniach chwały przed upadkiem ludzkości, nim planetę pokryła zona i jej oddziaływania. Czymkolwiek nie było, Polacy  poczuli lęk. Świat się zmienił, nadal gdzieś tam był zew zony, coś innego, co zdawało się pulsować, lecz wiedział, że nic już nie jest takie samo.

Nie był zaniepokojony. Na pewne rzeczy nie mógł mieć wpływu, przyodział się, spoglądając na futro pokrywające jego klatkę piersiową, dzięki któremu nie zmarzł. Zapiął pas, wziął łuk i ruszył na polowanie, by kontynuować przygotowania do nadchodzącej zimy. Zajrzał do zagrody, po czym przyjrzał się zwierzętom, uznając, że przetrwają jeszcze kilka dni, nie ma więc potrzeby zabijania jednego z nich, by nakarmić pozostałe. Ze skrytki umieszczonej głęboko w ziemi i przykrytej kamieniami, wydobył kilka kawałków solidnie zmarzniętego pociętego uprzednio mięsa. Rzucił je tworom patrząc jak kłapią łapczywie swymi pyskami.

Oblizał się łapczywie, przeciągnął językiem po swych długich i ostrych kłach, z których pociekł jad. Następnie pochylił się i ruszył przed siebie, zostawiając głębokie ślady w świeżym śniegu. Było mu nieco niewygodnie, od jakiegoś czasu znowu poruszał się na dwóch nogach, nie przywykł jeszcze do tego, że nie czołga się i ślini jak czynił to przez długie miesiące, po zjedzeniu tamtego korzenia, gdy żywił się własnymi odchodami. Nie mógł być tych przeżyć pewien, jedynym pewnikiem był potworny ból głowy, potęgujący się w niespodziewanych momentach, zwracający go światu.

Szedł przez pustkowie, zastanawiając się, czy jest ostatnim człowiekiem na Ziemi i czy może sobie jeszcze nadać to miano. W zniszczonej i spustoszonej krainie pełnej dziwacznych istot czasem ogarniały go takie myśli. Wkrótce skupił się na polowaniu, swym pyskiem zaczął węszyć, co jakiś czas zatrzymując się i wciągając w nozdrza zapachy. Dziwne wrażenie nie potrafiło jednak go opuścić, popatrzył w niebo, skryte za chmurami. Uświadomił sobie, że jeszcze niedawno był zmierzch, zatem czas znowu zaczął znowu płatać figle.

Poczuł nagle pulsowanie w głowie i wówczas to zobaczył. Niebo na północnym  wschodzie przecięła biała iskra, niczym piorun uderzyła w ziemię, przynosząc ze sobą huk eksplozji, wzbijając w górę pył. Odruchowo rzucił się na ziemię, padając w śnieg. Minęło wiele lat od kiedy widział upadek bomby i ostrzał artylerii. Po chwili zorientował się, że ma do czynienia z czymś innym.

Coś spadło, prosto z nieba, przecinając warstwę chmur, zostawiając za sobą płomienny ślad. Nie był to meteoryt, bowiem zmieniał trasę swojego lotu. To przybyło z gwiazd, z miejsca w którym niegdyś panowała ludzkość. Być może jej konstrukcje zaczęły się wreszcie rozpadać.

Przez chwilę rozważał, czy przed tą rzeczą Polacy czuli lęk, lecz doszedł do wniosku, że miało to związek z czymś innym. On sam nie poczuł nic na widok białego pioruna, w głębinach swej świadomości odnalazł informację, że sputniki czasem rozbijały się o powierzchnię. Z jakiegoś powodu jeden z nich został strącony z nieba. Miejsce upadku było odległe o kilka wiorst. Łowca rozejrzał się po śnieżnej pustce, szukając śladów pozostawionych przez Polaków, lecz nie dostrzegł żadnych. Westchnął i doszedł do wniosku, że warto przyjrzeć się temu, co runęło prosto w zonę, zderzając się z jej obcą fizyką. Szybkim krokiem wrócił do obozu, wydobył swój plecak i znajdujące się tam stroje ochronne, jakich od dawna nie używał. Założył i zapiął kamizelkę taktyczną, podartą i połataną w wielu miejscach, którą w czasach nim nauczył się jeszcze polować wystrzępili Polacy. Wyciągnął karabin kałasznikowa, a ręce pewnie chwyciły za uchwyt i magazynek. Podpiął go, po czym schował do kieszeni dwa następne. Tylko tyle mu pozostało, zabrał także pistolet APS, który nosił przy sobie od kiedy zabił byłego żołnierza, usiłującego zamordować go na szlaku. Gdy tylko go dostrzegł zrozumiał, że musi to uczynić i nie czekał, aż tamten zrobi to pierwszy, po prostu podkradł się do niego i zadał mu szereg ciosów nożem, po czym ograbił zwłoki, porzucając je do pułapki, jaką zastawił na Polaków. Gdy przybyli zwabieni tym przysmakiem, wpadli do przygotowanego uprzednio wilczego dołu.

Wyszedł z namiotu i ruszył na południe. Śnieg był sypki i pokrywał świat cienką warstwą, przypominającą szron. Z rzadka widoczne były krzewy o ostrych kolcach, które kołysząc się na wietrze wyciągały swe ostro zakończone ramiona, usiłując go schwytać. W pobliżu uskoku temperatura w ostatnich dniach spadała, a wichry przynosiły wprost z jego serca zimę. Postanowił ją przeczekać, podążając wzdłuż krawędzi potężnej wyrwy. Powstała dawno temu podczas wojny, gdy spadły tu dziesiątki bomb atomowych, a powierzchnia pękła, ukazując swe bezdenne serce. Biegła z północnego wschodu na południowy zachód, ciągnąc się przez wiele wiorst. Niegdyś, gdy ludzkość powróciła ze swych schronów, by ujarzmić na nowo powierzchnię, wielkim wysiłkiem rozpięła nad nią most. Żelazny łuk wznosił się triumfalnie w górę, świadcząc o dniach chwały człowieka pracy, który na przekór trudom i zniszczeniom zadanym mu przez wroga ujarzmiał naturę. Łowca pamiętał, że jego środkiem biegła linia kolejowa, którą kiedyś nieprzerwanie jeździły pancerne pociągi. Były to jednak dawno zapomniane czasy, nie potrafił powiedzieć kiedy to wszystko miało miejsce. Trudność z zapamiętywaniem wydarzeń połączona ze zmiennym upływem czasu w zonie sprawiała, iż zdawało mu się, iż wszystko to wydarzyło się tysiące lat temu. On jeden trwał tu niezmiennie, obserwując przemiany kolejnych miotów Polaków, jako ostatni, niemy świadek wydarzeń. Następujące po sobie fale przybywające z głębi zony, gdzie czas zdawał się biec zupełnie innym trybem, zdawały się być coraz lepiej przystosowane do panujących ciężkich warunków. Zauważył, iż nabierają cech umożliwiających im przetrwanie na mrozie, w gorącym powietrzu, oddychanie w miejscach, gdzie tego ostatniego w ogóle nie było. Jeśli jakiś twór wydostał się spod jego łuku i noża, uchodząc z życiem, mógł być pewien, że jakiś czas później pojawi się odmiana, wyczuwająca ten rodzaj zagrożenia i starająca się przed nim uchronić. To była podstawowa różnica między nim a Polakami, wciąż jeszcze wiedzę zdobywał przez doświadczenie i naukę, tamci wpajali ją dokonując ewolucji. Wiedział, że nie jest to świadomy proces, lecz wpływ czegoś, co oddziaływało w głębi zony, gdzie nigdy nie zdołał dotrzeć. Nawet się próbował, niepewny jak może się zachować, gdy zew stanie się głośniejszy. W polowaniach wolał używać zwykłych pułapek, przypominając sobie rozmaite sztuczki, jakich nauczono go w jego rodzinnym kraju, w dawno zapomnianych czasach  dzieciństwa, nim rozpoczęła się wojna, a on wyruszył pociągiem jadącym wiele dni na zachód, by wziąć w niej udział. Pozostawił wówczas za sobą tundrę na zawsze, nawet jeśli tutejszy krajobraz mu ją mocno przypominał. Tygrysy i niedźwiedzie nie zmieniały jednak swych ciał, bazując zawsze na sprycie, instynkcie i przewadze, jaką dawały im ich kły i pazury. Polacy byli zupełnie inni, mimo iż zatracili jakąkolwiek inteligencję, wiele pokoleń temu, kiedy zaczęła się ich ewolucja. Dlatego wolał łuk i strzały oraz wilcze doły, natrafiał już na dziwaczne twory o długich segmentowanych ciałach, od których odbijały się kule wystrzelone z kałasznikowa. A jednak go ze sobą zabrał, podświadomie przeczuwając, że cokolwiek nadeszło, nie ma nic wspólnego z Polakami.

Krajobraz wciąż był płaski, oświetlany przez blade światło dnia. Noc odeszła wraz z obozowiskiem, gdzie planował zimować, choć przeczuwał, że plany te ulegną zmianie. Przynajmniej otoczenie wyglądało normalnie, czasem gdy trafiał w miejsca pełne dziwacznych porostów i geometrycznych konstrukcji, nad którymi świeciło kilka czerwonych słońc, nie był pewien, czy wciąż pozostaje w zonie, czy już dawno opuścił znany mu świat. Istniała jeszcze możliwość, że zatraca się w swoim szaleństwie. Dotknął swej twarzy i stwierdził, że porasta ją broda, a ona sama jest płaska, choć z jakiegoś powodu był przekonany, że ma tam szczecinę i ostre kły. To dobrze, będzie w stanie założyć maskę p-radgaz.

W mroźnym powietrzu zaczął myśleć dużo jaśniej i zorientował się, że podąża w kierunku mostu. Nie chciał się do niego zbliżać, podobnie jak podchodzić do samego uskoku. Kiedyś, w dniach gdy zapomniał ludzkiej mowy i żywił się napotkanymi ludźmi, dotarł do jego krawędzi, by zajrzeć w te niekończącą się przepaść. Poniżej przęseł, ciał i szkieletów setek ludzi, którzy zginęli podczas jego budowy, ujrzał ciemność, w której coś oddychało i czekało na pożywienie. Wyczuł tam obecność istoty, której nawet on nie dałby rady upolować, a potem opanowała go wizja. Miał wrażenie, że dziura ta prowadzi wprost do czegoś, co jego dziadek nazywał piekłem, w czasach nim słowo to zostało zakazane. Gdzie pośród płonących wiecznie ogni, żyją mroczne istoty o ognistych oczach, rozgryzające schwytanych ludzi, których ciała pękają niczym suche drewno, lecz wciąż pozostają żywe. W miejscu, gdzie połowę nieba zajmuje rozpalony glob wypełniający niebo swym pożarem, za którym czai się coś, przy czym nawet Polacy okazaliby się jedynie błahostką. Potem wizja zniknęła, a on ocknął się nieopodal rdzewiejącego mostu, nieużywanego od wieków, gdzie od dawna nic nie przejawiało oznak życia.

Teraz znowu powracał w to miejsce, bowiem chęć sprawdzenia tego, co spadło z nieba, przewyższyła niechęć związaną z przybyciem w tamto miejsce. Nie był w stanie określić jak wiele wiorst mu jeszcze pozostało, na obszarze zwanym Dzikimi Polami, przestrzeń często była niestała. Tak blisko zony, poza jej rubieżą, nieopodal wnętrza, mapy nie miały żadnego znaczenia, nic nie przypominało nakreślonych dawno temu obiektów kartograficznych. Dzikie Pola, wreszcie przypomniał sobie tę nazwę, używaną na określenie terenów poddanych sporadycznym działaniom zmiennych, nawiedzanych przez Polaków, położonych na przedpolu rubieży zony, gdzie ludzie byli jeszcze w stanie przetrwać.

Nigdzie nie dostrzegał śladów Polaków, nie wyczuwał także ich obecności. Z rzadka zdarzało się, aby nawet pojedyncze sztuki nie krążyły po pustkowiach w poszukiwaniu pożywienia. Zupełnie jakby to, co stało się w nocy, gdy dopadł ich nagły lęk, sprawiło, że zniknęli z tych stron. Przyczyna mogła być rzecz jasna bardziej prozaiczna, mogła być nią choćby nadchodząca zima. Polacy wyczuwali ją równie dobrze jak Łowca, jeśli nie lepiej.

Choć z każdym krokiem zbliżał się do uskoku, zdawało mu się, że staje się cieplej. Za sobą pozostawiał intensywny fiolet zony, z której wyszedł. Gdy obejrzał się i ujrzał swoje ślady pojawiające się na śniegu jak gdyby znikąd, choć zdawało mu się, że przeszedł już wiele arszynów, zaczął zastanawiać się, czy to możliwe, aby przyszedł tu z wnętrza zony. 

Skoro na powrót podlegał warunkom świata, który niegdyś dobrze znał, uznał iż pora by zacząć się pilnować. Jego ciemny strój odcinał się mocno na tle białej przestrzeni, niewiele mógł na to poradzić. W dali przed sobą dostrzegał jednak miejsca, w którym śniegu nie było, roztopił się lub po prostu nie padał, więc postanowił dotrzeć tam jak najszybciej. Sięgnął po lornetkę i o kilka wiorst w oddali dostrzegł most. Żelazny łuk był długi, widział jedynie krawędź przepaści, a nad nią fragmenty metalowych konstrukcji. Mostu nie oparto na przęsłach, jego krawędź po drugiej stronie ginęła we mgle, nie dostrzegał żadnego ruchu. Tak jak przypuszczał nie był używany od lat. Nieopodal znajdowała się dawna strażnica, gdzie niegdyś siedzibę swą miał dyżurny ruchu i mieściła się placówka wojskowa. Miejsce już dawno zostało splądrowane, jeśli dobrze pamiętał swą poprzednią wizytę uczyniono to na długo, nim on przybył w te strony.

W mroźnym powietrzu jego oddech zmieniał się w mgiełkę. Schował lornetkę, ruszając przed siebie. Mgła rozstępowała się, widział już ślady tego co go interesowało, około dwóch wiorst od mostu, po drugiej stronie uskoku, nad białą pustką unosił się dym. Tam runęło to, co przecięło niebo lecąc z zachodu na wschód i płonąc rozbiło się o ziemię. Jednak aby dojść w tamto miejsce musiał przejść przez most. A to mu się nie podobało.

Wkrótce dotarł do dwóch torów kolejowych biegnących równolegle poprzez Dzikie Pola. Zatrzymał się, pochylił i odgarnął dłonią cienką warstwę śniegu, przyglądając zardzewiałym szynom. Dawno po nich nic nie przejechało, jak okiem sięgnąć nie był w stanie dostrzec wagonów bądź lokomotyw. W czasach świetności ludzkości przemieszczały się tędy kilka razy dziennie. Linię pociągnięto z wielkim trudem jeszcze w latach nuklearnej zimy. Mimo iż wówczas prowadziła przez pustkowia daleko od rubieży zony, często tereny te nawiedzali Polacy. Początkowo nikt nie wiedział z jakiego powodu ginęli robotnicy, z czasem odkryto, że z wnętrza wypalonej pustki przybywają dziwaczne istoty, nie będące ludźmi. Jednak wielką ofiarnością zeków pociągnięto tory aż po Poznań, na granicę zachodniego frontu, który wkrótce stał się koszmarem i granicą cywilizowanego świata. W tamtych dniach do Poznania codziennie przemieszczały się pociągi, wiozące zaopatrzenie, prowiant, uzupełnienia i więźniów. Służba na granicy nie była łatwa, dalej leżały tereny, przy których Dzikie Pola wydawały się zupełnie niegroźne. To co krążyło pośród lodowych wichrów i kraterów w kraju, który zwano niegdyś Niemcami, a który całkowicie zniszczono podczas pierwszych dni wojny, napawało przerażeniem nawet najtwardszych wiarusów. Mało, który żołnierz chciał pełnić tam służbę, wkrótce żelbetonowe bunkry i tunele wykopane głęboko w Międzyrzeckim Rejonie Umocnionym, w grotach pod wzgórzami, stały się miejscem zsyłki. Żołnierze zaś robili co mogli, by nie trafić na zachód. Gdy pili ze stalkerami w knajpach opowiadali przerażające historie. Z zachodu po prostu się nie wracało.

Tamten świat przestał już jednak dawno istnieć. Nie było knajp, stalkerów, podziemnych miast, twierdz ani tuneli. Nawet ludzie już dawno wyginęli. Dzień narodzin Łowcy, gdy odniósł ranę, poczuł w głowie rozbłysk, a potem ujrzał dwie gwiazdy, był dniem końca historii. Ci którzy ocaleli, uciekli na pustkowia, potem stopniowo wyginęli, przez dziesiątki lat, jakie minęły od tamtych dni. Nie pamiętał ile już zim się tu błąkał.

Wszedł na tory, stwierdzając, że podkłady nie zdążyły jeszcze zbutwieć i się rozpaść, choć wyrastały spomiędzy nich źdźbła rzadkiej trawy. Śruby mocujące szyny zdążyły zardzewieć. Z czasem całkowicie rozpadną się ze starości, a po dniach chwały człowieka pracy nie pozostanie żaden ślad, o ile wcześniej nie sięgnie tu zona. Powiększyła się znacznie przez ostatnie miesiące, przesuwając w ślad za Polakami, których wypluwała niczym matka. Cierpliwie krok po kroku zajmowała kolejne tereny, zmieniając je i deformując. Stałe fizyczne, zasady biologiczne i reguły chemiczne podlegały ciągłym przemianom, świat stawał się niezdolny do potrzymania życia, jakie istniało na nim do tej pory. Zastępowało je coś innego.

Szedł powoli wytężając wzrok, stawiając na podkładach nogi odziane w wojskowe buty. Zorientował się, że nie wystają już z nich długie stopy zakończone pazurami, lecz nie pamiętał kiedy zmieniły się, a buty zostały zszyte. Nie był pewien gdzie leży granica między rzeczywistością a wyobrażeniem, nazbyt często tracił świadomość i pamiętał rzeczy, które nigdy nie miały miejsca. Często odkrywał, że rzeczy, które zaczyna wykonywać, robił już wcześniej, a pewne zdarzenia przeżył. Dawno nie widział już dwóch płonących gwiazd, które zazwyczaj wpędzały go w szaleństwo, ukazując się pośród nocy. Gdy jednak patrzył na niebo pojmował, że nie ma prawa zobaczyć tu żadnego gwiazdozbioru, w świecie pokrytym odwieczną, zawieszoną nisko warstwą chmur.

Idąc nieśpieszne dotarł wreszcie do krawędzi mostu i zatrzymał się spoglądając przed siebie. Tory nie zmieniały nachylenia, ciągnęły się długą prostą linią, aż na drugą stronę uskoku. Most nie posiadał barierek, był jednak szeroki na tyle, by mogły się na nim zmieścić i wyminąć dwa pociągi. Poniżej metalowej konstrukcji, na której ułożono torowisko, rozpięto łuk, spinający oba brzegi. Dostrzegał rozliczne pręty wzmocnień, z tej perspektywy przypominające siatkę tkaną przez pająka. Most nieodmiennie wzbudzał w nim podziw. Stanowił dowód wiedzy jaką posiadał człowiek i tajemnicach inżynieryjnych jakie zgłębił, pozostawiając rozpadający się pomnik własnej wielkości w zniszczonej krainie. Długość mostu oceniał na co najmniej ćwierć wiorsty, a budowa konstrukcji pochłonęła wiele żyć. W latach atomowej zimy i tego co nadeszło później pozwoliła jednak na utrzymanie Poznania i zapewnienie mu ciągłych transportów.

Łowca kroczył na most, stwierdzając, że w drewnianych wspornikach są dziury. Brak konserwacji robił swoje, choć jak na swoje lata budowla trzymała się świetnie. Smagana jedynie przez zimny wiatr przetrwać mogła latami. Postawił kolejny krok i zorientował się, że w ciszy jego buty wydają głośne odgłosy, gdy wyciąga szeroko nogi, by przemieścić się między kolejnymi drewnianymi platformami. Zatrzymał się na chwilę i wsłuchał w dźwięki, jednak nigdzie nie usłyszał nadciągających tworów. Na wszelki wypadek sięgnął dłonią do kołczanu zawieszonego na plecach i sprawdził czy wybuchowe strzały znajdują się na swoich miejscach. Były tam, podobnie jak te, na których groty wypełnił amunicją. Jednak te pierwsze sprawdzały się dużo lepiej, o czym pamiętał jeszcze z czasów walk z Pasztunami w Afganistanie.

Wspomniał odległy i górzysty kraj, który nie chciał przyjąć wyzwolenia. I wiele innych, które oglądał podczas drogi, którą przeszedł. To było jednak w innym życiu, które dawno pozostawił za sobą.

Wspominanie pozwalało mu nie myśleć o tym, że znajduje się na moście. Głowa znowu go rozbolała i doskonale wiedział z jakiego powodu. W przepaści poniżej jego stóp, pośród ciemności, która przesłaniała dno, o ile jakieś istniało, coś go przyciągało. Miał ochotę podejść do krawędzi mostu i uczynić kolejny krok, poszybować w dół, do miejsca, stanowiącego obietnicę ukojenia. Przez chwilę zaczął rozważać takie rozwiązanie, które zaoszczędziłoby mu dalszego wegetowania pośród pustkowi, ból głowy szybko przywołał go jednak do porządku. Wnętrze pulsowało sprawiając, że skupił się na tym, by jak najszybciej przejść na drugą stronę. Cokolwiek czekało w niezmierzonej głębi oferując wybawienie, nie było przeznaczone dla niego.

Był już w połowie mostu, ból zaczął go oślepiać, skupiał się wyłącznie na nim. Zapomniał, że pod nim znajduje się otchłań, wyrwa sięgająca początków czasu, którą po ustaniu działań wojennych próbowano badać, lecz wyniki utajniono, a jak głosiły plotki, niewiele wypraw naukowych zdołało stąd powrócić, te zaś które to uczyniły, wkrótce oszalały. Wojsko nie lubiło tego miejsca, a żołnierze Służby Ochrony Kolei zawsze odbezpieczali broń, gdy pociągi przekraczały most. Stalkerzy mieli zakaz zbliżania się do instalacji wojskowej, ryzykując rozstrzelanie. Załogi stanic po obu stronach mostu nigdy nie mówiły, aby spotkało je coś dziwnego. Im dłużej tu pozostawały, coraz trudniej było je zrozumieć, zatracały się rozmyślaniach na temat pustki i głębi, stosowano więc częstą rotację.

Uświadomił sobie, że zapomniał zajrzeć do opuszczonej wartowni przed wejściem na most, lub być może zajrzał i tego nie pamiętał. Kieszeń miał pełną amunicji do kałasznikowa i nie potrafił powiedzieć skąd tam się wzięła. Zaciskał na niej miarowo dłoń, pozwalając by ostre czubki wbijały się w skórę. Nie omieszka sprawdzić budynku po drugiej stronie, choć przecież chyba już tu wcześniej był.

Nagle stwierdził, że niczego nie będzie sprawdzał, lecz jak najszybciej oddali się od mostu. Z jakiegoś powodu miał go dość, choć nie słyszał już tego, co zdawało się wcześniej go przyciągać. W ogóle nie słyszał niczego, nawet zew zony dawno zamilkł. Jedyne co do niego docierało, to własny oddech, rozbrzmiewający głęboko w czaszce, sprawiający, że ból pulsował jednostajnie.

W ten sposób znalazł się po drugiej stronie, tuż obok budynku wojskowego, o który oparł się ręką. Gdy poczuł szorstką powierzchnię betonowej ściany wrócił nagle do rzeczywistości, a ból ustąpił. Obejrzał się nieufnie na most, lecz nic się nie zmieniło. Nadal wisiał niczym wstęga zawieszona w pustce, po obu stronach była tylko delikatna biała mgła i śnieg niesiony na wietrze. Nic się nie poruszało, lecz on nie miał ochoty tam wracać. Zamiast tego odwrócił się, wciągnął powietrze, po czym ruszył w kierunku dymu, mając z lewej strony fioletowe niebo zony. Instynkt podpowiadał mu jednak, że nie napotka tu żadnej zmiennej.

Wkrótce dostrzegł przed sobą ciemne ślady i fragmenty metalu, ciągnące się długą linią, począwszy od miejsca, gdzie obiekt uderzył o powierzchnię. Spadł pod kątem, po czym koziołkował, rozrzucając wokół fragmenty błota i kawałki swej konstrukcji. Łowca dostrzegł kilkanaście drobin metalu wbitych w grunt. Jednak nie interesowały go one, chciał zobaczyć główną część obiektu. Musiał przejść wiele arszynów, najwyraźniej  spadał z dużą prędkością z bardzo wysoka, wybił bowiem niewielki krater, do którego Łowca dotarł wreszcie idąc śladem pozostawionym na ziemi. Zatrzymał się na jego krawędzi, bowiem to, co było w środku płonęło żywym ogniem, który dogasał, lecz wciąż miał znaczną temperaturę. Nie wyglądało na to, żeby tajemniczy przedmiot przetrwał  uderzenie. Był tym nieco zawiedziony, bowiem nigdy wcześniej nie widział sputnika, a był świadom, że to jedna z ostatnich okazji, by mógł go ujrzeć, nim pozostałości dawnej wielkości rasy ludzkiej runą na Ziemię. Zaczął się rozglądać wokół, gdy jego wzrok padł na znacznej wielkości fragment wbity głęboko w grunt. Podszedł bliżej i przykucnął, nie chcąc dotykać gorącej powierzchni. Gdy tylko nań spojrzał, zrozumiał z czym ma do czynienia. Przed sobą miał litery, nie będące cyrylicą, na tych ziemiach prosty żołnierz zwał je niegdyś polskimi, wiedział jednak doskonale, że alfabetu takiego używano również gdzie indziej.

NORTH CENTRAL POSITRONICS odczytał zachowany napis, wybity w metalu, wraz z cyframi zapewne oznaczającymi model urządzenia. Przez chwilę był zafrasowany, gdy dotarło do niego na co patrzy.

Nie miał jednak czasu się nad tym zastanowić, bowiem dobiegł go dźwięk dochodzący z oddali, z kierunku, którego przybył. Początkowo nie był w stanie uwierzyć w to co słyszy, przekonany, że umysł na powrót płata mu figle, gdy jednak dźwięk się przybliżył, musiał go zaakceptować.

Nadjeżdżał pociąg.         

Chełm >>

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz