piątek, 14 listopada 2014

Rozdział 1

1.

Polacy nadchodzili zwartą kolumną, parci niepohamowanym instynktem kolektywnego umysłu, pragnąc rozerwać na strzępy wszystko, co napotkają na swej drodze. Pośród ruin czekał na nich Walter spoglądając zmęczonym wzrokiem na drogę z Radzymina, gdzie kłębiła się nadciągająca horda.  Z daleka nie mógł rozpoznać rodzaju nadchodzącego wroga. Opuścił lornetkę i bezwiednie sięgnął ręką, chcąc poczuć chłodny dotyk lufy karabinu, jakby chciał się upewnić, że broń jest na miejscu. Milczał dłuższą chwilę nim spojrzał na Nadieżdę.
- Dużo ich – powiedziała, nie przestając śledzić potencjalnych celów lunetą karabinu snajperskiego. Pokiwał głową, po czym odwrócił się by popatrzeć w tył, w dal za ruiny, gdzie znajdowała się Warszawa. Upił z manierki łyk zaprawionej chemikaliami wody, a endorfiny zagrały w jego organizmie sprawiając, iż zapomniał o zmęczeniu i poczuł radość z nadchodzącej walki.
- Da – przytaknął i klepnął ją w ramię. – Idziemy.
Wstała z przyklęku, opuszczając lufę broni.
- Cofamy się? – spytała czujnie, jak gdyby wietrzyła wydanie niewłaściwego rozkazu. Powinna być gotowa w każdej chwili zameldować o zachowaniu przez dowódcę defetystycznej postawy, lecz Walter był przekonany, że tego nie uczyni. Nie przejmował się tym, zmęczony długim patrolem oraz nabuzowany nadmierną dawką szczęścia. 
- Cofamy się od czasu Radzymina  – odparł, ruszając drogą wiodącą pośród lejów i gruzowisk.
- Gdyby pieprzona piechota zrobiła co należy, te sabaki  nie dotarłyby tutaj – mruknęła.
- Piechota ustalonym manewrem osiągnęła zaplanowane pozycje – przypomniał, dodając z naciskiem – Towarzyszko Okuniewa.
- Tak, tawariszcz lejtnant – potwierdziła krótko, gdy przypomniał jej w ten sposób, iż słowa jakie wypowiada, nie powinny paść w obecności osób postronnych, gdyż mogłoby się to dla niej skończyć niezbyt dobrze. Po tygodniach walk wojsko ogarniało coraz bardziej widoczne rozprężenie sprawiające, że oficerowie polityczni bez trudu znajdowali żołnierzy o niewłaściwej postawie ideologicznej. 
Przyśpieszyli kroku, mijając szkielety dawno zapomnianych budowli i leżące w błocie trupy. Walter przelotnie zarejestrował, że zabici tu ludzie nie zginęli z rąk Polaków - ich ciała były nienaruszone. Twarz jednego z martwych patrzącego w kierunku szarego nieba aż nadto mówiła, co mu się przydarzyło. Puste oczodoły i nabiegłe krwią oblicze świadczyły, iż walczący pochodzili z karnego batalionu. W przypadku zawahania przy wykonaniu rozkazów  spotykała ich szybka śmierć z rąk przedstawicieli Informacji Wojskowej. Pozbawione mózgów zwłoki pozostawały tam gdzie upadły, ku przestrodze dla wojska. 


Walter beznamiętnie minął ciała, kierując się ku pozostałościom budynków, gdzie z dala od drogi ocalały cztery ściany jednego z siedlisk. W tym miejscu pod dachem na odpoczynek rozłożył się oddział. Zmrużył oczy spoglądając na domostwo, po czym skinął głową z aprobatą, nie dostrzegając widocznych śladów biwaku. Choć ruiny wyglądały na z dawna opuszczone, był przekonany, że jego drogę śledzi lufa co najmniej jednego karabinu. Mimo zmęczenia spowodowanego długą walką nie tracili czujności, nie zapominając o podstawowych zasadach przetrwania na Dzikich Polach. Nawet, jeśli w ich działania powoli zaczynały się wkradać rutyna i zmęczenie, gdyż misja trwała zbyt długo.
Uniósł się, by opuścić rów ciągnący się wzdłuż drogi, którym skuleni dotąd podążali. Nadieżda powoli się odprężała. Im bliżej podchodzili domostwa, przestawała sprawdzać, czy nie podąża za nimi przeciwnik, wciąż oglądając się, gotowa w każdej chwili zdjąć z pleców karabin Dragunowa i  klęknąć w błocie, by razić przeciwników celnymi strzałami. Jednakże drgnęła gwałtownie, odruchowo sięgając po pistolet APS, gdy Walter upadł i zaklął.
- Potknąłem się  – wyjaśnił. Nim wstał odgarnął błotnistą maź, by ujrzeć rdzewiejący kawał metalu, na który natrafił. Wciąż widoczne były na nim polskie litery, pochodzące z czasów, gdy okolica tętniła życiem.
- Marki – przeczytał. – To by się zgadzało – gdy napotkał nic nierozumiejący wzrok Nadieżdy, wyjaśnił – Ta sama miejscowość jest na mapie.
- Przynajmniej wiemy gdzie jesteśmy – mruknęła. Skinął głową. Musieli polegać wyłącznie na starych sztabówkach, powstałych na bazie planów pochodzących sprzed kilkudziesięciu lat, a tym samym przedstawiających okolicę z czasów przed zniszczeniami. Danych topograficznych nigdy nie uaktualniono, bowiem zapuszczały się tu wyłącznie patrole zwiadu, takie jak ich oddział. Bardziej niż na zaznaczaniu ukształtowania terenu, zależało im na informacjach umożliwiających przetrwanie. Lecz podstawowym problemem była nieprzewidywalna zmienność całej rubieży. Choć okolice Warszawy znajdowały się pod nieprzerwaną obserwacją sputników, nie były one w stanie wykonać zdjęć zony, ani żadną aparaturą przeniknąć jej obszaru. Patrole lotnicze wykonywano  wyłącznie na granicy Dzikich Pól, nie chcąc bez potrzeby tracić sprzętu. To, co znajdowało się bliżej wnętrza zony podwarszawskiej, do niedawna nie wychylało się poza jej granice. Prócz przeprowadzenia okazyjnych wypadów na jej rubieżach, pozostawiano ją samą sobie.  Do czasu Radzymina.
- Chodźmy – powiedziała Nadieżda widząc, że Walter wpatruje się wciąż w zardzewiały znak. Być może obawiała się, że dopada go choroba smutku, w jaki prędzej czy później popadali wszyscy przebywający w zonie, wędrujący wśród zgliszczy dawno upadłej republiki, pozostając na otwartej przestrzeni.


Gdy zbliżyli się do domostwa usłyszeli ciche pogwizdywanie. Komar dawał znać kwaterującym, że powraca dowódca. Ukrył się w ruinach dachu, zza krokwi obserwując okolicę przez lornetkę.
- Niechybnie dobre wieści – usłyszeli jego głos, gdy podeszli bliżej. – Jakiś dobry spirit się znalazł,  tawariszcz lejtnant, że tak się pokładacie.
- Za dobry dla was – odparł Walter. – My duszkiem wypili i już nie starczy – przystanął na chwilę by spojrzeć w górę. – Pilnuj drogi. Idzie tu kupa Polaków.
- Nie zaskoczą – odparł z góry Komar. – Daleko?
- Będzie parę wiorst. Zdążymy zniknąć – odpowiedział Walter, po czym wszedł do środka.
Tamara klęczała na podłodze, kończąc pakować plecak. Wyraźnie ubyło jego zawartości od początku patrolu, a niesiony przez nią ładunek zelżał. Sprawdzając pozostały ekwipunek, zafrasowana spojrzała na Waltera, podając jemu i Nadieżdzie tabletki.
- Źle? – Zapytał.
Pokiwała głową, gdy sięgał po manierkę. Wypełniał ją płyn będący wodą wyłącznie z nazwy, zawierający prócz znacznej dawki endorfin bojowych chemikalia, umożliwiające przeżycie na Dzikich Polach. Walter wrzucił do środka kolejny lek, który zaczął się rozpuszczać.
- Licznik szaleje – pokazała mu przenośnego Geigera-Petroszyna. – Za dużo tu szlamu, sporo ciał Polaków po tej ostatniej bitwie. Zdrowo podnoszą promieniowanie. Nie pomaga także fakt, że się zbliżają. Będzie szło w górę, a my nie mamy już tabletek.
- Dlatego się zbieramy – powiedział upijając łyk wyschniętymi ustami. Nadieżda zdążyła usiąść nieopodal swego plecaka, oparta o zagrzybioną ścianę, także pociągała z manierki.
-Tawariszcz lejtnant – rozległo się z kąta, gdzie siedział Czeczen wpatrujący się ponuro w przenośną radiostację. Zaciągał się papierosem, którego skręcił korzystając z chwili odpoczynku.
- Poczekaj – uciął Walter, widząc, że Tamara jeszcze nie skończyła. Podwinęła rękaw munduru, podciągając wyżej przylegającą ciasno warstwę termo odzieży. Od nadgarstka do łokcia jej ręka nabierała zielonkawej barwy, zaczynał porastać ją meszek. Walter poczuł mrowienie dostrzegając, iż nalot pulsuje, porusza się jakby coś pod nim się kryło, a skóra przestaje być widoczna.
- Zaczyna brać mnie zona – powiedziała starając się ukryć zdenerwowanie. – Na patrolu jesteśmy już ponad siedem dni. Kończą nam się leki, tracimy odporność. Dalszy pobyt na Dzikich Polach sprawi, iż utracimy zdrową tkankę społeczną oraz zdolność bojową.
- Odnotowano, kapralu – odparł Walter nieco złym głosem. Nie spodobało mu się, że Tamara sprawiła, że rozmowa stała się oficjalna. Będzie zmuszony odnotować jej przebieg w raporcie, podjąć decyzję, a po powrocie wytłumaczyć się w dywizji, ze słuszności działań podjętych w oparciu o zachodzące czynniki wojskowe i partyjne. Patrzył na nią twardo, a jego zniechęcenie stało się aż nadto widoczne. Miała rację, przebywali w zonie już zbyt długo i odbijało się to na ich postępowaniu, powinni znowu zacząć się pilnować, chcąc przetrwać po powrocie do cywilizacji.
- Walter – powiedziała cicho Tamara. – Ja po prostu nie chcę zmienić się w Polaka.
- Ja też tego nie chcę – odparł po chwili równie cichym głosem, po czym dodał głośniej – Amunicja również się kończy, drużyna będzie kierować się do Kordonu celem zaopatrzenia.
Tamara odetchnęła głęboko.
- Dziękuję – szepnęła.
Walter kiwnął głową. Lęk medyka wchodzącego w skład jego drużyny był dlań całkowicie zrozumiały. Choć w przeciwieństwie do piechoty byli szkoleni do dłuższego przebywania na Dzikich Polach, prędzej czy później dopadały ich tutejsze przekleństwa. Spośród nich lęk otwartej przestrzeni był najmniej przykrym, co mogło się przydarzyć ludziom nienawykłym do ciągłego przebywania na zewnątrz. Gorsze były pojawiające się z czasem w organizmie zmiany; nie leczone mogły przemienić ich w najgorsze odmiany Polaków.  Żołnierze Drugiej Armii nie bali się śmierci, towarzyszącej im na co dzień. Lękali stać się najgorszymi koszmarami, z którymi walczyli przebywając poza bezpiecznym murem Kordonu.
- Towarzyszu lejtnancie – przypomniał o sobie Czeczen z kąta, zapalając kolejnego papierosa. Walter podszedł do niego, mijając śpiącego na ziemi Wszołę.
- Szeregowy Dżazijew – powiedział rozdrażniony, a Czeczen zmierzył go spojrzeniem, po czym podniósł się rzucając skręta na ziemię. Szybko, ale nie wystarczająco, pokazując tym samym, co sądzi o nadchodzącej reprymendzie. – Nie odzywacie się niepytani w ludowym wojsku polskim. 
- Tak jest – odparł Czeczen. Walter zbliżył się do niego – Wracamy – powiedział. – Jak otworzycie ryja w Kordonie do starszych stopniem, może się skończyć to niezbyt ciekawie. Ten opr jest dla waszego dobra. Drużyna nie powinna tracić dobrego żołnierza.
- Tak jest – potwierdził Czeczen.
- To dotyczy wszystkich – podniósł głos Walter. – Od tej chwili się pilnujemy. Działamy regulaminowo – popatrzył na Czeczena. - Co chcieliście powiedzieć?
- Melduję, że kiedy poszliście na zwiad z szeregową Okuniewą, było wywołanie ze sztabu Kordonu – odparł z niezmąconym spokojem Czeczen. – Zgłosiłem rutynowo naszą pozycję po dojściu do miejsca odpoczynku. Wezwali nas, kazali potwierdzić miejsce kwaterunku. Chcieli rozmawiać z towarzyszem lejtnantem, polecili was znaleźć i nawiązać niezwłocznie łączność.
- Nikt z was mnie nie wołał – Walter popatrzył na Tamarę, Czeczena i śpiącego Wszołę.
Czeczen wzruszył ramionami.
- Wiedzieliśmy, że towarzysz lejtnant zaraz wróci. Każda minuta odpoczynku to dużo.
- Tak – zgodził się z nim. Po tygodniu spędzonym w polu ze swoimi ludźmi, siedmiu dniach na Dzikich Polach, godzinach w śmierdzącym mundurze, poświęconych na przekradanie się i zabijanie napotkanych Polaków zastąpienie koszarowej dyscypliny pragmatycznym podejściem było w pełni zrozumiałe. Po chwili powiedział do Czeczena:
 – Spocznijcie. I wywołajcie Kordon, żołnierzu.
Dżazijew ukucnął przy radiostacji, noszonej podczas patrolu na plecach. Ustawiając pokrętła drugą ręką sięgnął po upuszczonego papierosa, zaciągnął się i wydmuchnął szary dym. W powietrzu rozszedł się zapach neuronikotyny.
- Nadieżda, skręć mi jednego – polecił Walter, podczas gdy Czeczen wywoływał Kordon.
- Szpica do Bazy. Szpica do Bazy.
- Baza – zacharczał w słuchawce przetworzony głos, ledwo słyszalny wskutek trzasków i zakłóceń powstałych, gdy fale radiowe szukały drogi w napromieniowanym powietrzu. Dowódca wziął słuchafon do ręki i przyłożył go do ucha. Zaciągnął się papierosem podanym przez Nadieżdę. Wcisnął przycisk nadawania.
- Szpica, zgłaszam.
- Podaj stan i pozycję, Szpica.
- Szpica 39 na 36 pasa zony – Walter powtórzył dane odczytane z mapy. – Na granicy Dzikich Pól, trzy wiorsty na północny zachód od Kordonu. Niski stan amunicji, brak środków  medycznych, wody, pożywienia. Drogą z kierunku Radzymin zmierzają przeważające siły wroga. Konieczne powstrzymanie w tym rejonie . Kierujemy się w kierunku Kordonu– zakończył.
- Czekaj, Szpica – rozległo się w słuchawce.
- Szto, bladz – Wszoła gwałtownie usiadł spoglądając z nienawiścią na radiostację. – A gdzie przyjąłem Szpica, wykonać, ty sucz…
- Spokój, szeregowy – uciął Walter, maskując zaniepokojenie złością. Na szczęście nie trzymał wciśniętego przycisku nadawania, więc słowa Wszoły pozostały między nimi.
Zapadła cisza, nawet Tamara wpatrywała się z napięciem w urządzenie.
- Szpica, ocena sił przeciwnika.
- Baza, Polacy w sile wataha kilkuset, rodzaj nieznany, w liczbie masa, nie sposób ocenić bez bliższego kontaktu, rozpoznanie bojem własnymi siłami niewskazane – odparł Walter. Znowu zapanowała cisza, w której słyszalne były wyłącznie oddechy żołnierzy.
- Nie podoba mi się to – powiedział Wszoła, zaciskając bezwiednie dłoń na kolbie karabinu PKM .
- Szpica, udać się na pozycję 39 na 35 – rozległo się w słuchafonie – Jak zrozumiałeś?
- Jak zrozumiałem? – zawołał Wszoła – Ja ci zaraz pokażę jak….
- Zamknąć się, szeregowy! – warknęła Tamara.
- Baza, tu Szpica – powiedział Walter zmęczonym głosem, wciskając przycisk– Ja Szpica w sile sześć, ósmy dzień poza Kordonem, brak amunicji, środków . Kontakt z wrogiem niezalecany…
- Szpica, nie nawiązywać kontaktu z wrogiem – zatrzeszczała Baza. – Przedostać się w głąb kwadrantu, umocnić w budynku kościoła, siedem koma wiorsty od obecnej pozycji. Oczekiwać na dalsze rozkazy.
- Baza… - spróbował jeszcze raz Walter.
- Szpica, rozkaz bezpośrednio od Stawki – rozległo się w słuchafonie. – Jak zrozumiałeś?
- Szpica, zrozumiałem: umocnić się budynku kościoła, wykonuję – powiedział zszokowany Walter, po czym umilkł.
- Czego od nas chce sama kwatera główna? – zapytała zaniepokojonym głosem Tamara. Patrzyła na pozostałych nic nie pojmując, nie słyszała nigdy, by dowództwo sił zbrojnych wydało bezpośrednio rozkaz oddziałom pozostającym w polu, pomijając w hierarchii łańcucha dowodzenia Kordon.
- Pięknie, w jakie gówno wdepnęliśmy? – jęknął Wszoła.
Walter ocknął się.
- Jazda! – wrzasnął. – Zbierać się! Nie mamy czasu, Polacy są z drugiej strony tych ruin, jeśli nie ruszymy teraz, będziemy się przez nich przebijać! Jakieś pytania?
- Tylko jedno. Co to jest kościół? – zapytał Czeczen.
- Zobaczysz – warknął Walter sięgając po swój plecak, nie chcąc przyznać, że nie ma pojęcia.

Wybiegli z cichej kryjówki, dzięki swemu dachowi przywodzącej na myśl bezpieczne leże Warszawy, następnie popędzili pod szarym niebem w kierunku fioletowego horyzontu. Zona przyjęła ich, obejmując czule swą zatrutą atmosferą, niczym matka układająca dzieci do snu, z którego już nigdy mieli się nie obudzić. Dłuższą chwilę trwało, nim ślizgając się po błocie dotarli do drogi. W takich chwilach Walter odczuwał ciężar noszonego wyposażenia, karabin szturmowy kałasznikowa z kolbą wbijającą się ciało, granaty i pistolet APS u pasa, plecak w dużej mierze pozbawiony już obecnie żywności i amunicji; prawie w całości opróżnioną manierkę oraz zapasowe magazynki.  Kilka kilogramów ważyła także kamizelka taktyczna wraz z maskującym mundurem barwy błota i lornetką. Pozostali członkowie zwiadu nie nosili się lżej, każdy posiadał sprzęt zgodny ze swą główną funkcją w oddziale, którą w razie konieczności przejmował zmiennik.  Walter nie miał czasu teraz o tym myśleć, jego ludzie na rozkaz zebrali błyskawicznie całe wyposażenie, zrywając się w gotowości do wymarszu. Biegli, jak zawsze szybko, gdy zależało od tego ich życie. 
Kiedy dotarli do rowu, wspiął się na nasyp, którym biegła droga. Kątem oka zauważył wygięty kawałek metalowej szyny na jego szczycie i uświadomił sobie, że ma przed sobą tory, co przyjął z lekką niechęcią.
  Tory biegnące po otwartej przestrzeni były dlań czymś nienaturalnym, bowiem całym swoim istnieniem wypaczały ideę bezpieczeństwa, jaką dawało chronione przez Kordon bezpieczne warszawskie metro. Popatrzył w kierunku miasta, nie dostrzegł jednak żadnych posiłków.
- Gdzie jest pieprzona piechota? – jęknął z tyłu Czeczen, lecz uciszyła go Nadieżda.
- Zamknij się – była wyraźnie gotowa przyklęknąć i złożyć się do strzału, by dać osłonę oddziałowi.
Polacy byli blisko. Zbyt blisko. Masę podążającą naprzód można było dostrzec gołym okiem. Na lewo od drogi, brudną czerwienią nad otoczeniem górowała wieża.
- Kościół – ocenił Walter, przypominając sobie zajęcia z topografii.
- Co to jest kościół? – powtórzył pytanie dyszący Czeczen.
- Miejsce zebrań reakcji – odparł sapiący Komar.
 – Zdążymy – uciął Walter - Biegiem!
Oddział wydostał się na nasyp; pobiegli po spękanych płytach w kierunku nadchodzącego przeciwnika. Walter szukał dogodnego miejsca, chcąc uniknąć wykrycia przez Polaków. Gruzowisko po lewej stronie nie dawało zbyt wielkiego pola manewru, dawną drogą przemieszczali się dużo szybciej. Klął w myślach, na razie nie mieli gdzie się ukryć, choć w przypadku Polaków nie dawało to wielkiej gwarancji - niektórzy potrafili w tajemniczy sposób wyczuć obecność ludzi.  Przeciwnik nadciągał w sile grubo powyżej kilku setek, więc to, co czyniła właśnie jego drużyna, było swego rodzaju samobójstwem. Z otrzymanymi rozkazami nie należało jednak dyskutować, zwłaszcza gdy płynęły ze Stawki; nawet cień wątpliwości mógł się skończyć najwyższym wymiarem kary, bowiem nie zasłużyliby na śmierć.
Nie mieli jednak szans zdążyć. Choć przebiegli już większość trasy, a wieża była niedaleko, nasyp wraz z drogą gwałtownie się urwały. Przed nimi pojawiła się wyrwa, dołem płynął wartki nurt potoku o barwie krwi.  Rozlewał się szeroko, uniemożliwiając przedostanie się na drugą stronę. Przeszkoda dla ludzi, lecz nie dla Polaków. Walter rozejrzał się. Rozlany potok uniemożliwiał im opuszczenie nasypu i stało się jasne, że Polacy niebawem ich dostrzegą bądź wyczują, w zależności od posiadanego rodzaju zmysłów. Popatrzył w dół. W czerwonej wodzie wiły się białe kształty grubości jego ramienia, ukazując swe obłe śliskie ciała oczekujące  na pożywienie. 
- Tamara do mnie – rzucił. Podeszła, podczas gdy Nadieżda uklękła, celując w stronę odległej o pół wiorsty watahy. Wszoła rozkładał trójnóg instalując PKM, a Komar i Czeczen w przyklęku lustrowali obie strony nasypu z karabinami gotowymi do oddania strzału. Członkowie drużyny zajmowali swe pozycje automatycznie, nie zastanawiając się nad tym, co robią, łącząc wyszkolenie z nabytym na Dzikich Polach instynktem przetrwania.
Tamara patrzyła już w wodę.
- Granat? – zapytał z nadzieją Walter, ale pokręciła głową.
- Węgorze – powiedziała – Zrobi im tylko wyżerkę i ściągnie następne. Duże sztuki, upasły się na zeżartych ciałach. Nie możemy tam wejść, ogryzą nas razem z kośćmi.
Opcje Waltera gwałtownie się kurczyły.
- Komar, Czeczen, Tamara zapieprzać w tył – rzucił. – Krokwie, albo drzewa, cokolwiek znajdziecie, co najmniej na szerokość tej dziury. Wszoła, daj im osłonę. Czas operacyjny zero, wykonać!
Czeczen i Tamara ruszyli bez gadania, jedynie Komar pozwolił sobie na komentarz.
- Moja najlepsza przyjaciółka – rzucił plecak, odpinając od niego saperkę.
- Myślałam, że to ręka – mruknęła Nadieżda, nie odrywając wzroku od przeciwnika, obserwując go przez lunetę. – Nie jest dobrze, Walter.
Jak zawsze podczas walki nie dbali o hierarchię. Endorfiny bojowe nie były potrzebne, gdy w ich ciałach grała adrenalina. Wszoła zdążył już się przekręcić i wycelować w tył ponad głowami biegnących, dając im w ten sposób osłonę. Choć prawdopodobieństwo ataku z tamtego kierunku było nikłe, Walter na Dzikich Polach nie zamierzał ryzykować. Zona rządziła się swoimi prawami. Na razie skupić należało się na masie nadciągającej od strony widniejącego na fioletowym horyzoncie Radzymina..
- Co widzisz?
- Te plujące. Mackojebcy – odparła Nadieżda, nie spuszczając oczu i lufy z celów.
Świetnie, pomyślał Walter, trzeba będzie trzymać ich na dystans, przynajmniej nie są szybcy, więc nie musimy walczyć w zwarciu. Ci Polacy używają oczu, nie mają wypalonych ewolucją mózgów, zona zmieniła je im w płynną galaretę. Sylwetki na czele watahy dotarły już prawie do pierwszych zabudowań. 
- Rozkazy? – Nadieżda złożyła się, gotowa do oddania strzału z SWD.
- Oszczędzaj amunicję – odparł wiedząc, iż nawet, jeśli zaczęłaby teraz strzelać, Polacy nawet nie zorientowaliby się co zaszło. Parliby wciąż do przodu, padając jak muchy. Po wyczerpaniu amunicji dotarliby do wyrwy, zapełnili ją swymi ciałami a następnie przeszli przez nią kierując się ku żywemu mięsu, które mogliby rozerwać na strzępy. Spotkali już ten rodzaj wroga, kierującego się wyłącznie instynktem, nie odczuwającego bólu, pozbawionego myśli.
Spojrzał do tyłu. Żołnierze wracali, Czeczen i Komar nieśli pokaźnych rozmiarów belkę, którą najwyraźniej wygrzebali z gruzowiska, za nimi podążała Tamara z saperką. Walter usunął się z drogi, pozwalając by dotarli do wyrwy i rzucili belkę, przesuwając ją na drugą stronę. Sprawdził butem wytrzymałość prowizorycznego mostu. Zdjął plecak, odłożył karabin. Adin żywot, pomyślał i postawił nogę na belce trzeszczącej pod ciężarem jego ciała.  Odetchnął głęboko, po czym przebiegł na drugą stronę, nie dając szansy by ciężar zrzucił go w płytką kipiel, wypełnioną fauną zony. Odwrócił się.
- Dawaj! – zawołał. Po chwili złapał swój plecak i broń, rzucone przez Czeczena, następnie chwytał wyposażenie członków oddziału.
Żołnierze przebiegali po kolei, balansując na tymczasowej kładce.. Komar z Czeczenem z wyraźnym wysiłkiem złapali ciężki PKM rzucony przez Wszołę, jako ostatnia przebiegła Okuniewa, pod którą belka złamała się z trzaskiem. Tamara chwyciła ją za rękę, a Nadieżda zachwiała się nad krawędzią, spoglądając na kłębiącą się tam białą masę. Medyk pociągnęła ją mocno ku sobie. Walter spojrzał w kierunku kościoła i dotarło do niego, że przeprawa zabrała im zbyt wiele czasu.
- Tyle unikania kontaktu z wrogiem – mruknął Czeczen i splunął.
- No to dawaj wiara, pojebiomsia – rzucił Walter spoglądając na nadciągającego przeciwnika.
Wataha nadciągała drogą powłócząc odnóżami, wygiętymi pod dziwnym kątem, na jaki nie pozwoliłby człowiekowi stawy. Mimo to przemieszczała się szybko, Polacy sunęli do przodu pochyleni, co nadawało im dziwaczny wygląd, gdyż mackowate ręce, wydłużone w stosunku do ciała co najmniej dwukrotnie, zwisały im u boków kołysząc się miarowo. Po ziemi wlokły się ich zakończenia, w postaci trzech grubych palców wyposażonych w pazury. Czasem machali nimi pokazując, że mackoręce potrafią wygiąć się w każdym możliwym kierunku, gdyż zatraciły już jakiekolwiek kości. Z zielonkawych ciał wyrastały rozmaite odnóża, których przeznaczenia nie sposób było się domyślać. Karki wieńczyły głowy z nierównomiernie rozłożonymi oczami o różnej wielkości i liczbie. Żaden z nich nie wyglądał tak samo. W rozdętej czaszce przez półprzezroczysty czerep widoczna była płynna zielonkawa breja. Zamiast ust dół szczęki przechodził w odnóża i wyraźnie widoczną ssawkę, która służyła również do plucia czymś, co nie przypominało śliny. I powodowało znaczne obrażenia, jeśli sięgnęło swego celu.  Na szczęście to był wróg znany i za to Walter był wdzięczny, bowiem im dalej w głąb zony, tym częściej natrafiało się na niespotykane nigdzie indziej twory. Drużyny zwiadowców zazwyczaj wracały z takich spotkań przetrzebione, nie potrafiąc powiedzieć co je spotkało, a żołnierze, którzy przetrwali, zazwyczaj nie nadawali się do dalszej służby. W głębi Dzikich Pól czyhało nieznane, a skoro tym razem wypuściło na Kordon poznanego przeciwnika, nawet w dużej ilości, należało się jedynie cieszyć.
Horda podążająca drogą dostrzegła już żołnierzy Co najmniej kilkuset Polaków tłoczyło się sunąc po nasypie.  Walter i jego ludzie nie mieli najmniejszych szans.
- Nadieżda, zdjąć pierwszą linię – warknął Walter. – Oddział do przodu, biegiem.
Rozległ się dźwięk wystrzałów, gdy kolejne pociski wystrzeliwane z SWD dosięgały Polaków na czele watahy. Szeregowy Okuniewa trafiała z karabinu snajperskiego bezbłędnie prosto w głowę, czaszki rozbryzgiwały się na wszystkie strony, chlapiąc wokół zieloną zawartością, a człekokształtne ciała padały na nasyp.
- Wszoła, drugi szereg – polecił Walter. Szeregowy otworzył ogień z karabinu maszynowego, który posłał na ziemię rząd Polaków, usiłujących przejść po ciałach upadłych. W tym czasie Walter z pozostałymi przemieścili się znowu do przodu, a Nadieżda pobiegła za nimi, ładując w biegu karabin Dragunowa. Kolejni Polacy upadali przed nimi na stos tworząc barykadę, lecz wspinali się na nią następni, usiłując przedostać się do przodu. Instynkt stadny nie pozwalał im jej ominąć, teraz podążali kierunku przeciwnika, nie zbaczając z obranej drogi. Walter zmierzając w ich stronę rozglądał się szukając alternatywy, lecz po prawej stronie nasypu znajdowały się jedynie gruzowiska, niedające szansy na zajęcie dogodnej pozycji obronnej i błoto, nie pozwalające na szybką reakcję. Po lewej stronie dawna droga znikała w czerwonej wodzie rozlewającego się potoku, uniemożliwiając wycofanie. Jedynym możliwym punktem obronnym był znajdujący się tuż przed nimi kościół z czerwonej cegły, oddalony od nasypu o co najmniej kilkanaście sążni. Mimo, iż wieża budowli była częściowo strzaskana, zachowały się cztery ściany i o dziwo masywne metalowe drzwi, co dawało możliwość obrony. Musimy umocnić się w budynku kościoła, stwierdził Walter, myślami był już jednak krok dalej. W tej chwili jedyną szansę ocalenia oddziału widział w przedostaniu się do wnętrza, a jeśli teren na jego tyłach umożliwiał przedarcie się poza granicę zony, wykorzystanie go na ucieczkę. Nie rozkazano mu utrzymać budynku, a jedynie go opanować. Z taką liczbą Polaków nie mieli najmniejszych szans, technika i wyszkolenie nie mogły w tym wypadku mierzyć się z liczbą tworów.
- Czeczen, Komar, krótkimi seriami – rzucił słysząc, iż karabin Wszoły umilkł. Teraz zagrały kałasznikowy, strzelając do kilku Polaków, którym udało się przedrzeć przez stos ciał. Żołnierze znowu pobiegli do przodu, zupełnie jakby wykonywali pod osłoną ognia żabie skoki, dotarło do Waltera. Nie było mu do śmiechu, niektóre z nieforemnych sylwetek były już prawie na wysokości kościoła. Precyzja strzału AK-77 nie była tak duża, jak w przypadku snajperki SWD czy karabinu PKM, kule trafiały Polaków w torsy i głowy, lecz nie odrzucały do tyłu. Przewracali się dopiero po przyjęciu serii.
Walter miał właśnie wydać Tamarze rozkaz otwarcia ognia, gdy uświadomił sobie, że słyszy coś więcej niż wystrzały z karabinów. Ponad miarowy dźwięk wybijało się narastające bzyczenie, dochodzące gdzieś z tyłu, wyraźnie zbliżające się z każdą chwilą. Chwilę trwało nim skojarzył ten odgłos, przygotowując do zajęcia pozycji strzeleckiej. Odwrócił się, spoglądając z niedowierzaniem w niebo i na ułamek sekundy zamarł.
- Z nasypu! – wrzasnął. – Do kościoła biegiem, dawaj! – następnie rzucił się we wskazanym kierunku. Pozostali uczynili to samo, kątem oka dostrzegł Tamarę sięgającą po pistolet, Nadieżdę skaczącą w dół i Wszołę trzymającego przed sobą PKM. Potem już nie patrzył i nie zastanawiał się nad niczym, bowiem na jego drodze znaleźli się Polacy. Ich połączona jaźń nie przetrawiła jeszcze faktu, że wróg przeszedł z ataku pozycyjnego do bezpośredniego kontaktu fizycznego, jednak instynktownie unosili już swe ssawki i macki. Walter nie dał im szansy i z rozpędu wybił się, unosząc trzymany w ręku karabin. Uderzył nim w znajdującego się przed nim Polaka, spychając go z nasypu. Głowa twora odskoczyła do tyłu, a zielonkawa substancja, którą stwór usiłował plunąć w Waltera nie trafiła w cel.  Upadli poniżej drogi, a Walter wbił się swym ciałem wprost w istotę, słysząc jak jej wnętrzności trzaskają. Zamachnął się kolbą, uderzając z całej siły w głowę, która rozbryznęła się zalewając go zielonym mózgowiem.  Poderwał się, usłyszawszy z boku strzał i okrzyk bólu.  Tamara z przyłożenia zastrzeliła właśnie swojego przeciwnika ze skutkiem podobnym do tego, jaki przed chwilą osiągnął Walter. Jej wykrzywiona twarz była cała zielona od bryzgającego szlamu. Zarejestrował dym unoszący się z jej ramienia. Nie miał czasu by się tym zajmować, popędził w kierunku kościoła, przeskakując kamienie, pragnąc jak najszybciej przebyć odległość dzielącą go od budynku. Dźwięk był już prawie nad nimi, stał się ogłuszający. Nie wiedział jakim cudem dobiegł tak szybko do kościoła, zdawało się, że trwa to wieczność, choć minęło ledwie kilkanaście sekund. Nadieżda napierając ramieniem otworzyła ciężkie metalowe wrota i wbiegła do środka, tuż za nią wpadł tam Wszoła. Walter obejrzał się, dostrzegając za sobą Tamarę, popychaną przez Czeczena, a zaraz za nimi Komara, który biegł z ręką wyciągniętą do tyłu i oddawał strzały na oślep w kierunku nasypu. Zlewała się z niego masa Polaków, charcząca i zamierzająca dopaść przeciwnika.
Lecz wówczas z nieba spadły dwa stalowe kształty, przemykając nad drogą niczym duchy, wyrzucając podczas przelotu ładunki, które uderzały po kolei w ziemię, eksplodując ogniem. Świat stanął w płomieniach, wznoszących się wysoko i rozchodzących na boki. Podmuch rzucił Waltera wprost do wnętrza kościoła, w tym samym momencie gdy Suchoje szły ostro w górę, zaczynając zawracać, by nie wlecieć zbyt daleko nad Dzikie Pola. Przetoczył się na bok, czując żar na plecach i dostrzegł, iż Nadieżda pcha wrota starając się je przymknąć, by ochronić ich przed metanapalmem, w który zmieniło się właśnie całe powietrze. Cofnęła się dysząc, a Walter wspierając się o ścianę podniósł się oddychając ciężko. Buchnęła w nich fala gorąca, gdy ogień uderzył we wrota. Tamara leżała obok trzymając się za ramię, od którego odpadł już kawałek munduru, rozpuszczony lepką śliną Polaka, wchodzącą właśnie w kontakt ze skórą. Po podłodze tarzał się Czeczen, nogawki jego munduru lizały płomyczki. Niepalny w teorii materiał przegrał ze stężonym metanapalmem. Wszoła dostrzegł co się stało i usiłował ugasić kolegę, uderzając w jego nogi własnym przedramieniem. Nadieżda cofała się od wrót.
- Gdzie Komar? – wychrypiał Walter.
Bez słowa wskazała na zewnątrz, gdzie pośród szalejącego ognia nie miał prawa przeżyć żaden człowiek ani Polak. W tej samej chwili ogniem zajęły się metalowe drzwi kościoła. 
- Pieprzona Baza – warknął Czeczen, po ugaszeniu płonących nóg cofający się przed żarem w głąb budynku, gdzie sklepienie wznosiło się ginąc w ciemnościach. – Zrzucili na nas bomby. Zabili Komara!
Nim Walter zdążył coś powiedzieć, odezwał się ktoś inny, a głos poniósł się echem w przestrzeni opuszczonego kościoła.
- Takie słowa stanowią bezpośrednie przestępstwo zdrady z artykułu czternastego kodeksu wojennego i cywilnego Ludowej Polskiej Komunistycznej Republiki Rad – powiedział mężczyzna wychodzący z mroku panującego we wnętrzu – I obowiązuje za nie tylko jeden rodzaj kary. Gorszy niż śmierć.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz