Wyjrzał przez okno, pośród
mroku usiłując dostrzec, co się tam znajduje. Wiedział, że tam są, nawet jeśli
nie mógł ich na razie dostrzec. Ulice między zrujnowanymi budynkami zdawały się
ożyć, choć do niedawna były puste. Znajdowali się na trzecim piętrze, jedyna
drogi ucieczki wiodła po schodach w dół, zabrał ich więc wprost w pułapkę. Na
razie jednak istoty nie wpadły na pomysł, by przeszukiwać budynki. Zważył w
ręku pistolet, pamiętając że są niezwykle szybkie. Broń była niezwykle lekka,
jakże inna od tej, do której przywykł.
- I co dalej? - rozległo się
z tyłu, gdy leżąca na podłodze odzyskała przytomność.
Ulica nie była pusta, pośród
ciemności coś się poruszało. Nie wychylał się by sprawdzić z czym ma do
czynienia, ktokolwiek tam był, Polacy czy też cienie, pozostawiały go w
spokoju. Być może zresztą cienie były właśnie nimi, tworami zrodzonymi na tych
ziemiach, w ogniu atomowych wybuchów, pośród łysenkowskich oddziaływań zony,
lecz z jakiegoś powodu był przekonany, że nie narodziły się w zonie.
Przypominały mu istoty znajdujące się pośród ciemności, jakie spotkał pośród
ruin dawnego szpitala w Drewnicy. Dla niego minęło ledwie kilka miesięcy, lecz
reszta świata poszła naprzód, upłynęło kilka lat, a wszystko co znał, przestało
istnieć. Pomyślał, że gdyby wtedy mężczyzna, któremu towarzyszył zginął,
wszystko byłoby dużo prostsze. Wystarczyło pozwolić by tamtego zabrała Ciemna
Pani, a on powróciłby ze swym oddziałem do Warszawy. Choć z drugiej strony
zapewne wówczas wylądowałby w lochach Akwarium, jak nazywano GRU, których nie
opuściłby już, nawet jeśli nie miałby pojęcia o misji człowieka zwącego się
Sokołem, który w rzeczywistości był pułkownikiem noszącym nazwisko Zachert.
Każda alternatywa była zła, dzień w którym los postawił go na jego drodze, był
początkiem jego końca. Wszystko to wydawało się niesprawiedliwe, był wiernym
żołnierzem systemu, nigdy go nie zakwestionował, nigdy mu się nie sprzeciwił.
Walczył w jego imieniu i bronił miasta przez Polakami, choć to ostatnie zawsze
wydawało mu się ważniejsze. Nie był nigdy karierowiczem, zawsze był uczciwy,
jak nakazywały zasady komunizmu, niewygodne dlań rzeczy po prostu ignorował,
wychodząc z założenia, że jeśli skupi się na tym, co zna najlepiej, czyli na
walce, po prostu będzie mógł normalnie funkcjonować.
Los jednak mu na to nie
pozwolił. Zabrał go z jego życia, wyrwał z Dziewiątej Kompanii, w której
prędzej czy później czekałaby go śmierć na polu walki, bowiem nie miał zbyt
wielkiej szansy na kolejny awans, nie chcąc grać w sztabowe gierki. Jego
codziennością było pole walki, nie miał ochoty przypodobywać się zampolitom i
oficerom. Zabrał mu także kogoś kogo kochał, choć podświadomie zdawał sobie
sprawę, że ich związek nie miał żadnych perspektyw i przeszłości. Nazywała się
Nadia i była snajperką w jego oddziale, a za jej śmierć odpowiedzialny był
Zachert i jego ludzie. I przynajmniej ją pomścił, lecz nie przyniosło mu to
ukojenia. Stracił wszystko w co wierzył, osobę którą kochał, swój oddział i
ludzi, za których odpowiadał. A wszystko przez to, że grał według zasad, nie
potrafiąc przewidywać naprzód, a przede wszystkim postępować tak bezwzględnie
jak tamci. To przywiodło go do zguby, a także pozostałych. Wszystko co stało
się po spotkaniu z Sokołem było konsekwencją jego zachowania i nastąpiło z jego
winy.
A on wciąż nie potrafił
inaczej, co stanowiło zadrę wbitą głęboko w jego duszę. Siedział oparty o
ścianę, poniżej zniszczonego okna, spoglądając na leżącą u jego stóp kobietę.
Sam ją położył w tym miejscu, po tym jak niósł ją poprzez ruiny, w stronę
centrum miasta, wychodząc z założenia, że tam nikt nie będzie ich szukać. Nikt
przy zdrowych zmysłach nie podążyłby dobrowolnie w serce ciemności, tam gdzie
gęstniała, stając się czarniejsza niczym noc. Nie dotarł jeszcze do jej
centrum, które skupiało się jak mu się wydawało gdzieś ponad Stacją Berii.
Przynajmniej powierzchnia niewiele się zmieniła, Warszawa wciąż była
zrujnowana, od ćwierć wieku nikt tu nie mieszkał, ludzie po wybuchu wojny
przenieśli się pod ziemię, do tuneli metra. Był to również jego dom, gdzie się
wychował i chciał wrócić, lecz nie mógł. Nie tylko z powodu faktu, iż był
poszukiwany. Nie było powrotu dla kogoś, kto ruszył na wyprawę z pułkownikiem
GRU, a potem pojawił się ponownie w towarzystwie największych wrogów
rewolucyjnego komunizmu, imperialistów. Lecz przede wszystkim Warszawa jaką
znał już nie istniała. Kiedy zniknął, Polacy zaatakowali Warszawę, dokonując
niemożliwego. Pokonali Drugą Armię Wojska Polskiego zmuszając ją do odwrotu,
zniszczyli wszystko co znał i kochał, zabijając jej mieszkańców. W tunelach
rządziły teraz cienie, szalone i niepowstrzymane, które bez najmniejszego
problemu wyeliminowały specnaz. Imperialiści byli jakoś w stanie je
powstrzymać, zapewne jak zawsze dzięki swej technice i elektronice. Wykorzystał
ten moment by uciec. Ukrył się, wyczekując momentu zamieszania pośród bitwy,
zobaczył swoją szansę i ją wykorzystał. Lecz gdy ujrzał wrogiego żołnierza
zakradającego się do kobiety, nie wiedząc czemu wrócił.
Była jego wrogiem. Żołnierzem
armii przeciwnika, snajperem imperialistycznych sił desantowych, które
zaatakowały jego ojczyznę. Powinien zostawić ją tamtym, gdy wracał nie
zastanawiał się nad tym, sądził że idzie pomóc żołnierzowi Dziewiątej Kompanii,
jego kompanii, który chce wziąść ją do niewoli, lecz nic nie było takie pewne,
bowiem jednocześnie czuł, że nie chce by stała się jeńcem jego kraju. Mimo
wszystko traktowała go przyzwoicie, choć pod koniec wyraźnie zaczęła go
nienawidzić, polecając skuć go kajdankami. Wciąż miał je na lewej ręce, jedna
obręcz wisiała bezwładnie, po tym jak udało mu się uwolnić, gdy rura do której
go przykuli przestała istnieć po zawaleniu się budynku, gdzie się ukryli.
Sytuacja się zmieniła i powinien oddać ją w ręce swoich, bo sercem wciąż był po
ich stronie, gdy walczyli z Polakami, żałując że nie może być tam wraz z nimi.
Wiedział jednak co się stanie, jeśli do nich wróci, gdzieś tam czaiło się
Akwarium, które nie wybaczało, nawet gdyby przyszedł z wrogim jeńcem. Czego nie
mógł jej uczynić, bowiem ona nie była szpiegiem, lecz żołnierzem, tak jak on.
Patrzył wciąż na jej twarz, wiedząc że za zamkniętymi powiekami znajdują się
brązowe oczy, które wcześniej śledziły każdy jego ruch. Naszywka na jej
ramieniu wypisana była literami, które do niedawna znał jako polskie, choć jak
się okazało używali ich również imperialiści. “Deveraux”. Nie miał nawet
pojęcia jak ma na imię. Przez ostatnie tygodnie gdy kolejne osoby go
przesłuchiwały, zrobili coś z nim, sprawiając że nauczył się bardzo szybko ich
języka, poznając go w stopniu umożliwiającym zrozumienie wszystkiego co mówili.
Stąd wiedział, że mówią na nią Dev.
Teraz Deveraux spoglądała na
niego, oczekując odpowiedzi, której nie potrafił udzielić.
- Cienie. Są na dole -
odpowiedział wreszcie enigmatycznie, składając zdania w jej języku, które
przychodziły mu z niezwykłą łatwością. Rozumiał większość tego, co mówili w
swoim języku, choć nie do końca poprawnie się wypowiadał.
- Pytałam co zamierzasz ze
mną zrobić? - Deveraux nie próbowała wstawać. Nie sądził aby udawała, zdążyła
już sprawdzić, że zabrał jej pistolet i karabin, który położył obok siebie. Nie
radził sobie dobrze ze snajperką, ale w tej chwili kule imperialistów były tym,
co stanowiło jego ochronę przed cieniami.
- Nie wiem - powiedział
wreszcie, po czym dodał po zastanowieniu - zabiłaś moich towarzyszy broni.
- To był twój oddział? -
zapytała.
- Dziewiąta kompania -
wyjaśnił. - Byłem dowódcą zwiadu. Służyłem razem z nimi.
- Masz wspaniałych przyjaciół
- zakasłała wypluwając krew.
- Nie wszyscy są tacy! -
zaprotestował, wiedząc do czego zmierza.
- Nie?
- Może twoi ludzie nie
przesłuchiwali mnie? Nie grozili, że mnie zabiją? - zirytował się. - Nie
kazałaś temu Baumannowi wpakować mi kuli?
- Któryś z nich zrobił ci to,
co twój przyjaciel chciał zrobić mi? - zapytała.
- To nie jest mój przyjaciel!
- podniósł głos.
Wszystko oczywiście
skomplikowało się w takim samym stopniu jak całe jego życie. Żołnierzem
Dziewiątej, który zaatakował Deveraux okazał się ten skurwysyn Gerber, jedna z
niewielu osób, które jego zdaniem powinny zostać rozstrzelane. Kiedy go poznał
tamten był sierżantem, o którym krążyło już sporo opowieści, wskazujących iż
tamten jest niebezpiecznym skurwysynem, pozbawionym zasad i skrupułów, który
przez chwilę był nawet lejtnantem, po czym został zdegradowany. Prawda okazała
się dużo gorsza, po tym jak wylądował wraz z nim w Liwie, był skłonny uwierzyć,
iż wszystko co o nim mówią jest prawdą. Ponoć zaplątany był w czarnorynkowe
interesy, a ktokolwiek wchodził mu w drogę lub narażał się, ginął. Śmiertelność
w jego oddziale była zaskakująco duża, a grupa otaczających go ludzi znana była
z odrażających zachowań, napastowania młodych żołnierek i fali stosowanej wobec
poborowych. Gdy się spotkali okazało się, że tamten nie jest się w stanie nawet
powstrzymać w sytuacji, gdy zostali oblężeni. Najważniejsze stało się dlań
dobranie do Nadii, co przywiodło go do upadku. Gdy oddał go wraz z jego ludźmi
pod sąd garnizonowy, a tamten miał trafić do karnego bataliony lub zostać
wydalony z armii, wiedział, że uczynił cos dobrego. Może i świat nie miał stać
się lepszym miejscem, jednak na pewno życie wielu osób w kompanii, a zwłaszcza
młodego wojska, uległo polepszeniu. Miały szanse na normalne komunistyczne
stosunki, oparte na zdrowych relacjach. Wciąż tak myślał, mimo że stało to w
sprzeczności z tym, co teraz wiedział. Znowu spochmurniał, to w co wierzył
okazało się nic nie warte, za fasadą kryli się bezwzględni ludzie, którzy za
nic mieli zasady, które głosili. Wszystko okazało się pustą skorupą, w której przez
lata żył on i inni ludzie w tym mieście i całym kraju.
Jednak alternatywa wcale nie
była lepsza. Wyprawa do wnętrza zony zakończyła się odkryciem tam szaleńców,
istniejących poza czasem, ukrytych we wnętrzu tajnej bazy zwanej przez nich
Kompleksem. Eksplozje, które zniszczyły rzeczywistość, rozpętując łysenkowskie
oddziaływania, wyrwały ich poza czasoprzestrzeń. Jeden z nich postanowił to
wykorzystać, przyjmując pseudonim generała Mrok, zebrał wokół siebie podobnych
mu ludzi. Następnie ogłosił krucjatę przeciw komunizmowi, chcąc przywrócić
dawną Polskę. A gdy odkrył, iż wewnątrz zony znajduje się nieskończona ilość
płaszczyzn, istniejących niezależnie od siebie, gdzie czas płynie równolegle,
zrozumiał, ze ma dostęp do nieskończonej ilości wojska. Przez lata przekonał
zamieszkujących je ludzi, że będą żołnierzami w nadchodzącej wojnie, jaką
zaplanował, chcąc wyprowadzić zmienionych ewolucyjnie mieszkańców zony na wojnę
przeciw komunizmowi, by odebrać im Polskę. Właśnie dlatego Walter postanowił
ich powstrzymać, uwikłani w śmiertelnych zmaganiach Związek i Imperializm,
pułkownik z GRU i kompleks, nie dostrzegli, co jest prawdziwym zagrożeniem.
Zona myślała, czuła, uczyła się, tamci chcieli ją jedynie wykorzystać, nie
zauważając, iż szykuje się ona do ataku. Coś w niej było i czekało, gotowe do
uderzenia. Niestety, on się do niego przyczynił. Udało mu się wykorzystać
słabość Kompleksu i wyłączyć na chwilę jego obronę, co umożliwiło wtargnięcie
do środka Polaków. Nie liczył na to, że to ich powstrzyma, chciał jedynie
uniemożliwić realizację ich planu zaatakowania Moskwy. Przybyli Polacy, a wraz
z nimi Ciemna Pani, która zabrała go ze sobą.
Ciemna Pani była następną
niewiadomą, istotą widywaną na Dzikich Polach, która stanowiła złą wróżbę, nie
wiedział czemu zaczęła go prześladować, wiedział jedynie, że z jakiegoś powodu
pozostawiała go przy życiu, choć zgodnie ze stalkerską legendą zabijała
każdego. Jego porzuciła wewnątrz zony, gdzie wpadł w ręce zamieszkujących ją
ludzi, spotykając ukrywającego się tam generała Mrok. Natychmiast zrozumiał
czego chce tamten, zwłaszcza, że z jakiegoś powodu był tam uwięziony, nie mogąc
opuścić nieskończonych światów, po których do niedawna się poruszał. Było to
dlań oczywiste, pod płaszczykiem frazesów z rezygnacji prowadzenia wojny i
konieczności zrozumienia łysenkowskich oddziaływań, kryła się chęć przejęcia
nad nimi kontroli. To był kolejny pułkownik Zachert, człowiek który stworzył
kompleks. To jego należało powstrzymać. Wkrótce okazało się, że miał rację. W
jego ręce wpadła imperialistyczna matematyczka, Satya Nayada, którą także
prześladowała Ciemna Pani, zwana przez nią Zjawą Widmo. W tajemniczy sposób
została przeniesiona wprost z Marsa, a od niej dowiedział się, że po jego
działaniach w kompleksie, cała zona, w której się znajdował przestała istnieć,
pozostawiając po sobie jedynie obszar jałowej ziemi. Jednocześnie Polacy
zaatakowali Warszawę, doprowadzając do jej upadku. Gdy wciąż jeszcze z
niedowierzaniem przyjmował te wiadomości, okazało się, że generał chce ich
wykorzystać to schwytania Ciemnej Pani, co zresztą uczynił, gdy płaszczyznę
zaatakowały tajemnicze czerwone światła. Nie próbował nawet zrozumieć czym
były, wiedział, iż przybyły spoza zony. Generał wymknął mu się, znikając wraz z
Ciemną Panią, a on wpadł w ręce imperialistów, z którymi jak się okazało
działało GRU. Co gorsza pod przywództwem jego wyrzutu sumienia. Swietłany
Budzyńskiej. To przez niego stała się osobą, którą była obecnie.
Czuł jej zimne wyrachowanie, była
teraz kimś niebezpiecznym, w przeciwieństwie do niego. Każda decyzja, którą
podjął, poprowadziła do czegoś gorszego. Przegrywał wszystko bo był zbyt
miękki, nie był zbyt bezwzględny. Spojrzał znowu na Deveraux, której rany przed
chwilą skończył opatrywać, nie mogąc pojąć czemu to uczynił.
Była wrogiem. Wraz z tymi
samymi żołnierzami, którzy zaatakowali Marsa i jego ojczyznę, zabrali go
dokonując desantu, by ruszyć do Warszawy. W której nikt już dawno nie mieszkał,
lecz Budzyńska przekonała ich jakoś, że pomoże im odkryć tajemnicę tych
dziwnych oddziaływań kryjących się w zonie, które chcieli przejąć również
maoiści, a które nazwano ciemnymi materiami. Obiecała im nawiązanie kontaktu z
Kompleksem, twierdząc iż podziemne przejście łączące czas i przestrzeń wciąż
istnieje. Być może ich okłamała, lecz z jakiegoś powodu jej uwierzyli, bądź po
prostu chcieli sprawdzić co mówiła. W ten sposób znalazł się wraz z nimi tutaj,
a gdy zaczęli bitwę z jego wojskiem, ostatecznie pojął, że nie stoi po żadnej
ze stron. Wraz z Dziewiątą przybyli Rojsanie, sprowadzając rolę jego towarzyszy
broni do mięsa armatniego. Patrzył jak imperialiści atakują jego ludzi, lecz
był tam również specnaz, a on pojął jak wygląda świat oparty na kłamstwie, w
którym przyszło mu wcześniej żyć. Ideologia nie miała znaczenia, imperialiści nie
przypominali wrogów pokoju, jakich znał ze wszystkich opowieści. Obie strony
zwarły się w uścisku, lecz wygrał ktoś inny. Cienie, które zajęły miasto,
pokonując ludzi. Miał rację od samego początku, to zona była wrogiem, a nie
nikt inny. A walczące strony zupełnie nie brały tego pod uwagę, gotowe wybić
się, zostawiając świat cieniom i innym tworom.
Nic mu z tego nie przyszło.
Zdołał uciec, lecz nie wiedział co ma uczynić dalej. Wiele dałby by stać się
znowu częścią Dziewiątej Kompanii. Lecz nie było dlań powrotu, nie tylko z
powodu tego co zaszło, lecz również Gerbera. Skurwysyn przetrwał i awansował,
lecz zupełnie nie zmienił. Gdy zobaczył go usiłował właśnie zgwałcić Deveraux,
zdołał jeszcze zupełnie słusznie zauważyć, że teraz to on jest prawem, a Walter
zbiegiem. To skomplikowało wszystko jeszcze bardziej, następnie pojawił się
półdziki człowiek, w którym rozpoznali dawnego dowódcę ich kompanii, Arkuszyna,
byłego czerwonoarmistę, zesłanego do Drugiej Armii. Znanego ze swej
przenikliwości i sprawiedliwości. Walter sądził, że zginął podczas ataku
Polaków na Warszawę, jak się okazało trupem usiłował położyć go wówczas Gerber.
Zwarli się w śmiertelnym pojedynku, po czym obaj uciekli, pozostawiając Waltera
i nieprzytomną Deveraux. I właśnie ten moment przeklinał najbardziej, powinien
zostawić ją i odejść. Jej ludzie prędzej czy później by ją znaleźli. Zamiast
tego uznał, że nie może pozwolić, by wpadła w ręce cieni. W rezultacie czego
przemykał się, niosąc ją nieprzytomną poprzez ruiny.
Gerber załatwił ją naprawdę
nieźle. Mocno pobił, na twarzy widział zaschniętą krew, jej noga już wcześniej
została przestrzelona. Dodatkowo jej ręka śmierdziała zoną, Walter wiedział, że
dopada ją zmiana, dużo szybsza i gwałtowniejsza, niż te, które wcześniej
oglądał. Imperialiści nie mieli łysenkowskich lekarstw, użyli skradzionych
specnazowi inhibitorów, lecz te jedynie wyhamowały rozwój ewolucji, nie powstrzymując
jej całkowicie. Być może reagowała tak, bo nie była przyzwyczajona do zony, być
może w tej dusznej, warszawskiej ciemności, zmiany zachodziły dużo szybciej. To
był inny problem, nad miastem wisiała ciemność, gęstniejąca im bliżej znajdował
się jego centrum. Z jakiegoś powodu był przekonany, że bije z jego wnętrza,
spod ziemi, gdzie żyły wyłącznie cienie.
- Przykro mi - powiedział
wreszcie, przyglądając się jej posiniaczonej twarzy.
- Co z tamtym? - zapytała.
- Uciekł - rzekł krótko, nie
chcąc wdawać się w szczegóły. Gerber. Niemy wyrzut jego sumienia, przez którego
pojął do reszty, to co było dlań wiadome od dawna. Nie miał już powrotu do
Dziewiątej, ani do swoich. Nie miał już swoich, nie pozostało mu zupełnie nic.
- Dziękuję, że opatrzyłeś mi
rany - powiedziała. - Co zamierzasz dalej?
Nie chciał przyznać, że nie
ma pojęcia. Miał ze sobą ranną, której nie potrafił porzucić, samemu nie mając
pojęcia co ma uczynić. Nie widział żadnych opcji, miasto było puste, pod nim
mieszkały tylko istoty, które nie były ludźmi, twory jakie przyprawiały go o
dreszcze. To niepokoiło go jeszcze bardziej, w drodze do Warszawy nie natknęli się
nigdzie na Polaków, choć powinny być ich całe stada, co zdaje się potwierdzały
nawet zdjęcia z imperialistycznych sputników. Tymczasem wszystkie twory
przemieściły się stadnie w kierunku Warszawy, lecz nigdzie żadnego nie było. To
wszystko nie podobało się Walterowi coraz bardziej. Przez pięć lat jakie
stracił Dzikie Pola stały się dlań czymś niezrozumiałym, zona zmieniła zasady
gry, a on nie wiedział na jakie. To czego się obawiał stało się, prawdziwy wróg
objawiał swe oblicze. Nie mógł pójść na dół, nie mógł zostać na górze, gdzie
prędzej czy później ciemność spowoduje zmianę i w nim. Nie mógł wrócić do swych
ludzi, zresztą zostali oni rozbici i pokonani przez cienie, o ile wiedział
armia cofnęła się za Lublin, nie miał szansy tam dotrzeć, a nawet gdyby,
zostałby natychmiast przekazany w ręce Akwarium. Nie lepszą opcją było
powrócenie do imperialistów, którzy natychmiast by go uwięzili. Ale
przynajmniej pomogliby Deveraux i znalazłaby się wśród swoich.
Było to z pewnością jakieś
rozwiązanie. Zapiął na lewym nagarstku drugą obręcz kajdanek, aby przestała mu
przeszkadzać, wisząc bezładnie. Zważył w ręku należący do niej pistolet, nie
mogąc się wciąż nadziwić jaki jest lekki, pasujący do dłoni, w przeciwieństwie
do broni której używał gdy był żołnierzem Zwiadu. Nawet karabin snajperski
zrobiony był z tego samego dziwnego materiału, choć magazynek mieścił jedynie
pięć pocisków, była ponoć bardziej celna od SWD, który nosiła Nadia. Znowu
spochmurniał, po czym popatrzył na Dev i pomyślał, że może spróbować dostarczyć
ją w miejsce, gdzie znajdą ją jej ludzie. Co było pomysłem samym w sobie
idiotycznym, pomijając fakt, iż wokół krążyły cienie. Patrzył na jej
posiniaczoną twarz i czujne spojrzenie. Nie ruszała się, lecz zapewne wcale nie
dlatego, że była pobita, a jej noga została przestrzelona. Zbierała siły, bo w
odpowiedniej chwili odzyskać swój karabin snajperski, bez którego zapewne czuła
się naga.
- Ilu zabiłaś? - zapytał
zamiast tego.
- Kilkunastu lub
kilkudziesięciu - odparła spokojnie. - Twoich. Nie specnazowców. Było łatwiej ich
zdjąć, nie mieli pancerzy.
- Co?
- Chyba nie myślisz, że będę
to przed tobą ukrywać? - spojrzał na trzymany w ręku pistolet zastanawiając
się, czemu to mówi. Może liczyła, że wykona jakiś ruch, bądź odda w jej
kierunku strzał. Nie spuszczał jej z oczu.
- Przynajmniej jesteś uczciwa
- powiedział w końcu. - Gdybym był w twojej sytuacji zrobiłbym to samo.
- Przyjmujesz to ze spokojem
- mruknęła, jakby nie spodziewała się takiej reakcji.
- Był taki czas, że pewnie
bym cię za to zastrzelił - powiedział, lecz wiedział, że to nieprawda. Gdyby
wziął ją żywcem, dostarczyłby do Stawki. Wykonałby bez wahania rozkazy. -
Jesteśmy wrogami, ale to nie twoja wina. Imperialistyczni żołnierze są tak samo
manipulowani, jak byłem ja - dodał, zastanawiając się ile z tego rozumie.
Pomijając fakt, że choć zdawało mu się, że wyraża się poprawnie, zapewne mylił
końcówki i słowa, była w podobnej sytuacji do niego. Nagle poczuł do niej żal,
zabrana w misję, której prawdziwych celów nie znała, pewnie nawet ją nie
obchodziły. Była żołnierzem towarzyszącym swym dowódcom, którzy skryli przed
nią swe prawdziwe cele. Dla niego były zupełnie jasne, nie trzeba było być
Zachertem, by myśleć jak on. Znaleźć Kompleks, nawiązać z nim kontakt,
wykorzystać jako broń do walki z jego krajem. Wysadzić bombą atomową zniszczone
miasto, by zdestabilizować infrastrukturę przeciwnika, gdy wskutek wzrostu
radiacji rozrośnie się zona. Pieprzone gnoje. Ale jego ludzie postąpiliby tak
samo, nie było żadnej różnicy. Był żołnierzem, lecz to nie była jego wojna, on
walczył z Polakami. To oni byli prawdziwym zagrożeniem, a zwarte w uścisku
śmiertelnych zmagań wszystkie strony konfliktu nie potrafiły tego dostrzec.
Zwycięzca mógł być tylko jeden, była to zona i to co się za nią kryło. Może rację
miał Zachert, być może ktoś usiłował sterować mocami, które się za nią kryły, a
być może było to cos jeszcze innego, lecz to właśnie ciemne materie były czymś
co było ich wrogiem. I każdy, kto zamierzał ich użyć.
- A jednak mnie nie zabiłeś -
powiedziała, nieświadoma o czym myśli.
- Nie - przyznał.
- Dlaczego po mnie wróciłeś?
- Nie wróciłem po ciebie -
zaprzeczył szybko. - Zobaczyłem żołnierza... Gdyby to był ktoś inny niż on... -
zamilkł, nie dodając że zapewne potoczyłoby się to inaczej. Zaryzykował i wyjrzał
w mrok przez okno. Wciąż pośród ciemności w zaułkach dostrzegał ruch,
przemykające się niezwykle szybko istoty. Ponownie oparł się o ścianę i
wycelował w jedyne wejście do pomieszczenia.
- Dlaczego więc mnie
zabrałeś? - zapytała.
- Nawet ty nie zasługujesz na
to, by dopadły cię cienie - odrzekł zgodnie z prawdą. Nie chciał jej wyjaśniać,
że nikt ani nic nie zasługiwało na to, by dopadła go zona i jej istoty. Nie na
darmo była to w jego kraju największa kara, gorsza niż śmierć, stosowana za
największe z przewinień. Posłanie w zonę bez zapasów i środków by przetrwać.
Jej skutek mógł być tylko jeden.
- Naprawdę chciałam ci
przestrzelić nogę - powiedziała nagle.
- Co?
- Wtedy na lotnisku -
wyjaśniła. - Kiedy zobaczyłam w twoich oczach, że zrobisz wszystko by nas
powstrzymać.
- Nie was. Budzyńską -
powiedział. - I tych, którzy to uczynili. Widziałaś co zrobili z żołnierzami z
mojej Kompanii? Przybili ich do krzyży.
- Kto? - zapytała. - Te
cienie?
- Nie wiem - powiedział, po
czym zamilkł. Cienie zdawały się siłą zony, podobnie do Polaków nie zdolnymi do
samodzielnego myślenia. Może się mylił. Ale jeśli nie, oznaczałoby, że jest tu
ktoś jeszcze. Prócz sił wojskowych obu stron konfliktu i maoistów. Domyślał się
kto. - To była wiadomość - uświadomił sobie nagle.
- Wiadomość?
- Wykastrowali ich. Wycięli
im oczy. Napisali, że Bóg istnieje. A także... - zawahał się. - Było tam imię.
- Do kogo była ta wiadomość?
- zapytała, lecz on milczał, więc powiedziała sama - Do Berii?
Miała tę łatwość wypowiadania
nazwiska Przewodnika Narodów bez obawy, na jaką on sam nie mógł się zdobyć. Na
wpół mityczny władca świata, twórca komunizmu rewolucyjnego, obrońca
ludzkości... Walter wbrew sobie zadrżał.
- Nie wiem - powiedział
wreszcie. Było coś co wzbudzało w nim lęk podszyty szacunkiem, większy niż
zona. Dawca pokoju, Wielki Ojciec, który zapewne nie był nawet świadom jak jego
ideały są wypaczane i obracane przeciw ludziom. Jak komunizm rewolucyjny,
dążący do zwycięzca nad imperializmem, który nie pozwala na pokój... Nie miał
ochoty myśleć na ten temat w tej chwili.
- Kto ją napisał?
- Może ludzie Budzyńskiej? -
stwierdził. Jeśli ktoś krył się w ruinach miasta, to właśnie oni. Z jakiegoś
powodu sprowadziła tu imperialistów, nie tylko dlatego, że miała nadzieję, że
ich znajdzie. Miała coś więcej, pewność.
- Ten Kompleks? - zapytała
Deveraux. - Kim oni są?
- Grupą ludzi, którzy
przysięgli zniszczyć mój kraj - wyjaśnił. - Badali ciemne materie i odkryli
część ich tajemnic. Mają moc, którą Budzyńska obiecała twoim ludziom. Ukrywają
się poza czasem... To skomplikowane. Można do nich dotrzeć przez Warszawę.
Jeśli ktoś wysłał wiadomość, oni byli do tego zdolni. I do tego by posłać
cienie - myślał głośno, lecz ją interesowało coś innego.
- To skomplikowane -
powtórzyła, po czym zapytała. - Kim jest dla ciebie Budzyńska?
Było to pytanie, na które nie
chciał odpowiadać. Swietłana Budzyńska, była głęboko zakonspirowanym agentem
Kompleksu, który zdołała wyprowadzić w pole Akwarium. Poręczyła za niego, gdy
po zabiciu pułkownika i jego ludzi, czym powstrzymał wybuch bomby atomowej w
centrum zony, został odnaleziony. Dała mu szansę by do nich dołączył, uznając
iż przejrzał na oczy, lecz nie wiedziała, że po kontakcie z fanatyzmem
Zacherta, a także zaślepionymi faszystami generała Mrok, wszystkie stały się
dlań jednakowym szaleństwem. Nieważne jaką odmianę koloru flagi reprezentowały,
czy biel z czerwień, czy krwawą gwiazdę rewolucji, w ich imieniu ginęli ludzie.
A żadna ze stron nie zwracała uwagi na rzeczywiste zagrożenie, jakim była zona
i to, co się za nią kryło. Dlatego uczynił to, co uczynił, lecz gdzieś po
drodze, w nie do końca jasny dlań sposób, Budzyńska się przed nim odsłoniła,
coś do niego poczuła. Tygodnie po stracie Nadii wciąż nie był w stanie
odwzajemnić uczucia, lecz także jej nie odepchnął. To był błąd, bowiem ona się
w nim zakochała, zaś on nie zaprotestował. Poręczyła za niego, co wykorzystał.
W tamtej chwili nie miało to jednak znaczenia, bowiem pewien był, że nie
przeżyje, zginie powstrzymując szaleńców, chcących zaatakować jego ojczyznę. A
przede wszystkim mieszkających w Warszawie ludzi.
Jednak przeżył. Swieta
ponownie pojawiła się w jego życiu, a on był doskonale świadom ciężaru swej
zdrady. Wcześniej nie był idealny, starał się jednak być uczciwy, lecz teraz
musiał żyć z tym co uczynił. Kompleks stracił zasilanie, wkrótce potem cała
zona zniknęła, a Polacy uderzyli na Warszawę, przyczyniając się do jej upadku. Minęło
pięć lat, dla niego ledwie miesiąc, gdy ujrzał ją ponownie. Jej twarz zdobiła
teraz blizna, a zielone oczy pełne czujności, wypełniała nienawiść i gniew.
Kierowanego w jego stronę, zupełnie zasłużenie. Przez lata jakie minęły jak
twierdziła straciła kontakt z Kompleksem, nie miała pojęcia czy to co się stało
w zonie, sprawiło, że przepadł, czy też nie chcieli z nią utrzymywać kontaktu.
Wciąż postępowała tak jak gdyby była jego agentką, to sprawiła, że zrobiła
karierę. Stała się częścią zespołu badającego w Akwarium oddziaływania
łysenkowskie, co zaprowadziło ją na Marsa wraz ze specnazem, na spotkanie z
imperialistycznymi marines. Tam wskutek przebiegu wydarzeń podjęła decyzję, by
wraz z nim oddać się w ich ręce, co kosztowało ich konieczność zabicia jej
ludzi. Dla niego była to konieczność, w jej przypadku uczyniła to z zimnym
wyrachowaniem. To pokazało kim się stała, w kogo się zmieniła. Pozbawiona
kontaktu ze swoimi ludźmi, którzy stracili do niej zaufanie, musząca codziennie
się ukrywać i pilnować, lecz przede wszystkim zdradzona. Przez kogoś, kogo
pokochała. Gdy spoglądała na niego widział jak planuje kilkanaście kroków
naprzód, przewidując każdy krok i wszelkie możliwe implikacje. Lecz przede
wszystkim widział w jej oczach zimny ogień zemsty. Nie wątpił, że wszystko
zaplanowała i jeśli tylko zdoła, będzie chciała ją wywrzeć, nawet jeśli nie
przyniesie jej to ukojenia. Lecz nie mogła tego jeszcze wiedzieć, nie była nim,
on wciąż nie mógł zapomnieć Nadii, nawet gdy zabił wszystkich, którzy mu ją
odebrali, nie zwróciło mu jej to.
- Moim wyrzutem sumienia -
powiedział po prostu.
- Co jej uczyniłeś? -
zapytała Deveraux.
- Nie mam ochoty o tym
rozmawiać - powiedział ze złością.
- Ale o to się obwiniasz -
zauważyła. - O to, o zniszczenie tego miasta. O to, że nie walczyłeś z nami po
stronie swoich. Jest coś, czego nie czujesz się winny?
- Zamknij się - rzucił ze
złością, po czym spojrzał przez okno, prosto w ciemność. Pomyślał, że być może
o to jej chodziło, chciała go rozwścieczyć, by osłabić jego czujność. Wciąż
jednak leżała nieruchomo, co jakiś czas zerkając ku swojemu karabinowi.
- Ona chce się na tobie
zemścić, wiesz? - zapytała Deveraux. - Uwierz mi, nie ma nic gorszego niż
skrzywdzona kobieta.
- Wiem - odpowiedział ze
złością. - Ale nie myśl, że to jest jej główny cel. Manipuluje wami wszystkimi
od początku, nie robi niczego bez powodu. Wiem kto był jej nauczycielem, całe
swe życie spędziła na ukrywaniu swych prawdziwych przekonań, jest w tym
najlepsza. Sprowadziła was tu nie bez przyczyny, jesteście tylko pionkami w jej
grze.
- A ty jesteś jedynie
wisienką na torcie? - usłyszał w jej głosie ironię, lecz nie zrozumiał tego
ostatniego porównania. Nie miał pojęcia czym jest tort, może nie poznał jednak
jej języka wystarczająco dobrze. A ona była całkowicie beztroska, nieświadoma
mocy zony i tego co się tutaj działo, nie wiedząca co jest prawdziwym
zagrożeniem. Ich armia była całkowitym przeciwieństwem jego wojska, obserwował
ich podczas tej misji i nie mógł pojąć jak są w stanie funkcjonować, z takim
brakiem karności. Z drugiej strony mógł im tylko pozazdrościć, w zasadzie nie
musieli uważać na słowa, zachowywać ciągłej czujności i szukać wrogów
ideologii, nikt nie pilnował ich postawy moralnej, wyraźnie nie musieli pisać
na siebie donosów. To stanowiło barierę, sprawiającą że niczego nie pojmie. Ta
rozmowa nie miała sensu.
- Nic nie zrozumiesz -
powiedział wreszcie.
- Więc mi wytłumacz!
- Nie chcę o tym rozmawiać -
burknął.
- W takim razie jaki masz
plan? - zapytała. - Zabrałeś mnie, opatrzyłeś rany i co dalej? Zostawisz mnie
tu i pójdziesz szukać Budzyńskiej? Aby ją powstrzymać?
- By powstrzymać Kompleks!
- Nie chodzi ci raczej o nią?
- w jej głosie znowu zabrzmiała ironia, lecz nie dał się sprowokować. Gdyby nie
ona, nie byłby uwiązany. Mógłby przekraść się ku miejscu, gdzie po raz ostatni
widział Budzyńską i pozostałych imperialistów. Zapewne przetrwali, ich broń
była w stanie powstrzymać cienie. Sam ją miał. Pełny magazynek w pistolecie. Na
początek tyle wystarczy. Musi jedynie rozwiązać problem rannej.
- Zostawię cię tu -
zdecydował.
- Z karabinem? - zastanowił
się.
- Oprę go o ścianę - uznał. -
Doczołgasz się do niego, gdy odejdę.
- To dobrze, będę mogła wtedy
wychylić się przez okno i wpakować ci w łeb kulę, gdy będziesz odchodził -
powiedziała.
- Do cholery! - zirytował
się. - Więc zostaniesz bez broni!
- Sama przeciw cieniom -
zauważyła. - Wspaniale. A podobno tego nie możesz mi zrobić.
- Strzelić mi w głowę!
- Naprawdę jesteś aż tak ufny
i naiwny, by zostawić wrogiego żołnierza z karabinem snajperskim w ręku?
- Czego ty ode mnie chcesz? -
warknął rozzłoszczony, że nie może odejść i jej pozostawić. Po czym wycelował w
stronę wejścia, gdzie kucał dziki stalker. Najwyraźniej był tu od dłuższej
chwili, lecz Walter w ogóle nie usłyszał jego nadejścia. Poczuł natomiast
dojmujący smród, który mu towarzyszył.
- Wy za głośni - rozległ się
jego chrapliwy głos. - Nie charaszo.
Walter przez chwilę nie
wiedział co odpowiedzieć. Przyglądał się mężczyźnie, jego obdartemu i brudnemu
ubraniu, twarzy ledwie wyzierającej spoza obfitego owłosienia, błędnemu
wzrokowi, a przede wszystkim widocznemu w jego czole wgłębieniu. Zadanej dawno
temu ranie, pozornie zasklepionej, dziurze gdzie weszła kula, trafiająca go w
głowę. Pamiątka po strzale, jakiego tamten nie miał prawa przeżyć. A jednak był
tu, w swym podartym płaszczu, kamizelce kuloodpornej noszącej ślady wielu
starć, wysokich wojskowych butach, z karabinem na plecach, nożami zatkniętymi
za pas, a także łukiem i kołczanem pełnym strzał. Całości dopełniały granaty,
które sobie przypiął. Spoglądał na niego dziwnie, przekręcając głowę w lewo i
prawo, po czym podrapał się w głowę, wyciągając sobie z włosów coś co
przypominało wijącą się gąsienicę, następnie wkładając sobie to do ust.
- Tawariszcz kapitan... to
wy? - zdecydował się wreszcie zapytać Walter. Powoli opuścił pistolet, lecz
tamten nie zareagował. - Wy Arkuszyn?
Tamten drgnął, a przez jego
oblicze przemknęła zmarszczka, świadcząca o wysiłku.
- Niet - wychrypiał. -
Arkuszyn miertw. Mienia zawod Łowca. Ja stalkier.
Coś było nie tak z rosyjskim
tamtego, wysławiał się także zupełnie inaczej, niż Walter zapamiętał. Stepowy
wilk, oficer Armii Czerwonej, zesłany do Dziewiątej Kompanii jako jej dowódca,
który szybko zaskarbił sobie szacunek żołnierzy. Sprawiedliwy i walczący wraz z
nimi ramię w ramię, ignorujący zampolitów i ich politykę, broniący swych ludzi.
Nikt nie miał pojęcia gdzie walczył wcześniej, ani jaka była przyczyna jego
degradacji. Jasnym było jednak, że nie był oficerem takim jak pozostali,
przysłanym do LPKRR w ramach internacjonalistycznego programu obsadzania
wyższych stanowisk oficerskich Rosjanami i ludźmi spoza republiki. Przed
Walterem uchylił rąbka tajemnicy, brał udział w wyzwalaniu bratniego
wietnamskiego ludu, walcząc tam z imperialistami. Ostatni raz widział go, gdy
wyruszał na wyprawę na południe, która zmieniła jego życie, pozornie
odprężonego, lecz jak zawsze czujnego, ostrzegającego go przed machinacjami
Akwarium. Później Walter dowiedział się, że tamten zginął, gdy Polacy uderzyli
na Warszawę, broniąc do końca tuneli. Była to jedna z przyczyn, dzięki której
podjął decyzję, by powstrzymać Kompleks, który mając broń zdolną powstrzymać
twory, nie uczynił nic by pomóc miastu i jego mieszkańcom, zamiast tego
czekając aż siły wojskowe republiki wykrwawią się w stopniu umożliwiającym im
łatwy podbój. Teraz jednak Arkuszyn był przed nim, jeden z powodów, które
popchnęły go do walki z Kompleksem. Żywy i cały, choć całkowicie odmieniony.
Zaś do jego śmierci wyraźnie nie próbowali się przyczynić Polacy, którzy nie
używali przecież broni. Walter miał pewne podejrzenia graniczące z pewnością,
kto mógł za to odpowiadać.
- Eta Gerber, tawariszcz
kapitan? - powiedział pokazując na czoło Arkuszyna. Tamten wyraźnie się napiął.
- Nie kapitan - powiedział z
przyganą. - Ja mówił wam, teraz ja Łowca - polski wymieszał się w dziwny sposób
z rosyjskim, gdy tamten udzielił odpowiedzi. Nie mówił zupełnie jak Arkuszyn,
którego Walter znał.
- Tak - zgodził się z nim. -
Wy Łowca.
Tamten kiwnął głową.
- Gerber - powiedział. - On
ubił Arkuszyna. On do mnie strielał.
Walter miał zatem rację.
- Powinienem zabić tego
skurwysyna w Liwie - mruknął.
- Wy powinniście - zgodził
się z nim Łowca. - Ale wy nie zabójca. Wy sałdat. Ja pamiętam.
Wszystkie wątpliwości i
rozterki Waltera zostały właśnie sprowadzone do odpowiedniego określenia.
- Już nie jestem żołnierzem -
powiedział.
- Wy nie stalkier, kak ja -
usłyszał w odpowiedzi. – U was mundur imperialistów. Kak u niej. Pacziemu? - w
głosie tamtego nie słyszał jednak wrogości, jaką żywić mógł oficer Armii
Czerwonej wobec swego ideowego przeciwnika.
- Kto to jest? - zapytała
Deveraux, jakby świadoma, że mówią o niej. Walter rzucił ku niej spojrzenie,
lecz wciąż leżała nieruchomo.
- Mój były dowódca -
powiedział. - Gerber... ten, który usiłował cię... strzelił mu w głowę i
zostawił go w tunelach na śmierć.
- Nie ma co, wspaniałe macie
wojsko - odpowiedziała natychmiast tym swym kpiącym tonem, który go znowu
rozwścieczył.
- Nie jesteśmy tacy!
- Nie? - zdziwiła się
teatralnie. - A wasi oficerowie... Mają ciekawy wygląd - Łowca przyglądał się
jej uważnie, nie mając najwyraźniej pojęcia o czym ona mówi.
- On nie jest sobą - burknął
Walter. - Coś mu się pomieszało w głowie. Wcześniej... Był najlepszy.
- Podziękuj mu - powiedziała
Deveraux. - Zdaje się, że ocalił mnie... może i ciebie.
- Sama mu podziękuj. Mówi sie
spasiba - rzekł, a przed oczami znowu stanęło mu to co zrobiłArkuszyn... Łowca.
Miał rację, był zupełnie kimś innym, kto spadł pełen gniewu i furii na Gerbera,
a potem wgryzł mu się głęboko w rękę, wyrywając swymi zębami spory kawałek
mięsa. To nie był kapitan którego znał. To był na wpół szalony człowiek, który na
odchodnym wpakował Gerberowi strzałę, a potem popędził w nieznane.
- Kula przeszła na wylot? -
zapytał patrząc na stalkera, który kiwnął głową, słysząc jak nieporadnie
Deveraux wymawia słowa podziękowania.
- Niet - zaprzeczył tamten. -
Ja umarłem. Dwie zwiezdy mnie ożywiły - po czym zamilkł wyraźnie nie chcąc
kontynuować tematu. Walter spoglądał na tamtego, utwierdzając się w przekonaniu
co do jego szaleństwa. Które spowodował Gerber. Gdyby Walter zamiast ciągnąć go
przed sąd w Liwie postąpił inaczej...
- Boją się ciebie -
powiedział Łowca spoglądając wprost na niego. - Dlaczego?
- Co takiego?
- Cienie - wyjaśnił tamten
cierpliwie jak małemu dziecku. - Jej się nie boją, tylko jej gwintowki -
pokazał na Deveraux i broń trzymaną przez Waltera. - Ale u tiebia coś
znajomego, oni bojatsia tiebia. Pacziemu?
- Nie wiem o czym mówisz -
mruknął Walter, stwierdzając, iż nie ma ochoty słuchać bredzenia tamtego. Wciąż
przed oczami stał mu kapitan, takiego jakiego pamiętał, waleczny żołnierz.
- Mnie nie widzą - rzekł Łowca.
- Oni nie uwiżut, ale głos... ja go słyszu, wie gdzie ja, każe przyjść. Lecz
Cienie nie zobaczyły, ja chodił. Imperialisty maja broń, cienie nie atakują.
Tiebia oni szukają.
- Cienie szukają mnie?
- Ale boją się. Oni nie
czustwujut. Ja cię nie czuję. Paliaki nie wiżut. Pacziemu?
- Mówicie zagadkami -
odpowiedział Walter, nie zamierzając się nawet zastanawiać nad słowami tamtego.
Z drugiej strony nie mógł go lekceważyć, skoro wyraźnie zdołał przeżyć na
Dzikich Polach ostatnie kilka lat, a teraz przedarł się do nich poprzez ulice
pełne dziwacznych istot. Ponownie wyjrzał przez okno, mając nadzieję, że ujrzy
tam coś innego, choćby Polaków, bo w puste ulice nie wierzył. Lecz cieni było
jeszcze więcej, krążyły, zdając się czegoś szukać. Myśl o tym, że mogło chodzić
o niego, zdawała mu się niedorzeczna. Ale ich liczba jasno wskazywała, że nie
mogą tu zostać. - Musimy się stąd wydostać - powiedział. - Możecie nam pomóc?
- Ktoś nadchodzi - powiedział
zamiast tego Łowca.
- Kto?
- Eta nie cienie. Ktoś inny.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz