czwartek, 4 maja 2023

Ciemna Symetria: Warszawa Śródmieście (I)

Wyjrzał przez okno, pośród mroku usiłując dostrzec, co się tam znajduje. Wiedział, że tam są, nawet jeśli nie mógł ich na razie dostrzec. Ulice między zrujnowanymi budynkami zdawały się ożyć, choć do niedawna były puste. Znajdowali się na trzecim piętrze, jedyna drogi ucieczki wiodła po schodach w dół, zabrał ich więc wprost w pułapkę. Na razie jednak istoty nie wpadły na pomysł, by przeszukiwać budynki. Zważył w ręku pistolet, pamiętając że są niezwykle szybkie. Broń była niezwykle lekka, jakże inna od tej, do której przywykł.

- I co dalej? - rozległo się z tyłu, gdy leżąca na podłodze odzyskała przytomność.

Ulica nie była pusta, pośród ciemności coś się poruszało. Nie wychylał się by sprawdzić z czym ma do czynienia, ktokolwiek tam był, Polacy czy też cienie, pozostawiały go w spokoju. Być może zresztą cienie były właśnie nimi, tworami zrodzonymi na tych ziemiach, w ogniu atomowych wybuchów, pośród łysenkowskich oddziaływań zony, lecz z jakiegoś powodu był przekonany, że nie narodziły się w zonie. Przypominały mu istoty znajdujące się pośród ciemności, jakie spotkał pośród ruin dawnego szpitala w Drewnicy. Dla niego minęło ledwie kilka miesięcy, lecz reszta świata poszła naprzód, upłynęło kilka lat, a wszystko co znał, przestało istnieć. Pomyślał, że gdyby wtedy mężczyzna, któremu towarzyszył zginął, wszystko byłoby dużo prostsze. Wystarczyło pozwolić by tamtego zabrała Ciemna Pani, a on powróciłby ze swym oddziałem do Warszawy. Choć z drugiej strony zapewne wówczas wylądowałby w lochach Akwarium, jak nazywano GRU, których nie opuściłby już, nawet jeśli nie miałby pojęcia o misji człowieka zwącego się Sokołem, który w rzeczywistości był pułkownikiem noszącym nazwisko Zachert. Każda alternatywa była zła, dzień w którym los postawił go na jego drodze, był początkiem jego końca. Wszystko to wydawało się niesprawiedliwe, był wiernym żołnierzem systemu, nigdy go nie zakwestionował, nigdy mu się nie sprzeciwił. Walczył w jego imieniu i bronił miasta przez Polakami, choć to ostatnie zawsze wydawało mu się ważniejsze. Nie był nigdy karierowiczem, zawsze był uczciwy, jak nakazywały zasady komunizmu, niewygodne dlań rzeczy po prostu ignorował, wychodząc z założenia, że jeśli skupi się na tym, co zna najlepiej, czyli na walce, po prostu będzie mógł normalnie funkcjonować.

Los jednak mu na to nie pozwolił. Zabrał go z jego życia, wyrwał z Dziewiątej Kompanii, w której prędzej czy później czekałaby go śmierć na polu walki, bowiem nie miał zbyt wielkiej szansy na kolejny awans, nie chcąc grać w sztabowe gierki. Jego codziennością było pole walki, nie miał ochoty przypodobywać się zampolitom i oficerom. Zabrał mu także kogoś kogo kochał, choć podświadomie zdawał sobie sprawę, że ich związek nie miał żadnych perspektyw i przeszłości. Nazywała się Nadia i była snajperką w jego oddziale, a za jej śmierć odpowiedzialny był Zachert i jego ludzie. I przynajmniej ją pomścił, lecz nie przyniosło mu to ukojenia. Stracił wszystko w co wierzył, osobę którą kochał, swój oddział i ludzi, za których odpowiadał. A wszystko przez to, że grał według zasad, nie potrafiąc przewidywać naprzód, a przede wszystkim postępować tak bezwzględnie jak tamci. To przywiodło go do zguby, a także pozostałych. Wszystko co stało się po spotkaniu z Sokołem było konsekwencją jego zachowania i nastąpiło z jego winy.

A on wciąż nie potrafił inaczej, co stanowiło zadrę wbitą głęboko w jego duszę. Siedział oparty o ścianę, poniżej zniszczonego okna, spoglądając na leżącą u jego stóp kobietę. Sam ją położył w tym miejscu, po tym jak niósł ją poprzez ruiny, w stronę centrum miasta, wychodząc z założenia, że tam nikt nie będzie ich szukać. Nikt przy zdrowych zmysłach nie podążyłby dobrowolnie w serce ciemności, tam gdzie gęstniała, stając się czarniejsza niczym noc. Nie dotarł jeszcze do jej centrum, które skupiało się jak mu się wydawało gdzieś ponad Stacją Berii. Przynajmniej powierzchnia niewiele się zmieniła, Warszawa wciąż była zrujnowana, od ćwierć wieku nikt tu nie mieszkał, ludzie po wybuchu wojny przenieśli się pod ziemię, do tuneli metra. Był to również jego dom, gdzie się wychował i chciał wrócić, lecz nie mógł. Nie tylko z powodu faktu, iż był poszukiwany. Nie było powrotu dla kogoś, kto ruszył na wyprawę z pułkownikiem GRU, a potem pojawił się ponownie w towarzystwie największych wrogów rewolucyjnego komunizmu, imperialistów. Lecz przede wszystkim Warszawa jaką znał już nie istniała. Kiedy zniknął, Polacy zaatakowali Warszawę, dokonując niemożliwego. Pokonali Drugą Armię Wojska Polskiego zmuszając ją do odwrotu, zniszczyli wszystko co znał i kochał, zabijając jej mieszkańców. W tunelach rządziły teraz cienie, szalone i niepowstrzymane, które bez najmniejszego problemu wyeliminowały specnaz. Imperialiści byli jakoś w stanie je powstrzymać, zapewne jak zawsze dzięki swej technice i elektronice. Wykorzystał ten moment by uciec. Ukrył się, wyczekując momentu zamieszania pośród bitwy, zobaczył swoją szansę i ją wykorzystał. Lecz gdy ujrzał wrogiego żołnierza zakradającego się do kobiety, nie wiedząc czemu wrócił.

Była jego wrogiem. Żołnierzem armii przeciwnika, snajperem imperialistycznych sił desantowych, które zaatakowały jego ojczyznę. Powinien zostawić ją tamtym, gdy wracał nie zastanawiał się nad tym, sądził że idzie pomóc żołnierzowi Dziewiątej Kompanii, jego kompanii, który chce wziąść ją do niewoli, lecz nic nie było takie pewne, bowiem jednocześnie czuł, że nie chce by stała się jeńcem jego kraju. Mimo wszystko traktowała go przyzwoicie, choć pod koniec wyraźnie zaczęła go nienawidzić, polecając skuć go kajdankami. Wciąż miał je na lewej ręce, jedna obręcz wisiała bezwładnie, po tym jak udało mu się uwolnić, gdy rura do której go przykuli przestała istnieć po zawaleniu się budynku, gdzie się ukryli. Sytuacja się zmieniła i powinien oddać ją w ręce swoich, bo sercem wciąż był po ich stronie, gdy walczyli z Polakami, żałując że nie może być tam wraz z nimi. Wiedział jednak co się stanie, jeśli do nich wróci, gdzieś tam czaiło się Akwarium, które nie wybaczało, nawet gdyby przyszedł z wrogim jeńcem. Czego nie mógł jej uczynić, bowiem ona nie była szpiegiem, lecz żołnierzem, tak jak on. Patrzył wciąż na jej twarz, wiedząc że za zamkniętymi powiekami znajdują się brązowe oczy, które wcześniej śledziły każdy jego ruch. Naszywka na jej ramieniu wypisana była literami, które do niedawna znał jako polskie, choć jak się okazało używali ich również imperialiści. “Deveraux”. Nie miał nawet pojęcia jak ma na imię. Przez ostatnie tygodnie gdy kolejne osoby go przesłuchiwały, zrobili coś z nim, sprawiając że nauczył się bardzo szybko ich języka, poznając go w stopniu umożliwiającym zrozumienie wszystkiego co mówili. Stąd wiedział, że mówią na nią Dev.

Teraz Deveraux spoglądała na niego, oczekując odpowiedzi, której nie potrafił udzielić.

- Cienie. Są na dole - odpowiedział wreszcie enigmatycznie, składając zdania w jej języku, które przychodziły mu z niezwykłą łatwością. Rozumiał większość tego, co mówili w swoim języku, choć nie do końca poprawnie się wypowiadał.

- Pytałam co zamierzasz ze mną zrobić? - Deveraux nie próbowała wstawać. Nie sądził aby udawała, zdążyła już sprawdzić, że zabrał jej pistolet i karabin, który położył obok siebie. Nie radził sobie dobrze ze snajperką, ale w tej chwili kule imperialistów były tym, co stanowiło jego ochronę przed cieniami.

- Nie wiem - powiedział wreszcie, po czym dodał po zastanowieniu - zabiłaś moich towarzyszy broni.

- To był twój oddział? - zapytała.

- Dziewiąta kompania - wyjaśnił. - Byłem dowódcą zwiadu. Służyłem razem z nimi.

- Masz wspaniałych przyjaciół - zakasłała wypluwając krew.

- Nie wszyscy są tacy! - zaprotestował, wiedząc do czego zmierza.

- Nie?

- Może twoi ludzie nie przesłuchiwali mnie? Nie grozili, że mnie zabiją? - zirytował się. - Nie kazałaś temu Baumannowi wpakować mi kuli?

- Któryś z nich zrobił ci to, co twój przyjaciel chciał zrobić mi? - zapytała.

- To nie jest mój przyjaciel! -  podniósł głos.

Wszystko oczywiście skomplikowało się w takim samym stopniu jak całe jego życie. Żołnierzem Dziewiątej, który zaatakował Deveraux okazał się ten skurwysyn Gerber, jedna z niewielu osób, które jego zdaniem powinny zostać rozstrzelane. Kiedy go poznał tamten był sierżantem, o którym krążyło już sporo opowieści, wskazujących iż tamten jest niebezpiecznym skurwysynem, pozbawionym zasad i skrupułów, który przez chwilę był nawet lejtnantem, po czym został zdegradowany. Prawda okazała się dużo gorsza, po tym jak wylądował wraz z nim w Liwie, był skłonny uwierzyć, iż wszystko co o nim mówią jest prawdą. Ponoć zaplątany był w czarnorynkowe interesy, a ktokolwiek wchodził mu w drogę lub narażał się, ginął. Śmiertelność w jego oddziale była zaskakująco duża, a grupa otaczających go ludzi znana była z odrażających zachowań, napastowania młodych żołnierek i fali stosowanej wobec poborowych. Gdy się spotkali okazało się, że tamten nie jest się w stanie nawet powstrzymać w sytuacji, gdy zostali oblężeni. Najważniejsze stało się dlań dobranie do Nadii, co przywiodło go do upadku. Gdy oddał go wraz z jego ludźmi pod sąd garnizonowy, a tamten miał trafić do karnego bataliony lub zostać wydalony z armii, wiedział, że uczynił cos dobrego. Może i świat nie miał stać się lepszym miejscem, jednak na pewno życie wielu osób w kompanii, a zwłaszcza młodego wojska, uległo polepszeniu. Miały szanse na normalne komunistyczne stosunki, oparte na zdrowych relacjach. Wciąż tak myślał, mimo że stało to w sprzeczności z tym, co teraz wiedział. Znowu spochmurniał, to w co wierzył okazało się nic nie warte, za fasadą kryli się bezwzględni ludzie, którzy za nic mieli zasady, które głosili. Wszystko okazało się pustą skorupą, w której przez lata żył on i inni ludzie w tym mieście i całym kraju.

Jednak alternatywa wcale nie była lepsza. Wyprawa do wnętrza zony zakończyła się odkryciem tam szaleńców, istniejących poza czasem, ukrytych we wnętrzu tajnej bazy zwanej przez nich Kompleksem. Eksplozje, które zniszczyły rzeczywistość, rozpętując łysenkowskie oddziaływania, wyrwały ich poza czasoprzestrzeń. Jeden z nich postanowił to wykorzystać, przyjmując pseudonim generała Mrok, zebrał wokół siebie podobnych mu ludzi. Następnie ogłosił krucjatę przeciw komunizmowi, chcąc przywrócić dawną Polskę. A gdy odkrył, iż wewnątrz zony znajduje się nieskończona ilość płaszczyzn, istniejących niezależnie od siebie, gdzie czas płynie równolegle, zrozumiał, ze ma dostęp do nieskończonej ilości wojska. Przez lata przekonał zamieszkujących je ludzi, że będą żołnierzami w nadchodzącej wojnie, jaką zaplanował, chcąc wyprowadzić zmienionych ewolucyjnie mieszkańców zony na wojnę przeciw komunizmowi, by odebrać im Polskę. Właśnie dlatego Walter postanowił ich powstrzymać, uwikłani w śmiertelnych zmaganiach Związek i Imperializm, pułkownik z GRU i kompleks, nie dostrzegli, co jest prawdziwym zagrożeniem. Zona myślała, czuła, uczyła się, tamci chcieli ją jedynie wykorzystać, nie zauważając, iż szykuje się ona do ataku. Coś w niej było i czekało, gotowe do uderzenia. Niestety, on się do niego przyczynił. Udało mu się wykorzystać słabość Kompleksu i wyłączyć na chwilę jego obronę, co umożliwiło wtargnięcie do środka Polaków. Nie liczył na to, że to ich powstrzyma, chciał jedynie uniemożliwić realizację ich planu zaatakowania Moskwy. Przybyli Polacy, a wraz z nimi Ciemna Pani, która zabrała go ze sobą.

Ciemna Pani była następną niewiadomą, istotą widywaną na Dzikich Polach, która stanowiła złą wróżbę, nie wiedział czemu zaczęła go prześladować, wiedział jedynie, że z jakiegoś powodu pozostawiała go przy życiu, choć zgodnie ze stalkerską legendą zabijała każdego. Jego porzuciła wewnątrz zony, gdzie wpadł w ręce zamieszkujących ją ludzi, spotykając ukrywającego się tam generała Mrok. Natychmiast zrozumiał czego chce tamten, zwłaszcza, że z jakiegoś powodu był tam uwięziony, nie mogąc opuścić nieskończonych światów, po których do niedawna się poruszał. Było to dlań oczywiste, pod płaszczykiem frazesów z rezygnacji prowadzenia wojny i konieczności zrozumienia łysenkowskich oddziaływań, kryła się chęć przejęcia nad nimi kontroli. To był kolejny pułkownik Zachert, człowiek który stworzył kompleks. To jego należało powstrzymać. Wkrótce okazało się, że miał rację. W jego ręce wpadła imperialistyczna matematyczka, Satya Nayada, którą także prześladowała Ciemna Pani, zwana przez nią Zjawą Widmo. W tajemniczy sposób została przeniesiona wprost z Marsa, a od niej dowiedział się, że po jego działaniach w kompleksie, cała zona, w której się znajdował przestała istnieć, pozostawiając po sobie jedynie obszar jałowej ziemi. Jednocześnie Polacy zaatakowali Warszawę, doprowadzając do jej upadku. Gdy wciąż jeszcze z niedowierzaniem przyjmował te wiadomości, okazało się, że generał chce ich wykorzystać to schwytania Ciemnej Pani, co zresztą uczynił, gdy płaszczyznę zaatakowały tajemnicze czerwone światła. Nie próbował nawet zrozumieć czym były, wiedział, iż przybyły spoza zony. Generał wymknął mu się, znikając wraz z Ciemną Panią, a on wpadł w ręce imperialistów, z którymi jak się okazało działało GRU. Co gorsza pod przywództwem jego wyrzutu sumienia. Swietłany Budzyńskiej. To przez niego stała się osobą, którą była obecnie.

Czuł jej zimne wyrachowanie, była teraz kimś niebezpiecznym, w przeciwieństwie do niego. Każda decyzja, którą podjął, poprowadziła do czegoś gorszego. Przegrywał wszystko bo był zbyt miękki, nie był zbyt bezwzględny. Spojrzał znowu na Deveraux, której rany przed chwilą skończył opatrywać, nie mogąc pojąć czemu to uczynił.

Była wrogiem. Wraz z tymi samymi żołnierzami, którzy zaatakowali Marsa i jego ojczyznę, zabrali go dokonując desantu, by ruszyć do Warszawy. W której nikt już dawno nie mieszkał, lecz Budzyńska przekonała ich jakoś, że pomoże im odkryć tajemnicę tych dziwnych oddziaływań kryjących się w zonie, które chcieli przejąć również maoiści, a które nazwano ciemnymi materiami. Obiecała im nawiązanie kontaktu z Kompleksem, twierdząc iż podziemne przejście łączące czas i przestrzeń wciąż istnieje. Być może ich okłamała, lecz z jakiegoś powodu jej uwierzyli, bądź po prostu chcieli sprawdzić co mówiła. W ten sposób znalazł się wraz z nimi tutaj, a gdy zaczęli bitwę z jego wojskiem, ostatecznie pojął, że nie stoi po żadnej ze stron. Wraz z Dziewiątą przybyli Rojsanie, sprowadzając rolę jego towarzyszy broni do mięsa armatniego. Patrzył jak imperialiści atakują jego ludzi, lecz był tam również specnaz, a on pojął jak wygląda świat oparty na kłamstwie, w którym przyszło mu wcześniej żyć. Ideologia nie miała znaczenia, imperialiści nie przypominali wrogów pokoju, jakich znał ze wszystkich opowieści. Obie strony zwarły się w uścisku, lecz wygrał ktoś inny. Cienie, które zajęły miasto, pokonując ludzi. Miał rację od samego początku, to zona była wrogiem, a nie nikt inny. A walczące strony zupełnie nie brały tego pod uwagę, gotowe wybić się, zostawiając świat cieniom i innym tworom.

Nic mu z tego nie przyszło. Zdołał uciec, lecz nie wiedział co ma uczynić dalej. Wiele dałby by stać się znowu częścią Dziewiątej Kompanii. Lecz nie było dlań powrotu, nie tylko z powodu tego co zaszło, lecz również Gerbera. Skurwysyn przetrwał i awansował, lecz zupełnie nie zmienił. Gdy zobaczył go usiłował właśnie zgwałcić Deveraux, zdołał jeszcze zupełnie słusznie zauważyć, że teraz to on jest prawem, a Walter zbiegiem. To skomplikowało wszystko jeszcze bardziej, następnie pojawił się półdziki człowiek, w którym rozpoznali dawnego dowódcę ich kompanii, Arkuszyna, byłego czerwonoarmistę, zesłanego do Drugiej Armii. Znanego ze swej przenikliwości i sprawiedliwości. Walter sądził, że zginął podczas ataku Polaków na Warszawę, jak się okazało trupem usiłował położyć go wówczas Gerber. Zwarli się w śmiertelnym pojedynku, po czym obaj uciekli, pozostawiając Waltera i nieprzytomną Deveraux. I właśnie ten moment przeklinał najbardziej, powinien zostawić ją i odejść. Jej ludzie prędzej czy później by ją znaleźli. Zamiast tego uznał, że nie może pozwolić, by wpadła w ręce cieni. W rezultacie czego przemykał się, niosąc ją nieprzytomną poprzez ruiny.

Gerber załatwił ją naprawdę nieźle. Mocno pobił, na twarzy widział zaschniętą krew, jej noga już wcześniej została przestrzelona. Dodatkowo jej ręka śmierdziała zoną, Walter wiedział, że dopada ją zmiana, dużo szybsza i gwałtowniejsza, niż te, które wcześniej oglądał. Imperialiści nie mieli łysenkowskich lekarstw, użyli skradzionych specnazowi inhibitorów, lecz te jedynie wyhamowały rozwój ewolucji, nie powstrzymując jej całkowicie. Być może reagowała tak, bo nie była przyzwyczajona do zony, być może w tej dusznej, warszawskiej ciemności, zmiany zachodziły dużo szybciej. To był inny problem, nad miastem wisiała ciemność, gęstniejąca im bliżej znajdował się jego centrum. Z jakiegoś powodu był przekonany, że bije z jego wnętrza, spod ziemi, gdzie żyły wyłącznie cienie.

- Przykro mi - powiedział wreszcie, przyglądając się jej posiniaczonej twarzy.

- Co z tamtym? - zapytała.

- Uciekł - rzekł krótko, nie chcąc wdawać się w szczegóły. Gerber. Niemy wyrzut jego sumienia, przez którego pojął do reszty, to co było dlań wiadome od dawna. Nie miał już powrotu do Dziewiątej, ani do swoich. Nie miał już swoich, nie pozostało mu zupełnie nic.

- Dziękuję, że opatrzyłeś mi rany - powiedziała. - Co zamierzasz dalej?

Nie chciał przyznać, że nie ma pojęcia. Miał ze sobą ranną, której nie potrafił porzucić, samemu nie mając pojęcia co ma uczynić. Nie widział żadnych opcji, miasto było puste, pod nim mieszkały tylko istoty, które nie były ludźmi, twory jakie przyprawiały go o dreszcze. To niepokoiło go jeszcze bardziej, w drodze do Warszawy nie natknęli się nigdzie na Polaków, choć powinny być ich całe stada, co zdaje się potwierdzały nawet zdjęcia z imperialistycznych sputników. Tymczasem wszystkie twory przemieściły się stadnie w kierunku Warszawy, lecz nigdzie żadnego nie było. To wszystko nie podobało się Walterowi coraz bardziej. Przez pięć lat jakie stracił Dzikie Pola stały się dlań czymś niezrozumiałym, zona zmieniła zasady gry, a on nie wiedział na jakie. To czego się obawiał stało się, prawdziwy wróg objawiał swe oblicze. Nie mógł pójść na dół, nie mógł zostać na górze, gdzie prędzej czy później ciemność spowoduje zmianę i w nim. Nie mógł wrócić do swych ludzi, zresztą zostali oni rozbici i pokonani przez cienie, o ile wiedział armia cofnęła się za Lublin, nie miał szansy tam dotrzeć, a nawet gdyby, zostałby natychmiast przekazany w ręce Akwarium. Nie lepszą opcją było powrócenie do imperialistów, którzy natychmiast by go uwięzili. Ale przynajmniej pomogliby Deveraux i znalazłaby się wśród swoich.

Było to z pewnością jakieś rozwiązanie. Zapiął na lewym nagarstku drugą obręcz kajdanek, aby przestała mu przeszkadzać, wisząc bezładnie. Zważył w ręku należący do niej pistolet, nie mogąc się wciąż nadziwić jaki jest lekki, pasujący do dłoni, w przeciwieństwie do broni której używał gdy był żołnierzem Zwiadu. Nawet karabin snajperski zrobiony był z tego samego dziwnego materiału, choć magazynek mieścił jedynie pięć pocisków, była ponoć bardziej celna od SWD, który nosiła Nadia. Znowu spochmurniał, po czym popatrzył na Dev i pomyślał, że może spróbować dostarczyć ją w miejsce, gdzie znajdą ją jej ludzie. Co było pomysłem samym w sobie idiotycznym, pomijając fakt, iż wokół krążyły cienie. Patrzył na jej posiniaczoną twarz i czujne spojrzenie. Nie ruszała się, lecz zapewne wcale nie dlatego, że była pobita, a jej noga została przestrzelona. Zbierała siły, bo w odpowiedniej chwili odzyskać swój karabin snajperski, bez którego zapewne czuła się naga.

- Ilu zabiłaś? - zapytał zamiast tego.

- Kilkunastu lub kilkudziesięciu - odparła spokojnie. - Twoich. Nie specnazowców. Było łatwiej ich zdjąć, nie mieli pancerzy.

- Co?

- Chyba nie myślisz, że będę to przed tobą ukrywać? - spojrzał na trzymany w ręku pistolet zastanawiając się, czemu to mówi. Może liczyła, że wykona jakiś ruch, bądź odda w jej kierunku strzał. Nie spuszczał jej z oczu.

- Przynajmniej jesteś uczciwa - powiedział w końcu. - Gdybym był w twojej sytuacji zrobiłbym to samo.

- Przyjmujesz to ze spokojem - mruknęła, jakby nie spodziewała się takiej reakcji.

- Był taki czas, że pewnie bym cię za to zastrzelił - powiedział, lecz wiedział, że to nieprawda. Gdyby wziął ją żywcem, dostarczyłby do Stawki. Wykonałby bez wahania rozkazy. - Jesteśmy wrogami, ale to nie twoja wina. Imperialistyczni żołnierze są tak samo manipulowani, jak byłem ja - dodał, zastanawiając się ile z tego rozumie. Pomijając fakt, że choć zdawało mu się, że wyraża się poprawnie, zapewne mylił końcówki i słowa, była w podobnej sytuacji do niego. Nagle poczuł do niej żal, zabrana w misję, której prawdziwych celów nie znała, pewnie nawet ją nie obchodziły. Była żołnierzem towarzyszącym swym dowódcom, którzy skryli przed nią swe prawdziwe cele. Dla niego były zupełnie jasne, nie trzeba było być Zachertem, by myśleć jak on. Znaleźć Kompleks, nawiązać z nim kontakt, wykorzystać jako broń do walki z jego krajem. Wysadzić bombą atomową zniszczone miasto, by zdestabilizować infrastrukturę przeciwnika, gdy wskutek wzrostu radiacji rozrośnie się zona. Pieprzone gnoje. Ale jego ludzie postąpiliby tak samo, nie było żadnej różnicy. Był żołnierzem, lecz to nie była jego wojna, on walczył z Polakami. To oni byli prawdziwym zagrożeniem, a zwarte w uścisku śmiertelnych zmagań wszystkie strony konfliktu nie potrafiły tego dostrzec. Zwycięzca mógł być tylko jeden, była to zona i to co się za nią kryło. Może rację miał Zachert, być może ktoś usiłował sterować mocami, które się za nią kryły, a być może było to cos jeszcze innego, lecz to właśnie ciemne materie były czymś co było ich wrogiem. I każdy, kto zamierzał ich użyć.

- A jednak mnie nie zabiłeś - powiedziała, nieświadoma o czym myśli.

- Nie - przyznał.

- Dlaczego po mnie wróciłeś?

- Nie wróciłem po ciebie - zaprzeczył szybko. - Zobaczyłem żołnierza... Gdyby to był ktoś inny niż on... - zamilkł, nie dodając że zapewne potoczyłoby się to inaczej. Zaryzykował i wyjrzał w mrok przez okno. Wciąż pośród ciemności w zaułkach dostrzegał ruch, przemykające się niezwykle szybko istoty. Ponownie oparł się o ścianę i wycelował w jedyne wejście do pomieszczenia.

- Dlaczego więc mnie zabrałeś? - zapytała.

- Nawet ty nie zasługujesz na to, by dopadły cię cienie - odrzekł zgodnie z prawdą. Nie chciał jej wyjaśniać, że nikt ani nic nie zasługiwało na to, by dopadła go zona i jej istoty. Nie na darmo była to w jego kraju największa kara, gorsza niż śmierć, stosowana za największe z przewinień. Posłanie w zonę bez zapasów i środków by przetrwać. Jej skutek mógł być tylko jeden.

- Naprawdę chciałam ci przestrzelić nogę - powiedziała nagle.

- Co?

- Wtedy na lotnisku - wyjaśniła. - Kiedy zobaczyłam w twoich oczach, że zrobisz wszystko by nas powstrzymać.

- Nie was. Budzyńską - powiedział. - I tych, którzy to uczynili. Widziałaś co zrobili z żołnierzami z mojej Kompanii? Przybili ich do krzyży.

- Kto? - zapytała. - Te cienie?

- Nie wiem - powiedział, po czym zamilkł. Cienie zdawały się siłą zony, podobnie do Polaków nie zdolnymi do samodzielnego myślenia. Może się mylił. Ale jeśli nie, oznaczałoby, że jest tu ktoś jeszcze. Prócz sił wojskowych obu stron konfliktu i maoistów. Domyślał się kto. - To była wiadomość - uświadomił sobie nagle.

- Wiadomość?

- Wykastrowali ich. Wycięli im oczy. Napisali, że Bóg istnieje. A także... - zawahał się. - Było tam imię.

- Do kogo była ta wiadomość? - zapytała, lecz on milczał, więc powiedziała sama - Do Berii?

Miała tę łatwość wypowiadania nazwiska Przewodnika Narodów bez obawy, na jaką on sam nie mógł się zdobyć. Na wpół mityczny władca świata, twórca komunizmu rewolucyjnego, obrońca ludzkości... Walter wbrew sobie zadrżał.

- Nie wiem - powiedział wreszcie. Było coś co wzbudzało w nim lęk podszyty szacunkiem, większy niż zona. Dawca pokoju, Wielki Ojciec, który zapewne nie był nawet świadom jak jego ideały są wypaczane i obracane przeciw ludziom. Jak komunizm rewolucyjny, dążący do zwycięzca nad imperializmem, który nie pozwala na pokój... Nie miał ochoty myśleć na ten temat w tej chwili.

- Kto ją napisał?

- Może ludzie Budzyńskiej? - stwierdził. Jeśli ktoś krył się w ruinach miasta, to właśnie oni. Z jakiegoś powodu sprowadziła tu imperialistów, nie tylko dlatego, że miała nadzieję, że ich znajdzie. Miała coś więcej, pewność.

- Ten Kompleks? - zapytała Deveraux. - Kim oni są?

- Grupą ludzi, którzy przysięgli zniszczyć mój kraj - wyjaśnił. - Badali ciemne materie i odkryli część ich tajemnic. Mają moc, którą Budzyńska obiecała twoim ludziom. Ukrywają się poza czasem... To skomplikowane. Można do nich dotrzeć przez Warszawę. Jeśli ktoś wysłał wiadomość, oni byli do tego zdolni. I do tego by posłać cienie - myślał głośno, lecz ją interesowało coś innego.

- To skomplikowane - powtórzyła, po czym zapytała. - Kim jest dla ciebie Budzyńska?

Było to pytanie, na które nie chciał odpowiadać. Swietłana Budzyńska, była głęboko zakonspirowanym agentem Kompleksu, który zdołała wyprowadzić w pole Akwarium. Poręczyła za niego, gdy po zabiciu pułkownika i jego ludzi, czym powstrzymał wybuch bomby atomowej w centrum zony, został odnaleziony. Dała mu szansę by do nich dołączył, uznając iż przejrzał na oczy, lecz nie wiedziała, że po kontakcie z fanatyzmem Zacherta, a także zaślepionymi faszystami generała Mrok, wszystkie stały się dlań jednakowym szaleństwem. Nieważne jaką odmianę koloru flagi reprezentowały, czy biel z czerwień, czy krwawą gwiazdę rewolucji, w ich imieniu ginęli ludzie. A żadna ze stron nie zwracała uwagi na rzeczywiste zagrożenie, jakim była zona i to, co się za nią kryło. Dlatego uczynił to, co uczynił, lecz gdzieś po drodze, w nie do końca jasny dlań sposób, Budzyńska się przed nim odsłoniła, coś do niego poczuła. Tygodnie po stracie Nadii wciąż nie był w stanie odwzajemnić uczucia, lecz także jej nie odepchnął. To był błąd, bowiem ona się w nim zakochała, zaś on nie zaprotestował. Poręczyła za niego, co wykorzystał. W tamtej chwili nie miało to jednak znaczenia, bowiem pewien był, że nie przeżyje, zginie powstrzymując szaleńców, chcących zaatakować jego ojczyznę. A przede wszystkim mieszkających w Warszawie ludzi.

Jednak przeżył. Swieta ponownie pojawiła się w jego życiu, a on był doskonale świadom ciężaru swej zdrady. Wcześniej nie był idealny, starał się jednak być uczciwy, lecz teraz musiał żyć z tym co uczynił. Kompleks stracił zasilanie, wkrótce potem cała zona zniknęła, a Polacy uderzyli na Warszawę, przyczyniając się do jej upadku. Minęło pięć lat, dla niego ledwie miesiąc, gdy ujrzał ją ponownie. Jej twarz zdobiła teraz blizna, a zielone oczy pełne czujności, wypełniała nienawiść i gniew. Kierowanego w jego stronę, zupełnie zasłużenie. Przez lata jakie minęły jak twierdziła straciła kontakt z Kompleksem, nie miała pojęcia czy to co się stało w zonie, sprawiło, że przepadł, czy też nie chcieli z nią utrzymywać kontaktu. Wciąż postępowała tak jak gdyby była jego agentką, to sprawiła, że zrobiła karierę. Stała się częścią zespołu badającego w Akwarium oddziaływania łysenkowskie, co zaprowadziło ją na Marsa wraz ze specnazem, na spotkanie z imperialistycznymi marines. Tam wskutek przebiegu wydarzeń podjęła decyzję, by wraz z nim oddać się w ich ręce, co kosztowało ich konieczność zabicia jej ludzi. Dla niego była to konieczność, w jej przypadku uczyniła to z zimnym wyrachowaniem. To pokazało kim się stała, w kogo się zmieniła. Pozbawiona kontaktu ze swoimi ludźmi, którzy stracili do niej zaufanie, musząca codziennie się ukrywać i pilnować, lecz przede wszystkim zdradzona. Przez kogoś, kogo pokochała. Gdy spoglądała na niego widział jak planuje kilkanaście kroków naprzód, przewidując każdy krok i wszelkie możliwe implikacje. Lecz przede wszystkim widział w jej oczach zimny ogień zemsty. Nie wątpił, że wszystko zaplanowała i jeśli tylko zdoła, będzie chciała ją wywrzeć, nawet jeśli nie przyniesie jej to ukojenia. Lecz nie mogła tego jeszcze wiedzieć, nie była nim, on wciąż nie mógł zapomnieć Nadii, nawet gdy zabił wszystkich, którzy mu ją odebrali, nie zwróciło mu jej to.

- Moim wyrzutem sumienia - powiedział po prostu.

- Co jej uczyniłeś? - zapytała Deveraux.

- Nie mam ochoty o tym rozmawiać - powiedział ze złością.

- Ale o to się obwiniasz - zauważyła. - O to, o zniszczenie tego miasta. O to, że nie walczyłeś z nami po stronie swoich. Jest coś, czego nie czujesz się winny?

- Zamknij się - rzucił ze złością, po czym spojrzał przez okno, prosto w ciemność. Pomyślał, że być może o to jej chodziło, chciała go rozwścieczyć, by osłabić jego czujność. Wciąż jednak leżała nieruchomo, co jakiś czas zerkając ku swojemu karabinowi.

- Ona chce się na tobie zemścić, wiesz? - zapytała Deveraux. - Uwierz mi, nie ma nic gorszego niż skrzywdzona kobieta.

- Wiem - odpowiedział ze złością. - Ale nie myśl, że to jest jej główny cel. Manipuluje wami wszystkimi od początku, nie robi niczego bez powodu. Wiem kto był jej nauczycielem, całe swe życie spędziła na ukrywaniu swych prawdziwych przekonań, jest w tym najlepsza. Sprowadziła was tu nie bez przyczyny, jesteście tylko pionkami w jej grze.

- A ty jesteś jedynie wisienką na torcie? - usłyszał w jej głosie ironię, lecz nie zrozumiał tego ostatniego porównania. Nie miał pojęcia czym jest tort, może nie poznał jednak jej języka wystarczająco dobrze. A ona była całkowicie beztroska, nieświadoma mocy zony i tego co się tutaj działo, nie wiedząca co jest prawdziwym zagrożeniem. Ich armia była całkowitym przeciwieństwem jego wojska, obserwował ich podczas tej misji i nie mógł pojąć jak są w stanie funkcjonować, z takim brakiem karności. Z drugiej strony mógł im tylko pozazdrościć, w zasadzie nie musieli uważać na słowa, zachowywać ciągłej czujności i szukać wrogów ideologii, nikt nie pilnował ich postawy moralnej, wyraźnie nie musieli pisać na siebie donosów. To stanowiło barierę, sprawiającą że niczego nie pojmie. Ta rozmowa nie miała sensu.

- Nic nie zrozumiesz - powiedział wreszcie.

- Więc mi wytłumacz!

- Nie chcę o tym rozmawiać - burknął.

- W takim razie jaki masz plan? - zapytała. - Zabrałeś mnie, opatrzyłeś rany i co dalej? Zostawisz mnie tu i pójdziesz szukać Budzyńskiej? Aby ją powstrzymać?

- By powstrzymać Kompleks!

- Nie chodzi ci raczej o nią? - w jej głosie znowu zabrzmiała ironia, lecz nie dał się sprowokować. Gdyby nie ona, nie byłby uwiązany. Mógłby przekraść się ku miejscu, gdzie po raz ostatni widział Budzyńską i pozostałych imperialistów. Zapewne przetrwali, ich broń była w stanie powstrzymać cienie. Sam ją miał. Pełny magazynek w pistolecie. Na początek tyle wystarczy. Musi jedynie rozwiązać problem rannej.

- Zostawię cię tu - zdecydował.

- Z karabinem? - zastanowił się.

- Oprę go o ścianę - uznał. - Doczołgasz się do niego, gdy odejdę.

- To dobrze, będę mogła wtedy wychylić się przez okno i wpakować ci w łeb kulę, gdy będziesz odchodził - powiedziała.

- Do cholery! - zirytował się. - Więc zostaniesz bez broni!

- Sama przeciw cieniom - zauważyła. - Wspaniale. A podobno tego nie możesz mi zrobić.

- Strzelić mi w głowę!

- Naprawdę jesteś aż tak ufny i naiwny, by zostawić wrogiego żołnierza z karabinem snajperskim w ręku?

- Czego ty ode mnie chcesz? - warknął rozzłoszczony, że nie może odejść i jej pozostawić. Po czym wycelował w stronę wejścia, gdzie kucał dziki stalker. Najwyraźniej był tu od dłuższej chwili, lecz Walter w ogóle nie usłyszał jego nadejścia. Poczuł natomiast dojmujący smród, który mu towarzyszył.

- Wy za głośni - rozległ się jego chrapliwy głos. - Nie charaszo.

Walter przez chwilę nie wiedział co odpowiedzieć. Przyglądał się mężczyźnie, jego obdartemu i brudnemu ubraniu, twarzy ledwie wyzierającej spoza obfitego owłosienia, błędnemu wzrokowi, a przede wszystkim widocznemu w jego czole wgłębieniu. Zadanej dawno temu ranie, pozornie zasklepionej, dziurze gdzie weszła kula, trafiająca go w głowę. Pamiątka po strzale, jakiego tamten nie miał prawa przeżyć. A jednak był tu, w swym podartym płaszczu, kamizelce kuloodpornej noszącej ślady wielu starć, wysokich wojskowych butach, z karabinem na plecach, nożami zatkniętymi za pas, a także łukiem i kołczanem pełnym strzał. Całości dopełniały granaty, które sobie przypiął. Spoglądał na niego dziwnie, przekręcając głowę w lewo i prawo, po czym podrapał się w głowę, wyciągając sobie z włosów coś co przypominało wijącą się gąsienicę, następnie wkładając sobie to do ust.

- Tawariszcz kapitan... to wy? - zdecydował się wreszcie zapytać Walter. Powoli opuścił pistolet, lecz tamten nie zareagował. - Wy Arkuszyn?

Tamten drgnął, a przez jego oblicze przemknęła zmarszczka, świadcząca o wysiłku.

- Niet - wychrypiał. - Arkuszyn miertw. Mienia zawod Łowca. Ja stalkier.

Coś było nie tak z rosyjskim tamtego, wysławiał się także zupełnie inaczej, niż Walter zapamiętał. Stepowy wilk, oficer Armii Czerwonej, zesłany do Dziewiątej Kompanii jako jej dowódca, który szybko zaskarbił sobie szacunek żołnierzy. Sprawiedliwy i walczący wraz z nimi ramię w ramię, ignorujący zampolitów i ich politykę, broniący swych ludzi. Nikt nie miał pojęcia gdzie walczył wcześniej, ani jaka była przyczyna jego degradacji. Jasnym było jednak, że nie był oficerem takim jak pozostali, przysłanym do LPKRR w ramach internacjonalistycznego programu obsadzania wyższych stanowisk oficerskich Rosjanami i ludźmi spoza republiki. Przed Walterem uchylił rąbka tajemnicy, brał udział w wyzwalaniu bratniego wietnamskiego ludu, walcząc tam z imperialistami. Ostatni raz widział go, gdy wyruszał na wyprawę na południe, która zmieniła jego życie, pozornie odprężonego, lecz jak zawsze czujnego, ostrzegającego go przed machinacjami Akwarium. Później Walter dowiedział się, że tamten zginął, gdy Polacy uderzyli na Warszawę, broniąc do końca tuneli. Była to jedna z przyczyn, dzięki której podjął decyzję, by powstrzymać Kompleks, który mając broń zdolną powstrzymać twory, nie uczynił nic by pomóc miastu i jego mieszkańcom, zamiast tego czekając aż siły wojskowe republiki wykrwawią się w stopniu umożliwiającym im łatwy podbój. Teraz jednak Arkuszyn był przed nim, jeden z powodów, które popchnęły go do walki z Kompleksem. Żywy i cały, choć całkowicie odmieniony. Zaś do jego śmierci wyraźnie nie próbowali się przyczynić Polacy, którzy nie używali przecież broni. Walter miał pewne podejrzenia graniczące z pewnością, kto mógł za to odpowiadać.

- Eta Gerber, tawariszcz kapitan? - powiedział pokazując na czoło Arkuszyna. Tamten wyraźnie się napiął.

- Nie kapitan - powiedział z przyganą. - Ja mówił wam, teraz ja Łowca - polski wymieszał się w dziwny sposób z rosyjskim, gdy tamten udzielił odpowiedzi. Nie mówił zupełnie jak Arkuszyn, którego Walter znał.

- Tak - zgodził się z nim. - Wy Łowca.

Tamten kiwnął głową.

- Gerber - powiedział. - On ubił Arkuszyna. On do mnie strielał.

Walter miał zatem rację.

- Powinienem zabić tego skurwysyna w Liwie - mruknął.

- Wy powinniście - zgodził się z nim Łowca. - Ale wy nie zabójca. Wy sałdat. Ja pamiętam.

Wszystkie wątpliwości i rozterki Waltera zostały właśnie sprowadzone do odpowiedniego określenia.

- Już nie jestem żołnierzem - powiedział.

- Wy nie stalkier, kak ja - usłyszał w odpowiedzi. – U was mundur imperialistów. Kak u niej. Pacziemu? - w głosie tamtego nie słyszał jednak wrogości, jaką żywić mógł oficer Armii Czerwonej wobec swego ideowego przeciwnika.

- Kto to jest? - zapytała Deveraux, jakby świadoma, że mówią o niej. Walter rzucił ku niej spojrzenie, lecz wciąż leżała nieruchomo.

- Mój były dowódca - powiedział. - Gerber... ten, który usiłował cię... strzelił mu w głowę i zostawił go w tunelach na śmierć.

- Nie ma co, wspaniałe macie wojsko - odpowiedziała natychmiast tym swym kpiącym tonem, który go znowu rozwścieczył.

- Nie jesteśmy tacy!

- Nie? - zdziwiła się teatralnie. - A wasi oficerowie... Mają ciekawy wygląd - Łowca przyglądał się jej uważnie, nie mając najwyraźniej pojęcia o czym ona mówi.

- On nie jest sobą - burknął Walter. - Coś mu się pomieszało w głowie. Wcześniej... Był najlepszy.

- Podziękuj mu - powiedziała Deveraux. - Zdaje się, że ocalił mnie... może i ciebie.

- Sama mu podziękuj. Mówi sie spasiba - rzekł, a przed oczami znowu stanęło mu to co zrobiłArkuszyn... Łowca. Miał rację, był zupełnie kimś innym, kto spadł pełen gniewu i furii na Gerbera, a potem wgryzł mu się głęboko w rękę, wyrywając swymi zębami spory kawałek mięsa. To nie był kapitan którego znał. To był na wpół szalony człowiek, który na odchodnym wpakował Gerberowi strzałę, a potem popędził w nieznane.

- Kula przeszła na wylot? - zapytał patrząc na stalkera, który kiwnął głową, słysząc jak nieporadnie Deveraux wymawia słowa podziękowania.

- Niet - zaprzeczył tamten. - Ja umarłem. Dwie zwiezdy mnie ożywiły - po czym zamilkł wyraźnie nie chcąc kontynuować tematu. Walter spoglądał na tamtego, utwierdzając się w przekonaniu co do jego szaleństwa. Które spowodował Gerber. Gdyby Walter zamiast ciągnąć go przed sąd w Liwie postąpił inaczej...

- Boją się ciebie - powiedział Łowca spoglądając wprost na niego. - Dlaczego?

- Co takiego?

- Cienie - wyjaśnił tamten cierpliwie jak małemu dziecku. - Jej się nie boją, tylko jej gwintowki - pokazał na Deveraux i broń trzymaną przez Waltera. - Ale u tiebia coś znajomego, oni bojatsia tiebia. Pacziemu?

- Nie wiem o czym mówisz - mruknął Walter, stwierdzając, iż nie ma ochoty słuchać bredzenia tamtego. Wciąż przed oczami stał mu kapitan, takiego jakiego pamiętał, waleczny żołnierz.

- Mnie nie widzą - rzekł Łowca. - Oni nie uwiżut, ale głos... ja go słyszu, wie gdzie ja, każe przyjść. Lecz Cienie nie zobaczyły, ja chodił. Imperialisty maja broń, cienie nie atakują. Tiebia oni szukają.

- Cienie szukają mnie?

- Ale boją się. Oni nie czustwujut. Ja cię nie czuję. Paliaki nie wiżut. Pacziemu?

- Mówicie zagadkami - odpowiedział Walter, nie zamierzając się nawet zastanawiać nad słowami tamtego. Z drugiej strony nie mógł go lekceważyć, skoro wyraźnie zdołał przeżyć na Dzikich Polach ostatnie kilka lat, a teraz przedarł się do nich poprzez ulice pełne dziwacznych istot. Ponownie wyjrzał przez okno, mając nadzieję, że ujrzy tam coś innego, choćby Polaków, bo w puste ulice nie wierzył. Lecz cieni było jeszcze więcej, krążyły, zdając się czegoś szukać. Myśl o tym, że mogło chodzić o niego, zdawała mu się niedorzeczna. Ale ich liczba jasno wskazywała, że nie mogą tu zostać. - Musimy się stąd wydostać - powiedział. - Możecie nam pomóc?

- Ktoś nadchodzi - powiedział zamiast tego Łowca.

- Kto?

- Eta nie cienie. Ktoś inny.

Podziemna Warszawa >>

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz