niedziela, 21 maja 2023

Ciemna Symetria: Warszawa Śródmieście (III)

Szli poprzez miasto, a ciemność gęstniała, im dalej zagłębiali się w ruiny Śródmieścia. Otaczała ich szczelnie, wraz z gryzącym dymem wypełniając płuca, uniemożliwiając oddychanie. Mrok przesłaniał widoczność, powodując iż oczy łzawiły z powodu wszechobecnego pyłu. W powietrzu unosiły się szare drobiny, stanowiące widomy znak niedalekiego pożaru, który zainicjowały bomby metanapalmowe zrzucone przez suchoje. Ruiny miasta, które przetrwały dotąd na powierzchni, miały zostać wypalone, zapewne wraz z zamieszkującymi je cieniami. Nadchodziła niezwyciężona armia, która niegdyś opuściła to miasto, zmienione w gruzowisko już podczas poprzedniej wojny. Teraz powracała by dokończyć dzieła i zniszczyć zonę, która zdołała je opanować i wypełnić. Walter wiedział, że tym razem nic nie zatrzyma niszczycielskiego ataku, który zostanie wyprowadzony w odwecie. Ktokolwiek posłał wiadomość Przewodnikowi Ludzkości rzucił mu wyzwanie. A ten odpowie z całą siłą jaką dysponował komunizm rewolucyjny. I nie zdoła jej nic zatrzymać, zmienne, zona, a tym bardziej siły imperialistów.

To co robili było całkowicie pozbawione sensu. Przetrwali tylko oni, trójka ludzi w zniszczonym mieście, pośród pożaru i ciemności przesłaniającej fiolet wszechobecnej zony, przemierzający ruiny w poszukiwaniu jeszcze jednego z nich. Z kimś kto już dawno przestał być człowiekiem za plecami, w obliczu nadciągającego szturmu, który zetrze miasto z powierzchni ziemi, o ile wcześniej nie uczyni tego zona, opanowująca je krok po kroku. Ciemność była tego widomym dowodem, początkiem końca wszystkiego. Walter wiedział o tym wszystkim i był całkiem obojętny. Po prostu szedł przed siebie. Raczej pełznął, bo właśnie w ten sposób czuł się, podążając poprzez gęstniejącą ciemność, jak gdyby powietrze zmieniło się płyn o konsystencji żelu, przez który trzeba było się przebijać. Męczył się idąc naprzód, myśląc jak wiele dałby teraz za neuropapierosa lub łyk z manierki. Zaprawiona chemią mieszanka alkoholu smakowała ohydnie, lecz dawała przynajmniej energię pozwalającą poruszać się naprzód, w miejscach gdzie wszystkie zasady przestały obowiązywać. A tak właśnie działo się tutaj, czuł to instynktownie pod skórą, wszędzie wokół działały siły, które zmieniły jego świat i odpowiadały za pojawienie się Polaków, wiedział, że tak jest, nawet jeśli nie mógł tego udowodnić w żaden racjonalny sposób. Jego instynkt krzyczał jak oszalały. Lecz imperialiści niczego nie czuli, wlekli się z tyłu, niesłychanie głośni, Deveraux kulała i oddychała ciężko, zapewne jej żebra były połamane i zaczynała stawać się zawadą, a nie wsparciem. Problemem, który zabierze zona. Walter nagle znowu poczuł niechęć do samego siebie, bowiem nie potrafił ich zostawić i porzucić na pewną śmierć. Powinien się oddalić i wydostać z kotła, którym stawała się Warszawa, póki miał jeszcze na to szansę. Zamiast tego brnął z nimi na śmierć, którą prędzej czy później przyniosą im kolejne bomby, jakie zostaną zrzucone na miasto opanowane przez cienie, w którym pozostali już tylko oni. Ich był w stanie jeszcze zrozumieć, szukali swego towarzysza, trzymając się jedynego skrawka nadziei jaki im jeszcze pozostał, lecz on nie wiedział co jeszcze tu robi. Nie było już jego wrogów, nie miał żadnych przyjaciół, zapewne zginęła nawet Budzyńska, która poprzysięgła mu śmierć, choć on jej tego nie życzył. Gdzieś rozmył się nawet Kompleks, którego tu poszukiwali, zamiast niego znajdując cienie i ciemność.

Zatrzymał się na dawnym skrzyżowaniu, gdzie spotykały się dwie największe ulice dawnej Warszawy. Marszałkowska i Aleje Jerozolimskie, pamiętał ich nazwy do tej pory, choć nie dysponował mapą. Głęboko pod nim biegł tunel metra, w którym pragnął się znaleźć, lecz wiedział, że jest to niemożliwe. Metro, o którym myślał, przestało już dawno istnieć, być może po części za przyczyną jego działań. Znowu poczuł suchość w ustach. Powrotu do przeszłości nie było. Spojrzał ku zachodowi, gdzie niebo rozpalał ogień. Płonęły zbombardowane platformy podziemnych dział, a gorąco odczuwalne było nawet z tej odległości. Śrómieście Warszawy drgało w gorącym mrocznym powietrzu, lecz serce ciemności biło jeszcze dalej na północy, gdzie noc była tak gęsta, że dało się ją kroić nożem. Nie miał ochoty iść w tamtym kierunku, lecz właśnie tam zdawał się prowadzić ślad, którym podążali. Znikał pośród zrujnowanych uliczek i budynków, których było tu wiele. Między nimi nic się nie poruszało, lecz pośród mroku nie mógł być niczego pewien. Spojrzał na wschód, gdzie za Wisłą pulsowało fioletowe niebo. Zdawało się, że nad miasto nadciąga zona, jak gdyby coś ją tu przywoływało.

- Poszły za nim - rozległ się głos Łowcy. Stalker stanął obok niego, wpatrując się w ciemność błyszczącymi oczami.

- Skąd wiesz? - zapytał Walter.

- Wiem - odparł tamten, lecz najwyraźniej niczego nie zamierzał wyjaśniać. Walter nie do końca mu dowierzał. Po chwili dołączyli do nich Deveraux i Baumann, wciąż patrzący wilkiem na obu mężczyzn. Na czole Deveraux widoczny był pot.

- Co to za budynek? - zapytała wskazując na północ, nieco na prawo od skupienia ciemności.

- Pasta - wyjaśnił.

- Co?

- Po prostu tak się nazywa - odparł. - Najwyższy w Warszawie.

- Najwyższy? - prychnął Baumann. Zamierzał coś powiedzieć, lecz zrezygnował. Najwyraźniej pośród ciemności nawet jemu przechodziła atmosfera do żartów.

- Stamtąd można spróbować nawiązać łączność - mruknęła Deveraux.

- W zonie łączność nie działa - przypomniał Walter. Zdawała się go nie słuchać.

- Weyland mógł pójść w tamtą stronę - mówiła dalej. - Jeśli o tym pomyślał - wpatrywała się budynek PAST, wyraźnie górujący nad otoczeniem, ze swą szkieletową konstrukcją, wznoszącą się ponad ruiny. Jego ciemny kształt odcinał się wyraźnie na tle brudnego fioletu.

- I poszedł - przytaknął.

- Skąd wiesz? - warknął Baumann.

- Zostawił ślady - tamten wyraźnie miał na końcu języka jakiś komentarz, lecz Deveraux zakasłała. Na jej dłoni pojawiła się krew.

- Idziemy - powiedziała.

- To nie jest dobry pomysł - zaoponował, lecz zdawała się go ignorować. Znowu oparła się o Baumanna i ruszyli powoli w stronę ruin oddzielających ich od Pasty. Niecała wiorsta, lecz wątpił by dali radę. Nie wyobrażał sobie, by którekolwiek zdołało oddać strzał, jeśli napotkają cienie.

- Kretyni - mruknął do siebie.

- Jej ruka - zauważył Łowca.

- Wiem - przytaknął Walter. Zona zabierała to, co do niej należało. W tym wypadku była to marine, która przybyła do Warszawy po swą śmierć. Leki łysenkowskie zdawały się nie podziałać, być może pomógłby jej inhibitory, lecz żadnego nie miał. Ocaliłoby ją odejście z zony, lecz tego nie zamierzała uczynić. Pokręcił głową i ruszył szybkim krokiem za nimi. - Poczekajcie - poprosił. Gdy spojrzeli w jego kierunku, rzekł - Ja jej pomogę.

- Jeszcze czego! - zaperzył się Baumann.

- W takim razie oddaj karabin. Nie dasz rady strzelać i jej prowadzić jednocześnie.

- Chciałbyś moją broń, co?

- Gdybym chciał raz jeszcze byśmy ci ją odebrali - celowo użył formy wskazującej, iż Łowca działa razem z nim, choć nie był pewien, po której stronie właściwie jest stalker, będący niegdyś Arkuszynem. Wydawał się całkowicie odległy i zamyślony. Spojrzenie miał całkowicie nieobecne. I miał całkowitą rację, nie był już Arkuszynem, Walter widział to w jego zachowaniu i oczach. To była zupełnie obca osoba. Kapitan, którego znał, zginął kilka lat temu, zabity przez Gerbera. Łowca zdawał się nie zwracać na niego uwagi, wpatrywał się w czarny punkt mroku na północy, pochłaniający znajdujący się za nim fiolet.

- Zrób tak jak on mówi - powiedziała Deveraux. Baumann wyraźnie się wahał.

- Jak chcesz, Dev - powiedział wreszcie. Puścił ją i poczekał, aż Walter się zbliży, by mogła oprzeć się o jego ramię. Uczyniła to pewnie, obejmując go za szyję, w drugim ręku trzymając karabin z lufą opuszczoną w dół. Z bliska poczuł jej zmęczenie i ciężki oddech, zapach potu i krwi oraz ogarniającej ją choroby. Jednak w żaden sposób się nie skarżyła.

- Uważaj - poradził mu Baumann.

- Strzelaj szybko i krótkimi seriami - odrzekł Walter w odpowiedzi.

- Wiem co mam robić.

- Jeśli je napotkamy pomóż mi położyć się na ziemię - mruknęła Deveraux. - Zdejmę je po kolei - kiwnął głową, nie dając po sobie poznać, iż zastanawia się, czy będzie w stanie oddać celny strzał. Ich oczy spotkały się, spoglądali na siebie z niewielkiej odległości, a ona przyglądała mu się uważnie. - Prawdziwy rycerz - powiedziała, a on nie był w stanie stwierdzić, czy nie mówi tego z ironią lub sarkazmem. Nie był pewien czy rozumie wszystko w jej języku, podobnie jak był przekonany, że gdy mówi do niej popełnia rozmaite błędy.

- Raczej idiota - odparł. - Do samego końca. Idziemy?

- Twój dowódca już poszedł - rzuciła.

- To nie jest już mój dowódca. I nie chcę o tym rozmawiać.

Ruszyli powoli śladem Łowcy, który pochylony, cicho niczym duch przemierzał spustoszone miasto. Był niesamowicie szybki, co kontrastowało z jego przygarbioną sylwetką. Co jakiś czas rozglądał się, kucał, przyjmując pozycję podobną do zwierzęcia i węszył, patrząc w kierunku serca ciemności. Podążał z przodu, a pochód zamykał Baumann, ubezpieczając ich z tyłu, choć Walter nie wątpił, że najchętniej wpakowałby jemu i stalkerowi kulę. Wątpił także, aby coś usłyszał, imperialiści wykazali już równie wiele niefrasobliwości jak i nieroztropności przybywając do miejsca, którego nie rozumieli, w pogoni za ostatecznym zwycięstwem. Teraz zapłacili za to najwyższą cenę. Spojrzał w bok  w kierunku łuny bijącej niecałą wiorstę na zachód od nich, gdzie metanapalmowe płomienie wypalały resztki znajdującej się tam roślinności, ciasno oplatającej porzucone wieżowce. Ciemność zdawała się powoli spychać blask bijący od płomieni, jak gdyby starając się je przytłumić.

- Raczej mało kto mógł to przeżyć - powiedziała cicho Deveraux, jak gdyby stwierdzała fakt.

- Chyba, że schowali się w tunelach - odparł Walter.

- Ale one są zawalone - przypomniała.

- Nie wszystkie - rzekł, mając na myśli Unię Lubelską, gdzie z metra najpierw wynurzyli się maoiści, a potem cienie. Jedno szaleństwo goniące drugie. Lecz miała rację, pozostałe stacje na które się natknęli, zostały celowo wysadzone i odcięte od powierzchni. Przynajmniej te, gdzie znajdowały się wejścia, także odpowietrzniki i przejścia techniczne. Wędrując przez ruiny natrafili niedawno na zejście do Stacji Marszałkowska, a on przez chwilę obawiał się, że cienie ponownie wychyną z podziemi. Lecz rzut oka w kierunku wejścia wystarczył by upewnić go, iż śluzę wysadzono, nie szczędząc ładunków wybuchowych. Zapewne mieszańcy podziemi bronili się przez cieniami lub Polakami, co okazało się w dłuższej perspektywie nieskuteczne. Teraz wędrowali ponad kolejną stacją, pozbawioną wejść, skrytą głęboko pod ziemią. Dawnym Dworcem Głównym, jak ją zwano. Tam przynajmniej mógłby skryć się w kojącej ciemności, z dala od ciężkiego powietrza i pożaru, daleko od sił zony napierających na zniszczone miasto. W miejscu, które stało się grobem ludzi, których znał, wśród których się wychował, a także gdzie mógłby umrzeć.

- Twoi ludzie wrócą - powiedziała.

- Zapewne - zgodził się. - Powinniśmy być wtedy daleko.

- Uciekasz przed swoimi - zauważyła.

- Zamienią to miasto w ogniste piekło - powiedział. - Wiesz dlaczego zbombardowali centrum Warszawy? Tam były działa.

- Działa? - spytała zdziwiona. Prychnął.

- Przez lata powtarzano nam, że to wasz główny cel. Że gdy uderzycie, powstrzymamy waszą armię - popatrzył w płomienie. - A wy nawet o tym nie wiecie... Tam była artyleria i działka przeciwlotnicze oraz wyrzutnie rakiet w podziemnych silosach. Suchoje zrzuciły bomby burzące by nie mogły wysunąć się ze schronu.

- Bombardujecie własne miasta? My wam już nie wystarczamy? - spytała z przekąsem.

- Nie zdołają ich zniszczyć z powodu żelbetonowej pokrywy, więc uniemożliwili jej przesunięcie, dlatego użyli bomb burzących i metanapalmu, żeby nagrzać prowadnice, żebyście nie mogli ich użyć - odpowiedział, a po chwili zastanowienia dodał - albo ktoś inny.

- Kto?

- Kompleks? - zasugerował.

- Masz obsesję - stwierdziła.

- Te cienie nie wzięły się znikąd - odparł. - Polacy nie zniknęli bez powodu. To nie przypadek. Nie zrozumiesz tego.

Nie odpowiedziała. Zamiast tego ścisnęła go ręką za ramię, wskazując na Łowcę. Ten przykucnął na wzniesieniu spoglądając w stronę budynków oddzielających ich od Pasty.

- Znalazł coś? - zapytała.

- Jeśli przeżył w zonie ostatnie lata, widzi i wyczuwa rzeczy, o których nie mamy pojęcia - powiedział.

- Ufasz mu.

- Nie wiem. Chyba tak.

- Był przecież twoim dowódcą - zauważyła.

- Był nim ktoś inny - odparł. - Tamten nie żyje. Gerber... strzelił mu w głowę. Mówi, że ma w niej nadal kulę. To pomieszało mu zmysły.

- Czyli prowadzi nas szaleniec - skonkludowała.

- A jakie to ma znaczenie? - zirytował się. - To wy jesteście bardziej szaleni, skoro idziecie za nim.

- A ty idziesz z nami - mruknęła. - Kim to cię czyni?

- Nie wiem, kto tu kogo prowadzi - zauważył. - Po za tym co nam innego pozostało? Albo to, albo umrzeć w tym miejscu.

- Masz życzenie śmierci?

- Wszyscy tu umrzemy.

- Może ty - powiedziała. - My zamierzamy uratować Weylanda. A potem poszukać pozostałych.

- Oni nie żyją!

- Na razie jedynie zaginęli w akcji - odparła. - Bo nie widziałam żadnych ciał. A my nigdy nie zostawiamy swoich.

- Jesteście walnięci bardziej niż on.

- Jesteśmy marines.

Mógł jedynie pokręcić głową. Nic innego mu nie pozostało, wędrować przez ruiny, w głąb ciemności, z grupą szaleńców. Nie powiedział nic, spojrzał ponownie w kierunku serca mroku, do którego się zbliżali. O ile był w stanie ocenić ciemność koncentrowała się w okolicach Stacji Berii, dawnej siedziby władz kraju. Pulsowała w sposób wywołujący u niego nieprzyjemne skojarzenia. Mrok, to właśnie on, we własnej postaci, oddziaływanie płynące z głębi zony, które przeszyło na wylot aspekty, stając się dla zamieszkujących je ludzi siłą, której należy oddać cześć. Ciemna materia, która rozdarła ich świat, powodując powstanie zon i odpowiadając za narodziny Polaków. Choć fioletowe niebo zdawało się niknąć w obliczu ciemności i odsuwać od niej, wiedział jednak, że się nie myli. Odwrócił wzrok od środka nocy i skierował się ku pobliskiemu budynkowi. Od Pasty oddzielało ich jeszcze kilka, znaleźli się w części miasta, która niegdyś była gęsto zaludniona, pośród uliczek i wysokich wieżowców. Podążał w ślad za Łowcą, choć kilka razy zgubił trop butów o charakterystycznym odcisku protektora, tamten zdawał się wiedzieć dokąd idzie. Gdy w pewnym momencie się zatrzymał, Walter dopiero po chwili zrozumiał jaki był tego powód. Skierował się ku załomowi stanowiącemu fragment muru i zwolnił, dając znak Deveraux, aby siadła.

- Nie jestem zmęczona - zaprotestowała.

- Nie o to chodzi - powiedział, po czym zamilkł, czekając aż zbliży się do nich Baumann.

- Coś słyszałem - powiedział.

- Zbliżają się od jakiś pięciu minut - mruknął. - Krążą wokół.

- Kto?

- Chyba ludzie - odparł. - Cienie nie robią hałasu.

- Prigotowitsia - jak zły duch pojawił się obok nich Łowca, wraz ze swym smrodem. - Idą po tiebia - Walter zmierzył go przeciągłym spojrzeniem.

- Co on powiedział? - chciała wiedzieć Deveraux.

- Uważa, że cienie mnie szukają - powiedział po dłuższej chwili.

- Jeszcze czegoś nie powiedziałeś? - zirytował się Baumann.

- Boją się waszej broni - odparł. - To szaleniec.

- Podobno mu ufasz - przypomniała Deveraux. - Przygotujmy się - ze swojego karabinu wysunęła podpórkę i położyła się, rozwiązując w ten sposób problem rannej nogi, choć Walter nie miał wątpliwości, że i tak odczuje odrzut. Wycelowała w kierunku załomu ulicy prowadzącej na zachód, stanowiącej jedną z ciasnych uliczek Śródmieścia i po raz kolejny stwierdził, że jest naprawdę dobrym żołnierzem. Nie pytała nawet Baumanna gdzie usłyszał przeciwnika, wiedziała już to sama. Musiała rzeczywiście być świetnym zwiadowcą, nawet gdy rany ograniczały jej ruchy. Jej towarzysz zamierzał zająć stanowisko koło niej, jednak Walter trącił go w ramię wskazując odległe o kilkanaście arszynów usypisko z cegieł. Deveraux kiwnęła głową, zgadzając się, że w ten sposób pokryją ogniem szersze pole, dając mu jakiś znak ręką. Pod tym względem imperialiści nie różnili się od Drugiej Armii, polegając na systemie znaków, który zastąpił im utraconą łączność. W tym wypadku Walter musiał jednak przyznać, że mają przewagę, każdy z nich w normalnych warunkach dysponował osobistym słuchafonem, co zapewniało koordynację i przewagę komunikacyjną. Nie pytał co sobie przekazali, wyciągnął zza pasa pistolet i przemieścił się na lewo, wybierając kryjówkę. Wiele by dał za karabin AK wzór 77, nawet jeśli przeciw cieniom okazał się całkowicie nieskuteczny. Dawał jednak pewność siebie, której nie czuł trzymając w ręku tę broń. Była skuteczna na krótki dystans, cienie były niezwykle szybkie, musiał więc wykazać się refleksem. W ciemności i tak nie wiele widział, na szczęście wróg nadchodził mając za plecami łunę płonącego miasta. Łowcy nigdzie nie był w stanie dostrzec.

Na tle pomarańczowego nieba pojawili się ludzie. Wybiegli zza budynku, stanowiąc ciemne sylwetki, wyraźnie widoczne na ulicy. Walter nie był w stanie rozróżnić żadnych szczegółów, oczy i tak zaczynały mu łzawić od wszechobecnego dymu. Zrozumiał, że uciekali, gdy wybiegli na środek ulicy. Jedna z postaci ciągnęła drugą za rękę, jednak ta upadła. Sylwetka zatrzymała się przy niej i uniosła broń, w której łatwo można było rozpoznać karabin. Wówczas rozległ się huk wystrzału. Walter oddał strzał, choć zdawał sobie sprawę, że nie ma wielkich szans, by dopaść to, co właśnie wyłoniło się zza rogu budynku.

Deveraux była niesamowicie szybka, zdołała również wystrzelić. Jednak rany wyraźnie dały się jej we znaki, bowiem podobnie jak on nie trafiła. Cień zatrzymał się na ułamek sekundy w miejscu, jak gdyby usiłując zlokalizować źródło dźwięku, po czym rzucił się w jej stronę. Błyskawicznie przemieścił się o kilka arszynów, zupełnie jakby płynął nad ziemią. Tam dosięgła go kolejna kula, tym razem Deveraux wzięła poprawkę lub uwzględniła własną słabość. Cień rozpadł się tuż obok sylwetek, z których trzymająca karabin otworzyła właśnie ogień. Rozpoznał dźwięk broni używanej przez marines, żołnierz strzelał cofając się, jednocześnie popychając w tył towarzyszącą mu osobę, którą poderwał z ziemi. Zza budynku wypadły trzy kolejne cienie, ogień otworzył również Baumann. Dwa z nich natychmiast skierowały się ku niemu, wymijając żołnierza. Trzeci rozpadł się, gdy dosięgły go jego kule. Baumann strzelał jak oszalały, trafiając serią wprost w jednego z przeciwników. Drugiego dostał Walter, oddając dwa strzały z pistoletu, który jednak nie zdołał zniszczyć istoty, choć rozerwał jej strukturę. Pierwszy pocisk wręcz wyrwał jej ramię, drugi sprawił, że rozdzieliła się na dwie części, niczym rozłupane drzewo. Nim zdołał się jej przyjrzeć, spadł na nią Łowca. Wykonał szybki młynek nożem i wbił ostrze we wroga. Ciął, a nóż zagłębiał się w jego ciało, zdając się nie robić mu żadnej krzywdy, przechodząc przez niego niczym przez wodę, wyrywając jedynie ciemne plamy, które padały wokół niczym krew. Działo się jednak coś dziwnego, bowiem cień zdawał się nie reagować, zupełnie jakby nie był w stanie zobaczyć przeciwnika, usiłował machać swymi długimi ramionami, lecz robił to bezładnie, zupełnie jakby nie miał pojęcia gdzie jest Łowca. Walter musiał oderwać wzrok od starcia, bowiem dostrzegł nadciągających kolejnych wrogów. Pojawiły się trzy kolejne istoty, choć ku jednej z nich oddawał strzał za strzałem, zdawała się go ignorować przemieszczając się w kierunku Baumanna. Ten przeładowywał właśnie magazynek, na szczęście wsparł go przybyły marine. Deveraux zdjęła cień, który kierował się ku niemu, a Walter zorientował się, że działają zgodnie ze swym wyszkoleniem. Jego oddział w przypadku napotkania przeciwnika postępował podobnie, marines rozumieli się bez słów, snajper zajmował się osłanianiem dwóch strzelców. Sam wyskoczył zza załomu i zajął się trzecim cieniem, strzelając do niego, aż do wyczerpania magazynka. O dziwo tamten nie skierował się w jego stronę, zwolnił i przy każdym strzale był odrzucany do tyłu, rozpadając się na kawałki, aż Baumann zdjął go serią. Walter wyrzucił magazynek, zastępując go nowym, po czym skierował się ku Łowcy, który zdążył już pociąć swojego przeciwnika na kawałki. Te jednak wciąż wiły się u jego stóp, jak gdyby usiłując połączyć się w całość, dopóki Walter nie oddał strzału w to, co stanowiło głowę cienia. Wówczas znieruchomiał, a wokół zapadła cisza.

Przerwała ją Deveraux.

- Weyland! - zawołała. Tamten kiwnął głową i ruszył w ich stronę osłaniany przez lufę snajperki. Baumann wydobył się ze swej kryjówki i ruszył w jego kierunku.

- Ja skazał, szto oni nie widzą - rozległ się ochrypły głos Łowcy. - Ani tiebia ani mienia - Walter nie odpowiadał, spoglądając na osobę towarzyszącą Weylandowi. Miała na sobie obdarty strój, jednak wyglądał on znajomo. Od kilku miesięcy takiego nie widział, to nie był mundur ani strój naukowców. Ubranie cywila, jakie po raz ostatni widział przed opuszczeniem Warszawy. Młoda dziewczyna, w zasadzie jeszcze dziecko, umorusana i obdarta. Nie mogła mieć więcej niż dwanaście lat. Powtarzała kilka słów, wpatrując się z wyraźnym zdumieniem w marines.

- Kto to jest? - zapytał Baumann.

- Też się cieszę, że cię widzę - odparł zbliżający się do nich Weyland. Wciąż nie opuszczał karabinu. - Wiesz, że tu stoi ktoś z nożem, a nasz jeniec ma pistolet?

- Na razie tak musi być - znad załomu uniosła się Deveraux, siadając na cegłach z uniesioną snajperką. - Odpowiedz.

- Nie wiem. Znalazłem ją niedaleko stąd, ale te cienie wciąż szły moim tropem. Nie wiem co mówi, nie znam tego języka.

- Mówi, że potrafimy zabijać cienie - powiedział Walter. Wpatrywał się w dziewczynkę, która wodziła wzrokiem spoglądając na żołnierzy i stalkera. Spojrzał na Łowcę. - Nie do wiary - mruknął. - Jak ona zdołała tu przetrwać, po upadku Warszawy? - wyraźnie drgnęła usłyszawszy język polski.

- Pod ziemią - zdawkowo odparł stalker.

- Co?

- Tam pełno ludzi - wzruszył ramionami. - Całe miasto ocalało - nim zszokowany Walter zdążył coś odpowiedzieć, dziewczynka pobiegła ku niemu, wyrywając się Weylandowi.

- Wy przyszliście nas ocalić! - zawołała, po czym potknęła się i złapała go za nogi. - Wojsko po nas przyszło! Tak jak powiedzieli żołnierze z Kordonu, Druga Armia nas nie zostawiła!

- Ja... - Walter nie wiedział co powiedzieć.

- Teraz ich pokonacie! Wróciliście! - powtarzała tamta.

- Nie ma jak podzięka za ocalenie - mruknął Baumann, po czym poklepał Weylanda. - Przyzwyczaisz się.

- Dla niej jesteśmy wrogami - mruknął tamten, choć w jego głosie wyraźnie czuć było coś na kształt żalu.

- Co ona mówi? - zażądała odpowiedzi Deveraux. Walter zdołał schować pistolet i oderwać trzymającą jego nogi dziewczynkę.

- Sądzi, ze przybyliśmy ocalić mieszkańców Warszawy przed cieniami - powiedział, po czym spojrzał na Łowcę. Stalker milczał. - Wygląda na to, że wszyscy są pod ziemią.

- No to się rozczaruje - burknął Baumann. Deveraux wstała i o własnych siłach ruszyła w kierunku Waltera, kulejąc. Stanęła nieopodal niego, patrząc mu prosto w oczy.

- Powinnam ci zabrać ten pistolet - powiedziała. - Strzeliłeś wiedząc, że nie trafisz. Jeśli chcesz się rzeczywiście zabić, to oddaj broń i idź w te ruiny. Nie pociągniesz za sobą mnie i moich ludzi.

- Nie dlatego strzeliłem - wyjaśnił. - Oni zabili moich towarzyszy broni. Gdy zobaczyłem jednego z nich... Wystrzeliłem bez zastanowienia.

- Podobno byłeś oficerem - warknęła. - Zacznij myśleć! - nie wiedział co odpowiedzieć. Gdy ujrzał cień zadziałał instynktownie, widząc wroga odpowiedzialnego za śmierć żołnierzy Dziewiątej. Jak obiecał sobie, nigdy więcej nie zawaha się, nie będzie wyczekiwał odpowiedniej chwili, jak czynił to w przypadku Zacherta.

- Daj mi spokój - burknął i spojrzał na dziewczynkę, która przytuliła się do niego, wpatrując się weń nic nie rozumiejącymi niebieskimi oczami.

- Jeśli zamierzasz iść z nami dalej, pamiętaj co powiedziałam - nacisnęła Deveraux. - Albo odbiorę ci moją broń.

- Ty mi odbierzesz?

- Ja - jej oczy błysnęły. Nie zamierzał sprawdzać czy spróbuje.

- Dokąd iść? - zapytał zamiast tego.

- Punkt drugi. Najwyższy budynek w okolicy - przypomniała. Spojrzała w kierunku Baumanna i Weylanda. - Oszczędzać amunicję, zabieramy się stąd. I to szybko.

- Czemu? - chciał wiedzieć ten ostatni.

- Bo podobno cienie szukają naszego przyjaciela - popatrzyła na Waltera. - Wiesz coś o tym?

- Nie - powiedział, szukając wzrokiem Łowcy. Ten jednak był już daleko, znikał za budynkiem, skradając się ku ulicy prowadzącej do budynku PAST. Najwyraźniej wszyscy wszyscy już zdecydowali, choć z jakiego powodu podążał w tamtą stronę, chyba tylko on potrafił powiedzieć. Walter wciąż nie otrząsnął się z wiadomości o mieszkańcach Warszawy, wciąż żyjących pod ziemią. Dziewczynka, jeśli ktoś mógł na ten temat coś powiedzieć, to właśnie ona, wpatrująca się weń z nadzieją. Delikatnie oderwał ją od siebie i wziął za rękę.

- Pomożemy ci - obiecał. Jeżeli miała mieć szansę, to tylko razem z nim. I z tymi cholernymi marines. Którzy na pewno nie zamierzali bić się z cieniami by jej pomóc. Na razie musiał się dowiedzieć więcej. Chcąc nie chcąc podszedł do Deveraux i ofiarował jej wsparcie na swym ramieniu, nie puszczając drugą ręką dziewcznki. Gdy marine znowu się na nim wsparła, stwierdził, iż z nieznanego powodu go to cieszy.

Powoli ruszyli w stronę Pasty.

Stacja Plac Inwalidów >>

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz