sobota, 24 grudnia 2022

Rozdział 19

    SPIS TREŚCI

<< Rozdział 18

19.

Podążali w sprawdzonej już formacji, grupę prowadziła Nadieżda, a za nią szedł Walter. Pozostali szli kilkadziesiąt arszynów za nimi. Teren nie zmieniał się, niewiele różniąc od obszarów położonych na północ od Kordonu. Wszędzie panował niezmącony spokój i cisza, niczym przed nadciągającą burzą. Droga, którą się przemieszczali prowadziła ich w kierunku niewidocznej rzeki, wokół mieli pustkowie porośnięte niską roślinnością, na zachodzie skarpę, z tej odległości widoczne były dziwaczne drzewa, tonące we mgle. Purpurową linią ciągnęły się wzdłuż horyzontu. Na wschodzie były mokradła, ich brzegiem prowadził szlak z rozstaju dróg, który zostawili za sobą. Walter z mapy zapamiętał, iż można nim było nim trafić do leżącej na jego krańcu wsi.

Niepokoiło go fioletowe niebo zony, rosnące im w oczach. Wspinało się powoli na resztę nieba, a on dostrzegał tam coś, czego nie widział do tej pory na Dzikich Polach. Błysk białych błyskawic, przecinających nieboskłon i uderzających w ziemię. Wszystko to sprawiało, że coraz bardziej docierał do niego bezsens całej tej ekspedycji, którą powinni porzucić już dawno temu, powracając do cywilizacji. Następnie ponownie tu wkroczyć z siłą, stopniowo wydzierając Dzikim Polom ich tajemnicę. Upór Zacherta graniczył jednak z szaleństwem, pchając ich do przodu. W zasadzie cudem przetrwali dotychczasowe niebezpieczeństwa, z którymi nie zetknął się nikt przed nimi. Jednak ich szczęśliwa karta lada chwila mogła ulec odwróceniu. Nastroje wyraźnie się pogorszyły, a wszyscy pogrążeni byli w czarnych myślach.

Nadieżda wstrzymała ich w miejscu, w którym droga prostowała się w kierunku południa, wyginając lekkim zakrętem. Na jej znak, przekazany dalej przez Waltera, rozproszyli się, kryjąc nisko przy ziemi. Po chwili był już przy niej. Bez słowa wskazała mu kierunek.

Musiał się unieść, aby dobrze zobaczyć to przez lornetkę, zza wysokich traw. Nieopodal wsi, do której biegła odnoga drogi, jaką zostawili za sobą, zarośla kończyły się. Teren był tam płaski i pozbawiony roślinności. Widoczne były na nim długie odcinki prostych linii, wyrysowane na ziemi, w równych odstępach. Nie był w stanie pojąć tego, co widzi, a gdy już sobie to uświadomił popatrzył na wieś. Domy były zrujnowane i pozbawione dachów, zarośnięte. Nie dostrzegł żadnego ruchu. Kucnął przy Nadieżdzie.

- Pola uprawne – powiedział ze zdumieniem. Tereny znajdujące się nieopodal wsi, ciągnące się na wschód, przypominały zaorane miczurinowskie uprawy. Poza Warszawą nie natknął się nigdy na takie areały, napotykani ludzie żyjący w zonie obsiewali czasem niewielkie poletka, nie dawały one jednak dużych plonów. Obszar, na jaki patrzył, był znaczny. Implikacje tego, co ujrzał, nagle go przytłoczyły.

- Można mówić tawariszcz lejtnant? – zapytała Nadieżda. Skrzywił się słysząc, że wybrała sposób regulaminowy, widocznie wciąż boczyła się za to, co zaszło w kościele.

- Byle na temat – rzekł. – Widziałaś coś? Kto zaorał te pola?

- Powiedziałabym, że ktoś, kto dysponuje odpowiednimi zasobami i siłą ludzką – odparła. – O ile mi wiadomo, na terenie LPKRR zdolne są do tego wyłącznie kombinaty rolnicze i PGRy.

- PGR? Tutaj? To idiotyczna odpowiedź.

- Towarzyszu lejtnancie, sądząc po obszarze wnioskować można, że ktokolwiek to zrobił ma znaczne środki – powiedziała. – Wydaje mi się, że docieramy do punktu, w którym zwiad osiąga swoje możliwości.

- Uwagę przyjęto – rzekł Walter. Wstał i spoglądał w kierunku pól.

- Mogłabym też powiedzieć ci, że dalsze kontynuowanie tej misji z taktycznego punktu widzenia, to czyste samobójstwo – wtrąciła.

- Mogłabyś.

- Walter, idziemy od jednego niepojętego zjawiska do następnego. W tej chwili trafiamy na coś zrozumiałego, co jest całkowicie niezrozumiałe. Nie wiem, kto może żyć na rubieży, ale obawiam się, że może okazać się, iż jest zbyt potężny dla niewielkiego oddziału zwiadowczego.

Nie odpowiedział, powiódł lornetką dookoła. Niecałą wiorstę przed nimi dostrzegł budynek stojący przy drodze, wznoszący się wyraźnie ponad znajdujące tam ruiny domostw, z solidnym spadzistym dachem. Po prawej stronie skarpa opadała, zbliżając się do drogi, a roślinność ustępowała. Zdawało się, że dostrzega tam siedliska. Opuścił lornetkę, dając znak do tyłu. Poczekał, aż dołączą pozostali i wskazał Zachertowi odkrycie Nadieżdy. Popatrzył na żołnierzy.

- Wszoła, Czeczen, Głuchowski w ukryciu do przodu. Rozpoznanie terenu, opanować i umocnić się w budynku przed nami. Okuniewa dajesz im osłonę, przesuwasz się ich śladem – polecił. – Pozostali linią tyraliery w odległości za nimi. Suworow, osłona na kierunku wschód, Wiśniewska pilnujesz tyłów. Coś do dodania towarzyszu pułkowniku?

Zachert opuścił lornetkę. Na jego twarzy malował się o dziwo uśmiech, jakiego Walter wcześniej nie widział.

- W zasadzie nie wiem, czego się spodziewałem, ale na pewno nie tego. A zatem dotarliśmy na terytorium nieprzyjaciela.

- Jakiego nieprzyjaciela?

- Kto wie? – podniósł głos. – Od tej chwili teren traktujemy jako wybitnie wrogi, nie tylko z uwagi na Polaków. Liczmy się z możliwością spotkania przeciwnika o poziomie uzbrojenia adekwatnym do naszego. Przed nami mogą być imperialiści.

Markiewicz prychnęła.

- Towarzyszu pułkowniku, naprawdę sądzicie, że po tym wszystkim co przeszliśmy, natkniemy się na imperialistów, którzy za nic mają zmienne i warunki panujące na Dzikich Polach?

- Towarzyszko doktor – rzekł z naciskiem Zachert. – Czy uważacie, że pola zaorały się same, wskutek spontanicznej adaptywistycznej ewolucji?

- Nie, ale…

- Ktokolwiek tego dokonał, zrobił to w sercu Dzikich Pól, na terenie LPKRR, bez wiedzy Związku. To prowadzi do jedynej logicznej konkluzji, ten ktoś jest wrogiem. Decyzja towarzysza lejtnanta, aby usunąć się z widoku i zminimalizować szanse wykrycia, jest słuszna. Umacniamy się w tamtym budynku, biegiem!

Nie potrzebowali dodatkowej zachęty, szybkim tempem ruszyli do przodu. W przeciwieństwie do zmiennych i ciemnej nocy, perspektywa spotkania z realnym wrogiem podziałała jak zimny prysznic. Walter poczuł pewien rodzaj niepokoju, jakiego nic dotąd nie wzbudziło w nim jeszcze od chwili opuszczenia tunelu. Nieznane twory i zjawiska mieściły się w codzienności Dzikich Pól, lecz nie było tam miejsca dla śladów istnienia cywilizacji. Nagle dotarło do niego, że Zachert miał rację. To było coś, czego nie potrafił sobie wyobrazić, dotąd nie zajmowała go tajemnica mitycznego centrum południowej zony, nie sądził aby kiedykolwiek tam dotarli. Teraz zrozumiał, że to, co kryje się w tym miejscu, może rzeczywiście stanowić zagrożenie. Zaorane pola były dowodem istnienia wroga, który był kimś innym niż Polacy.

Zdradliwy fiolet obejmował coraz większą połać nieba, a białe pioruny uderzały na wprost nich gniewnie o ziemię. Instynkt nie mylił Nadieżdy, na rubieży widząc takie niebo, już dawno zmieniliby kierunek i zawrócili. Miał nieodparte wrażenie, że punkt w którym powinni to uczynić, minęli już dawno temu.

Frontowi grupy pozostało niewiele arszynów do budynku, gdy z tyłu rozległ się gwizd Suworowa. Walter spojrzał na wschód i dostrzegł niebo pokryte licznymi kształtami lecącymi nisko nad ziemią.

- Tempo! – zawołał. Wolał zakładać, że twory ich jeszcze nie zobaczyły.

Ostatnie arszyny przebyli biegiem. Wszoła, Czeczen i Głuchowski dopadli budynku pierwsi, wskakując przez okna do środka. Diakow kopniakami popychał do przodu stalkera, którego bezceremonialnie przerzucił do wewnątrz. Walter w biegu zapamiętywał układ terenu. Zaraz za budynkiem znajdowała się prowadząca na wschód droga, po obu stronach obsadzona uschniętymi drzewami, które ukryły ich przed wzrokiem lecących ku nim Polaków. Pozostało mieć nadzieję, że wcześniej nie dostrzegli biegnących ludzi. Na prawo znajdowały się zrujnowane budowle i chaty, porośnięte różnokolorową roślinnością. Skarpa zbliżyła się niebezpiecznie blisko do drogi, dostrzegał ją za zaroślami, wznoszącą się górę wraz z jej dziwacznymi drzewami, skrytymi we mgle. Między pniami dostrzegał liny przypominające mu coraz bardziej pajęczynę, rozciągnięte wysoko nad ziemią. Z przodu znajdował się rozjazd kolejowy, odnoga torów kierowała się na wschód, druga podążała prosto. Nie mógł nie dostrzec, że wyginają się tam one w dziwaczny sposób, przecząc grawitacji. Wskoczył na peron, przebiegł wzdłuż muru przylegającego do budowli, docierając do budynku ujrzał na jego frontonie napis Klarysew, uświadamiając sobie, że ma przed sobą dworzec kolejki. Zatrzymał się przy oknie, poczekał aż dobiegnie doń Markiewicz, której pomógł dostać się do środka. Zachert nie potrzebował pomocy, złapał się dwiema rękami za framugę, po czym znalazł wewnątrz. Do Waltera dopiero po chwili dotarło czego właśnie był świadkiem i gdy wskoczył do środka spojrzał zszokowany na pułkownika. Ten jednak ukrył już dłoń prawej ręki w rękawie szynela.

Walter nie miał czasu teraz się nad tym zastanawiać, przypadł do okna i spoglądał w górę. Stado przeleciało nad budynkiem rozproszone, zajmując szeroki obszar. Zataczając koła, twory kierowały się na północ.

- To sprawia, że człowiek tęskni za zwykłymi Polakami – mruknął Czeczen. – Tymi z mózgami na wierzchu. Co oni robią?

- Towarzysze lotnicy powiedzieliby, że to standardowa taktyka wyszukiwania celów naziemnych – rzekł Zachert. – Przeszukać jak największy obszar podzielony na strefy, namierzając naziemne cele.

- Ale czego oni szukają, towarzyszu pułkowniku? – zapytał Czeczen, po czym odpowiedział sam sobie. – Bladz – gdy nasunęła mu się jedyna możliwa odpowiedź.

Pomieszczenie nie było duże, wyposażono je w ławki i ściankę działową. Okna znajdowały się wyłącznie z jednej strony, kucali przy nich Dżazijew i Suworow śledząc wzrokiem latające istoty. Za ciemnymi drzwiami znajdowały się tylne drzwi i wąska sień, skąd schody prowadziły ku górze. Walter bez słowa porozumiał się z Nadieżdą, która zdążyła już sprawdzić teren. Wzrokiem polecił jej zainstalować się na górze i rozpocząć obserwację. Podążył wraz za nią na strych, gdzie dostrzegł w dachu liczne dziury umożliwiające śledzenie przeciwnika. Wrócił na dół, nie zamieniwszy z nią ani słowa. Pod ścianą zdążył rozłożyć się już specnaz, po przeciwnej stronie pomieszczenia pozostali. Posłał jednego z Rosjan na górę, aby wspomógł Nadieżdę, sam zaś skierował się ku Zachertowi. Widząc jak podchodzi, żołnierze specnazu przysunęli się bliżej, nie spuszczając z niego oka. Zawsze to samo, wciąż strzegą swego dowódcy, a może czegoś innego?

Nie zamierzał czekać.

- Towarzyszu pułkowniku – powiedział ostro. – Kiedy zamierzaliście mi powiedzieć?

Zachert zbliżył się do niego ze swoim dziwnym uśmiechem przyklejonym do ust.

- Towarzyszu młodszy lejtnancie, cóż za odwaga. – rzekł ironicznie. – Coraz dalej posuwacie się w granicach dopuszczalnego zachowania. Baczcie, by nie znaleźć się za daleko. Czy naprawdę uważacie, że to dobry czas i miejsce, by wyjaśniać pewne kwestie?

Specnazowcy wyczuli panujące między nimi napięcie, zauważył, że jakby od niechcenia kładą dłonie na swych karabinach.

- To stało się koło cmentarza? – raczej stwierdził, niż zapytał. Zachert nie odpowiadał. Czeczen odsunął się od okna i trącił Wszołę. Sam położył dłonie na swym karabinie. Nawet Markiewicz zorientowała się, że coś jest nie tak.

- Co próbujecie zrobić, towarzyszu lejtnancie? – zapytał zimno pułkownik.

- Postępuję zgodnie z kodeksem cywilnym i wojskowym – rzekł Walter. -  To jest rzecz, którą powinniśmy wyjaśnić od razu. Pokażcie mi swą dłoń.

- Mam wrażenie, że uzurpujecie sobie nienależne wam uprawnienia – oczy Zacherta zmieniły się w wąskie szparki. – Zasłaniacie się przy tym regulacjami. Ale jesteśmy z dala od Warszawy, jeśli tego nie zauważaliście, tu jest front, zasady są inne.

- Te zasady powstały właśnie z uwagi na takie sytuacje, aby uniknąć możliwości zaatakowania przez własnych towarzyszy z oddziału – odparł. – A do tego zmierzacie. I do przerwania misji.

- Pierwszy raz widzę, że jesteście tak zasadniczy towarzyszu lejtnancie – powiedział ironicznie Zachert.

- Już to przeżyłem, towarzyszu pułkowniku – odparł Walter. – Nie zamierzam po raz drugi być w podobnej sytuacji, gdy ktoś z plutonu ukrywa swój stan i w rezultacie staje się Polakiem.

Do pozostałych zdawał się docierać sens wypowiedzianych słów.

- Tak – powiedział po chwili Zachert. – Macie oczywiście słuszność.

Uniósł do góry rękaw szynela i wysunął z niego prawą dłoń. Była tam, w miejscu, gdzie jeszcze niedawno był kikut, wszystko było na swoim miejscu, a pułkownik poruszył pięcioma palcami. Jedynie skóra była cała czarna, w barwie nocy, którą nie tak dawno temu opuścili.

- I co zrobicie, towarzyszu lejtnancie? – Zachert wciąż się uśmiechał. Jego uwadze nie uszło, iż żołnierze specnazu powoli podnoszą i zaczynają przesuwać po pomieszczeniu, gotowi do konfrontacji.

- Kapral Wiśniewska, zbadać poziom promieniowania, podać towarzyszowi tabletki przeciwpromienne wykonać zastrzyk z inhibitora – polecił. Tamara nie ruszyła się z miejsca, niczym sparaliżowana patrzyła na pułkownika.

- Powiedziałbym, ze reagujecie strasznie histerycznie – głos Zacherta był zimny. – O ile mi wiadomo takie przemiany to częsta rzecz, podczas pobytu w zonie. Jeśli dobrze pamiętam, gdy się poznaliśmy kapral Wiśniewska cierpiała na podobną przypadłość.

- Nie widziałem wcześniej takiej przemiany – odparł Walter. – Oczywiście możliwe jest, że znowu czegoś nie wiem. Towarzyszko doktor Markiewicz?

Nie oglądał się gdy kobieta zaczęła mówić. Nie spuszczał oczu z Zacherta i specnazu.

- Nie słyszałam o takiej przemianie adaptacyjnej, zmiany zachodzą na poziomie komórkowym, ale postępują powoli i cofają się po wyjściu ze środowiska zawierającego czynniki łysenkogenne. Nie było dotąd przypadku regeneracji komórkowej, ożywienie materii na poziomie abiogenezy nie jest jej odnową, nie znam przypadku odrośnięcia kończyny…

- Słyszeliście, towarzyszu pułkowniku? – przerwał Walter. – Waszym zdaniem zachowuję się histerycznie? – kątem oka widział, że nieopodal niego ustawia się Czeczen. Tamara stała wciąż nieruchomo, a Wszoła wyraźnie się zagubił. Dżazijew trącił go raz jeszcze i ten w końcu wstał, stając obok. Za pułkownikiem ustawili się Wroczek i Diakow, który pozostawił łańcuch z leżącym w kącie stalkerem. Gdzieś na granicy widoczności czaił się Suworow, Walter był pewien, że szykuje się do uderzenia i odzyskania swojego noża.

Zachert nagle uśmiechnął się jeszcze szerzej.

- Postępowanie godne naśladowania – rzekł. – Nie boicie się w uzasadnionej sytuacji nawet oficera GRU. Może to i dobrze, tego w końcu od was oczekiwałem, bezkompromisowego przetrwania w zonie. Kapralu Diakow! – powiedział głośniej. – Chcę, żeby to było jasne. Jak dotąd zdołałem zachować jeszcze zdolność logicznego myślenia, lecz od tej chwili dwójka ludzi ma mieć mnie pod ciągłą obserwacją. Jeżeli stanie się oczywiste, że moja przemiana w Polaka postępuje lub zaszła za daleko, macie wpakować mi kulę w głowę. Czy to jasne?

- Da – powiedział cichym tonem Diakow. Zachert odwrócił się w jego stronę.

- Chcę żeby moje rozkazy zostały zapamiętane i wykonane, dlatego wypowiadam je w obecności świadków, co zwolni was od odpowiedzialności za zabicie oficera GRU. Nie możecie dopuścić, bym zmienił się w Polaka. Przez lata służby posiadłem informacje, które nie mogą stać się własnością przeciwnika. Macie mnie zlikwidować. Dowództwo obejmie wówczas młodszy lejtnant Walter, którego zadaniem będzie powrót do twierdzy Warszawa i złożenie raportu o dokonanych odkryciach. Czy to jest jasne?

- Da!

- Dobrze – pułkownik spojrzał w kierunku Waltera. – Czy to was uspokaja?

- Kapral Wiśniewska, wykonać rozkaz – rzucił dowódca Szpicy.

- Tak jest – Tamara otrząsnęła się, podchodząc do Zacherta. – Towarzyszu pułkowniku, macie jeszcze jakieś inne oznaki polactwa?

- Nie wydaje mi się.

- Sprawdźcie to, kapralu – rzucił Walter.

- Jesteście modelowym wzorem oficera LPKRR – powiedział Zachert. – Podręcznikowo stosujecie zasadę waszego wielkiego rodaka, by ufać i sprawdzać. Bo oczywiście to wszystko pozostaje kwestią zaufania?

- Oczywiście, towarzyszu pułkowniku – odparł Walter, a na twarzy Zacherta wykwitł uśmieszek. Wyraźnie mu nie wierzył, ale dowódca Szpicy nie uwierzyłby w tej sytuacji sam sobie. – Towarzyszko Markiewicz – pozwolił sobie wreszcie na nią spojrzeć, przy okazji odkrywając, że żołnierze wracają na swe poprzednie pozycje, a Czeczen z Wszołą zajmują się ponownie obserwacją zza okna. – Pobierzecie próbki od towarzysza pułkownika. Choć wydał on dość jasne rozkazy, nie zamierzam dopuścić do tego, aby przemienił się w Polaka.

- W takim razie sugerowałabym skierować się poza rubież i rejon działania Dzikich Pól – powiedziała Markiewicz.

- Jeszcze nie – pokręcił głową Zachert. – Jak sami zauważyliście, odrośnięcie ręki to zjawisko jakie dotąd nie było znane w historii badań prowadzonych nad polactwem. Jeśli miałoby się okazać, że nie ma już dla mnie ratunku, tym bardziej zamierzam dążyć do tego, by odkryć tajemnicę południowej zony przed swą śmiercią.

- Wasza determinacja graniczy coraz bardziej z obsesją, towarzyszu - powiedziała Markiewicz.

- Zapominacie się.

- Przeciwnie, coraz bardziej czuję, że o pewnych sprawach pamiętam.

- W takim razie będziemy musieli przypomnieć wam o innych, towarzyszko – głos Zacherta znowu stał się zimny. Wymiana zdań nie uszła uwadze o Waltera.

- Wyjaśnicie jak do tego doszło? – zapytała Markiewicz, zmieniając temat.

- Ręka nie odrastała powoli – rzekł pułkownik zdejmując kamizelkę i resztę odzieży. – To nie była stopniowa przemiana i zapadanie na polactwo. To się po prostu stało. Tam przy cmentarzu… Poczułem jak wzywa mnie ciemność i nie mogłem się jej oprzeć.

- Co tam widzieliście? – zapytał Walter. W ustach poczuł suchość.

- Nie wiem – głos Zacherta jakby się zmienił i nabrał innej barwy. – To coś wabiło mnie ku sobie, ale w sposób nie do końca świadomy. Chciałem tam pójść, bo wiedziałem, że czeka mnie nagroda i wielka przyjemność. Jedynie moje komunistyczne opanowanie i wyszkolenie pozwoliło mi się przeciwstawić. Wówczas ciemność sięgnęła po mnie, a ja nie powstrzymałem się i ją złapałem. Wtedy odkryłem, że znowu mam rękę.

- I postanowiliście ten fakt ukryć?

- Czy to was naprawdę tak dziwi, towarzyszu lejtnancie? – Zachert wrócił do rzeczywistości, a jego głos na powrót stał się ostry. – Doznałem olbrzymiego zdziwienia i konfuzji. Nie wiedziałem jak postąpić, potrzebowałem chwili by się uporać z faktem, że odzyskałem dłoń. A nie zdążyłem jeszcze pogodzić się z jej stratą. Choć może wcale tego nie było po mnie widać.

Maskirowka, pomyślał Walter. Zachert stał teraz goły do pasa, a Tamara przyglądała się jego ciału, szukając innych śladów polactwa. Za nadgarstkiem czerń skóry prawej ręki przechodziła w kolor zwykłej skóry. Jego klatkę piersiową znaczyły liczne blizny, część pozostając pamiątką po ranach ciętych, inne ewidentnie wskazywały na to, że w przeszłości został postrzelony. Nie wyglądało aby czuł się upokorzony tym co właśnie zaszło, obracał zajście na swą korzyść, czerpiąc z niego siłę.

- Sytuacja jest już wystarczająca trudna i bez waszej ręki… czy też z jej powodu – powiedział wreszcie Walter. Spojrzał na Czeczena – Jak na zewnątrz?

- Wciąż krążą, tawariszcz lejtnant – Dżazijew nieznacznie wychylił się przez okno.

- Zatem na razie tu utknęliśmy – mruknął. – Towarzyszko Markiewicz, co możecie powiedzieć mi o tych tworach? Jakieś słabe strony?

- Zamierzacie z nimi walczyć? – w jej głosie słychać było niedowierzanie.

- Zakładam, że prędzej czy później do tego dojdzie – odparł. – Jest ich tam zbyt wiele, a ponieważ na otwartej przestrzeni nasze szanse zmaleją, jeśli nie będę miał innego wyjścia wolę wydać im bitwę w jakimś umocnionym punkcie. Na przykład w tym budynku, bo mam wrażenie, że tak łatwo się tu nie dostaną.

- Nie wierzę – powiedziała cicho, po czym chrząknęła. – Sami widzieliście, przemieszczają się powoli, ale są szybkie, trzeba więc trzymać je na dystans i unikać żądła. Trudno powiedzieć jaki ma zasięg, ale to zapewne jakaś toksyna paraliżująca. Nie mogę stwierdzić jak działa, ale nie zabijaliby raczej swej zdobyczy. Sądzę, że posługują się zmysłem optycznym, być może o ograniczonym polu widzenia, bo jak dotąd dwa razy nie zdołały nas dostrzec z dalszej odległości. Nie wyczuły nas także w budynku, więc odrzuciłabym węch czy słuch. Wykazują poziom współdziałania na poziomie stadnym, ich zachowanie wskazuje na więź na poziomie co najmniej kolektywnego instynktu, więc będą atakować.

- Żołnierze, słyszeliście towarzyszkę doktor? – zapytał Walter. – Jeśli dopuścicie ich nad nasze głowy jesteśmy martwi. Spadną z góry i będą nas wyłapywać, atakując żądłami. Przede wszystkim musimy ich zdejmować z daleka.

- Towarzyszu lejtnancie, jeszcze coś – wtrąciła. – Dopuściłabym możliwość, że nie będą zachowywać się całkowicie bezmyślnie.

- Co macie na myśli?

- Ktoś zaorał te pola niedaleko stąd, więc…

- Nie – wtrącił się Zachert. – Nie wyciągajcie błędnych wniosków. Nawet jeśli Polaczy zaczynają wykształcać początki inteligencji, to nie oni za tym stoją. Uczynili to ludzie, którzy jak już wam wskazałem, są nam wrodzy. I o tym nie zapominajcie.

Tamara skończyła oglądać jego nogi, wsunął więc na siebie spodnie, sięgnął po termoodzież, by założyć ją pod kurtkę, a na nie narzucić kamizelkę. Zapinał pas, przy którym znajdowała się znaczna ilość ekwipunku.

- Musimy rozważyć dalszą trasę, towarzyszu pułkowniku – rzekł Walter.

- Z jakiego powodu?

- Na południe dalej nie pójdziemy. Przed nami jest zmienna.

 

Powietrze skrzyło się srebrnymi iskrami migocząc i falując. W ruchomym obrazie ginęła dalsza część drogi, torowisko było po wyginanie i unosiło się w powietrze, w którym znikało. Dostrzec można było jeszcze roślinność, przyjmującą dziwaczne prostokątne kształty, składającą się z wielu malutkich gałązek. Droga znikała pośród czegoś co przypominało krzewy, lecz zdawało się sunąć powoli do przodu. Niebo płonęło fioletem, w ziemię uderzały białe wyładowania. Fakt, że nie słychać było przy tym żadnego dźwięku, był mocno niepokojący. Wychylali się przez okno, nie ośmielając się wyjść na zewnątrz, gdzie wciąż jeszcze krążyły twory. Teraz Zachert się cofnął.

- Nie widzę innej możliwości, jak podjęcie próby obejścia – stwierdził po chwili namysłu.

Walter pokiwał głową i wyjął mapę. Możliwość zaprzestania dalszej wędrówki i powrotu, o której pułkownik wspominał, najwyraźniej wciąż nie zaświtała w jego głowie. Dowódca Szpicy przestał się już nawet zastanawiać co musiałoby zajść, aby Zachert podjął taką decyzję, skoro nawet wdzierające się w jego ciało polactwo nie było czynnikiem mogącym skłonić go do zmiany zdania.

Pochylili się nad planem.

- Na skarpę nie pójdziemy – rzekł Walter. – Jedyna możliwość to podążyć wzdłuż tej odnogi linii kolejowej i przejść przez rzekę, a potem zakręcić. Tu chyba oznaczono kolejny kościół, nie wiem tylko co to za kompleks budynków.

- Fabryka papieru – wyjaśnił Zachert. – Niegdyś jedna z największych w tym kraju, przed wojną z Polakami rozbudowano ją znacznie, zaopatrując w papier cały kraj, nie tylko Warszawę. Oczywiście mówimy o czasach, gdy wytwarzano go jeszcze z celulozy, nim technika produkcji się zmieniła i została przeniesiona pod ziemię.

- Nie lubię terenów przemysłowych – powiedział Walter. – Skażenie połączone z promieniowaniem sprawiło, że można tam trafić na niezbyt ciekawe rzeczy.

- Kiedyś mawiano, z deszczu pod rynnę - stwierdził Zachert.

- Nie wiem co to rynna, towarzyszu pułkowniku – odparł Walter. – Ale deszcz w tych stronach jest zabójczy. Ciało odchodzi od kości.

- Dobrze w takim razie, że nie pada.

Usłyszeli pukanie w sufit. Po chwili obaj wspięli się po schodach na górę, mijając puste pomieszczenie, docierając na strych, skąd Nadieżda z Głuchowskim obserwowali okolicę ukryci pod krokwiami.

- Odlatują – powiedziała cicho. Walter sięgnął po lornetkę i zbliżył się do dziury w dachu. Twory zgromadziły się, stado zbijało się w gromadę, nadlatując od północy, gdzie pokryły cały obszar swą obecnością. Po połączeniu skierowały się na południowy wschód. Popatrzył w tamtym kierunku, jednak przez zarośla niewiele mógł dostrzec. Pewne dlań było tylko jedno.

- Lecą w kierunku, który właśnie obraliśmy – mruknął podając lornetkę Zachertowi.

- Ciekawa sprawa, prawda? A co to takiego tam w oddali?

- Powiedziałbym, że dym.

- I to nie dym pożaru, tylko czegoś innego – rzekł pułkownik w zamyśleniu. Walter uczynił kilka kroków by wyjrzeć na południe. Nawet z wysokości nie potrafił niczego dostrzec, prócz fioletowego nieba i falującego powietrza. Zmienna zdawała się nie mieć końca, niczym bariera ciągnęła się ze wschodu na zachód, w kierunku skarpy. Na szczęście była przy tym widoczna. Za nią czekała zona, tajemnicza i niebezpieczna.

- Nie traćmy czasu, ruszajmy – powiedział Zachert.

 

Nie musiał z nikim rozmawiać, by dostrzec, że nastroje nie są najlepsze. Zgromadzili się na peronie, Zachert jak zwykle w otoczeniu swych orłów ze specnazu, Markiewicz poruszająca się nieco automatycznie. Nadieżda nie patrzyła w jego stronę, Tamara wyraźnie pogrążona była w rozmyślaniach, Czeczen spoglądał w kierunku zmiennej, na jego twarzy malowały się mieszane uczucia. Jedynie Wszoła zachowywał flegmatyczny spokój. Tym razem Walter polecił ustawił szyk marszowy, naprzód wysuwając Suworowa i Nadieżdę, tuż za nimi Wszołę dla osłony, sam zajmując stanowisko pośrodku przed Zachertem i Markiewicz. Pozostałym polecił ustawić się z boków formacji i ubezpieczać nawzajem. Tyły zabezpieczała Tamara. Formacja była gotowa do rozproszenia się i nawiązania walki z wrogiem z każdego możliwego kierunku. Wydał prowadzącym polecenie, by strzelali bez rozkazu, przekonany, że atak nadejdzie z powietrza, z kierunku w którym właśnie podążali. Dostrzec tam można było roślinność koloru zielonego, choć fakt, że był to dowód na wystąpienie chlorofilu, raczej nie uspokajał Markiewicz. Spoglądając na odczyty licznika Tamara wzruszyła ramionami i stwierdziła, że wegetacja przy tak dużym poziomie stężenia nie powinna być możliwa. Droga, którą podążali biegła przez pola, a horyzont urywał się gwałtownie w miejscu, gdzie zapewne znajdował się brzeg rzeki. Wokół nich teren był płaski, pustkę porastały niewysokie krzewy. Na wschód oddalała się trasa obsadzona wysokimi drzewami, w których Markiewicz rozpoznała lipy. Wiodła wprost do wsi, opodal której ujrzeli zaorane pola, domy pozostawały przesłonięte krzewami. Upraw nie byli stąd w stanie dostrzec.

Z prawej strony znajdowała się zmienna, falująca i jarząca się roziskrzonym blaskiem, powoli oddalająca od drogi i znikająca pośród pustkowia. Samą swą obecnością atakowała zmysły inną fizyką, ukazując świat, w którym wszystko wyglądało inaczej, a stałe były całkowicie odmienne. Spoglądając na dziwaczne kłącza wyciągające się w ich kierunku odnosili wrażenie, że roślinność  jest gotowa by ich pożreć i tylko czeka aż pochłonie ich niestałość. Walter nie miał pojęcia, czy Zachertowi przyszło na myśl, by spróbować wejść w ten dziwaczny obszar. Zmienna była nieruchoma i stabilna, skierował tam latarkę i zapalił ją, by ujrzeć jak przechodząc przez nią, światło zmienia swą właściwość, podpalając niebieskim płomieniem znajdującą się tam trawę. Następnie polecił oddziałowi kierować się wzdłuż odnogi torów, za szynami wiodącymi wzdłuż drogi. Wzdłuż nich ciągnęły się stojące samotnie słupy dawnej trakcji elektrycznej.

Wszystko to stanowiło coraz większy objaw szaleństwa, w obliczu nieznanych i niezrozumiałych sił kierowali się do miejsca konfrontacji z wrogiem zapewne wielokrotnie przewyższającym ich liczebnie. Logika tego, co się działo przestała już zastanawiać Waltera, wystarczyło mu, że wykonują rozkazy pułkownika GRU z odrośniętą ręką z nieznanej materii, ogarniętego obsesją zlikwidowania niematerialnego zagrożenia. To była głupota w czystej postaci, to było po prostu wojsko.

Przyjrzał się zmiennej, oddalającej od ich trasy i obcej rzeczywistości za niestałą fizyką, gdzie rządziły inna chemia i biologia. Myśl, że Zachert chce tam przeniknąć, przyprawiała go o dreszcze, choć w zachowaniu pułkownika nie mógł dopatrzeć się już żadnego racjonalizmu, po tym co ujrzał w budynku dworca. Człowiek, który przywiódł ich aż tutaj musiał być szalony.

Ze swoim losem pogodzić musiał się stalker. Wlókł się stawiając nogę za nogą, rozstawiając je szeroko, z głową zwieszoną ku ziemi, niczym zwierzę wiedzione na łańcuchu przez swego pana. Walter w zasadzie wyrzucił już brak akceptacji tej sytuacji ze swej świadomości, wciąż się z tym nie pogodził, przestał to zauważać.  Miał wszystkiego coraz bardziej dość.

Po prawej stronie minęli piętrowe domostwa, sprawdzone w szybkim tempie przez Czeczena i Wroczka. Okazały się równie puste jak ich czarne okna. Nadieżda wysunęła się nieco do przodu i dotarła do miejsca, gdzie droga się wznosiła, tam dała znak ręką, wstrzymując grupę. Walter stanął koło niej.

Oznaczonego na mapie mostu nie było, zawalił się dawno temu. Resztki jego konstrukcji leżały poniżej w czarnej wodzie, z której wystawały drewniane pale i pozostałości metalowej podpory. Nie sposób było przedostać się tędy na drugi brzeg. Za lasem zarośli mógł dostrzec czerwone dachy wysokich domów, coś co przypominało kościelną wieżę, a także inne betonowe szare konstrukcje. Widział także zniszczony komin, z którego unosił się dym. Był czerwony, wyglądało jakby stracił swój szczyt, a jego większa część została urwana.

Nurt wody był szybki, a jej stan zdawał się wysoki. To nie był wąski strumień czerwonej strugi w Markach, który dało się przekroczyć dzięki kilku krokom, balansując w powietrzu na belce.

- Przydałby się batalion saperów – stwierdził.

- Albo może wrzućmy kukłę waszego kolegi towarzysza pułkownika, tawariszcz lejtnant – powiedziała Nadieżda. Nie patrzyła w jego stronę. Walter także nie miał ochoty z nią rozmawiać. Przez lornetkę wpatrywał się zabudowania na drugim brzegu, przyglądając się dziwacznej roślinności. Zamiast pni drzewa zdawały się mieć łodygi, z których wyrastały olbrzymie liście.

- Drugi most – powiedział, gdy spojrzał w górę rzeki. Znajdowała się tam betonowa konstrukcja na potężnych cokołach, zaopatrzona w zardzewiałe barierki. Z obu stron prowadziły do niego wysokie groble.

- Po co budować mosty tak blisko siebie? – zapytała Nadieżda. Wzruszył ramionami.

- Brzegiem w tamtym kierunku, towarzyszko szeregowa – polecił.

Po chwili zeszli w dół ze wzniesienia, na którym znajdowała się droga, w ślad za nią podążając brzegiem pod prąd wezbranej rzeki. Płynęła z cichym pluskiem, czarna i niepokojąca, kryjąc to co znajdowało się pod jej powierzchnią. Walter polecił Suworowowi nie spuszczać z oka drugiego brzegu, samemu cofając się do środka oddziału.  Chciał być jak najbliżej Zacherta, jednak pułkownik zdawał się tego nie zauważać. Szedł przed siebie z błyskiem w oku, jak zawsze niezwykle czujny. Nie patrzył w ziemię, lecz omijał wszelkie przeszkody. Szli przed siebie, przedzierając się przez zarośla i krzewy, kierując się w stronę fioletowego nieba. Stalker przewracał się, potykał, po czym podrywał na nogi i ruszał dalej, kuląc się w oczekiwaniu na ciosy. Wreszcie Nadieżda wdrapała się na nasyp i stanęła na moście. Gdy znaleźli się obok niej popatrzyli na drugą stronę rzeki. Stali na torowisku biegnącym po wysokim nasypie, od strony zmiennej, przechodzącym przez most i kierującym się ku szarym prostokątnym zabudowaniom. Nieco bliżej po prawej stronie mogli dostrzec wysokie domy z czerwonej cegły, skryte za dziwaczną roślinnością. Przykucnęli, kryjąc się za betonowymi podmurówkami, ciągnącymi się z obu stron mostu, na których znajdowały się metalowe barierki. Nadieżda oparła karabin o jedną z nich i nałożyła lunetę. Walter przyglądał się torom na grubych drewnianych podkładach, zastanawiając co go w nich niepokoi.

- Nie spuszczaj tamtego terenu z celownika – polecił. – Jeśli dostrzeżesz jakiś ruch, bądź gotowa do otwarcia ognia.

Zsunął się z nasypu, do reszty grupy czekającej na dole.

- Suworow na most – polecił. – Obserwacja pod kątem kontaktu z wrogiem. Zaminujemy ten most, towarzyszu pułkowniku – powiedział.

- Z jakiegoś konkretnego powodu?

- Po tym torowisku coś jeździ. Szyny nie są zardzewiałe – wyjaśnił. – Wszoła do roboty, kapralu Wroczek, niech któryś z waszych pomoże, nie wiem czyja to funkcja – tak wielu rzeczy nie wiem, pomyślał, to miało wyglądać zupełnie inaczej, mieliśmy być tylko zwiadem osłanianym przez oddział Groza, wojaków ze specnazu. – Od tej strony naciskowe odłamkowe, od tamtej miny Mazura.

- Nie zapomnijcie o przeciwczołgowych – rzucił Zachert. – Jeśli jeździ tędy jakiś pociąg, mogą się przydać.

- Mamy tylko przeciwpiechotne.

- Mamy też nieco cięższy kaliber – powiedział pułkownik, kiwając na Wroczka. Ten zsunął swój olbrzymi plecak. Dla Waltera stało się jasne, z jakiego powodu specnazowcy uginają się pod ciężarami swych pakunków, których zawartości strzegą przed innymi. Zachert przygotował się na wojnę, zamierzając wydać ją Bogu, o którym mówił, lub komukolwiek kogo napotka.

- Te tory prowadzą na zachód – rzekł pułkownik studiując mapę. – To dawna bocznica kolejowa, wiedzie do głównej trakcji kolejowej. Biegnie do miasta Piaseczna. Ciekawe w jakim celu jej używają.

- Dlaczego wysadzamy most? – zapytała Markiewicz. – Odetniemy sobie drogę odwrotu.

- Nie wysadzamy – wyjaśnił cierpliwie Walter. – Do wysadzenia niezbędne byłoby założenie ładunków na filarach i ich detonacja. Kładziemy miny, na wypadek natarcia. Jeśli będziemy musieli się wycofać powstrzymamy w ten sposób siły przeciwnika, przerwiemy także ewentualny atak od tyłu. Towarzyszko doktor, proszę na górze poruszać się po tych betonowych relingach. Na razie zaczekajmy, aż skończą. Wolna, można kurit – rzucił wiedząc, iż może to być ostatni moment przed walką.

Na moście Suworow i Nadieżda położyli się na obu murkach, wodząc swymi SWD z lewa na prawo. Suworow jakby spotulniał od wydarzeń w kościele, trzymał się z dala od żołnierzy Szpicy. Teraz jednak zadziała rywalizacja, zastępując zimny profesjonalizm. Wyraźnie dwójka snajperów znowu konkurowała, każde z nich usiłowało być tym pierwszym, które spostrzeże przeciwnika i zaznaczy karb na lufie. Poniżej podmurówek, pod ich osłoną, Wszoła i Głuchowski posuwając się tyłem na czworakach układali miny, kryjąc je w ziemi znajdującej się poniżej podkładów kolejowych. Pozostali czekali u stóp mostu.

- Towarzyszko Markiewicz – powiedział Walter. – Gdy dojdzie do walki trzymajcie się z tyłu. Nie uciekajcie, przypadnijcie do ziemi.

Kobieta zamrugała oczami, wyraźnie nie liczyła się z możliwością znalezienia się w ogniu bitwy.

- Wysokie odczyty, w okolicy duże skupienie polactwa – zameldowała Tamara. Zacisnął dłoń na karabinie, by poczuć jego zimny dotyk. Nadchodziła walka.

Gdy z nasypu nadszedł sygnał, Walter popatrzył na Zacherta, który skinął głową. Wspiął się na górę i wskoczył na podmurówkę. Popatrzył na wprost, w kierunku dymu unoszącego się z komina i toru kolejowego. Żołnierze byli na nim widoczni z daleka, polecił po przekroczeniu mostu zejść w dół na lewo i podążać w kierunku roślin, za którymi schowane były domy. Widoczność była mocno ograniczona z powodu wysokiej trawy, olbrzymich liści zwieszających się zielonymi łapami z łodyg grubych jak filary mostu i krzewów. Wokół były miejsca, gdzie mógł się ukryć przeciwnik.

Walter polecił ustawić się w tyralierę i spojrzał na zegarek. Była trzecia po południu.

Pięć minut później Szpica i Groza nawiązały kontakt z wrogiem.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz