19.
Podążali w sprawdzonej już formacji, grupę prowadziła
Nadieżda, a za nią szedł Walter. Pozostali szli kilkadziesiąt arszynów za nimi.
Teren nie zmieniał się, niewiele różniąc od obszarów położonych na północ od
Kordonu. Wszędzie panował niezmącony spokój i cisza, niczym przed nadciągającą
burzą. Droga, którą się przemieszczali prowadziła ich w kierunku niewidocznej
rzeki, wokół mieli pustkowie porośnięte niską roślinnością, na zachodzie skarpę,
z tej odległości widoczne były dziwaczne drzewa, tonące we mgle. Purpurową
linią ciągnęły się wzdłuż horyzontu. Na wschodzie były mokradła, ich brzegiem
prowadził szlak z rozstaju dróg, który zostawili za sobą. Walter z mapy
zapamiętał, iż można nim było nim trafić do leżącej na jego krańcu wsi.
Niepokoiło go fioletowe niebo zony, rosnące im w
oczach. Wspinało się powoli na resztę nieba, a on dostrzegał tam coś, czego nie
widział do tej pory na Dzikich Polach. Błysk białych błyskawic, przecinających nieboskłon
i uderzających w ziemię. Wszystko to sprawiało, że coraz bardziej docierał do
niego bezsens całej tej ekspedycji, którą powinni porzucić już dawno temu,
powracając do cywilizacji. Następnie ponownie tu wkroczyć z siłą, stopniowo
wydzierając Dzikim Polom ich tajemnicę. Upór Zacherta graniczył jednak z
szaleństwem, pchając ich do przodu. W zasadzie cudem przetrwali dotychczasowe
niebezpieczeństwa, z którymi nie zetknął się nikt przed nimi. Jednak ich
szczęśliwa karta lada chwila mogła ulec odwróceniu. Nastroje wyraźnie się
pogorszyły, a wszyscy pogrążeni byli w czarnych myślach.
Nadieżda wstrzymała ich w miejscu, w którym droga
prostowała się w kierunku południa, wyginając lekkim zakrętem. Na jej znak,
przekazany dalej przez Waltera, rozproszyli się, kryjąc nisko przy ziemi. Po
chwili był już przy niej. Bez słowa wskazała mu kierunek.
Musiał się unieść, aby dobrze zobaczyć to przez
lornetkę, zza wysokich traw. Nieopodal wsi, do której biegła odnoga drogi, jaką
zostawili za sobą, zarośla kończyły się. Teren był tam płaski i pozbawiony
roślinności. Widoczne były na nim długie odcinki prostych linii, wyrysowane na
ziemi, w równych odstępach. Nie był w stanie pojąć tego, co widzi, a gdy już
sobie to uświadomił popatrzył na wieś. Domy były zrujnowane i pozbawione
dachów, zarośnięte. Nie dostrzegł żadnego ruchu. Kucnął przy Nadieżdzie.
- Pola uprawne – powiedział ze zdumieniem. Tereny
znajdujące się nieopodal wsi, ciągnące się na wschód, przypominały zaorane
miczurinowskie uprawy. Poza Warszawą nie natknął się nigdy na takie areały,
napotykani ludzie żyjący w zonie obsiewali czasem niewielkie poletka, nie
dawały one jednak dużych plonów. Obszar, na jaki patrzył, był znaczny.
Implikacje tego, co ujrzał, nagle go przytłoczyły.
- Można mówić tawariszcz lejtnant? – zapytała
Nadieżda. Skrzywił się słysząc, że wybrała sposób regulaminowy, widocznie wciąż
boczyła się za to, co zaszło w kościele.
- Byle na temat – rzekł. – Widziałaś coś? Kto zaorał
te pola?
- Powiedziałabym, że ktoś, kto dysponuje odpowiednimi
zasobami i siłą ludzką – odparła. – O ile mi wiadomo, na terenie LPKRR zdolne
są do tego wyłącznie kombinaty rolnicze i PGRy.
- PGR? Tutaj? To idiotyczna odpowiedź.
- Towarzyszu lejtnancie, sądząc po obszarze
wnioskować można, że ktokolwiek to zrobił ma znaczne środki – powiedziała. –
Wydaje mi się, że docieramy do punktu, w którym zwiad osiąga swoje możliwości.
- Uwagę przyjęto – rzekł Walter. Wstał i spoglądał w
kierunku pól.
- Mogłabym też powiedzieć ci, że dalsze kontynuowanie
tej misji z taktycznego punktu widzenia, to czyste samobójstwo – wtrąciła.
- Mogłabyś.
- Walter, idziemy od jednego niepojętego zjawiska do
następnego. W tej chwili trafiamy na coś zrozumiałego, co jest całkowicie niezrozumiałe.
Nie wiem, kto może żyć na rubieży, ale obawiam się, że może okazać się, iż jest
zbyt potężny dla niewielkiego oddziału zwiadowczego.
Nie odpowiedział, powiódł lornetką dookoła. Niecałą
wiorstę przed nimi dostrzegł budynek stojący przy drodze, wznoszący się
wyraźnie ponad znajdujące tam ruiny domostw, z solidnym spadzistym dachem. Po
prawej stronie skarpa opadała, zbliżając się do drogi, a roślinność ustępowała.
Zdawało się, że dostrzega tam siedliska. Opuścił lornetkę, dając znak do tyłu.
Poczekał, aż dołączą pozostali i wskazał Zachertowi odkrycie Nadieżdy. Popatrzył
na żołnierzy.
- Wszoła, Czeczen, Głuchowski w ukryciu do przodu.
Rozpoznanie terenu, opanować i umocnić się w budynku przed nami. Okuniewa
dajesz im osłonę, przesuwasz się ich śladem – polecił. – Pozostali linią
tyraliery w odległości za nimi. Suworow, osłona na kierunku wschód, Wiśniewska
pilnujesz tyłów. Coś do dodania towarzyszu pułkowniku?
Zachert opuścił lornetkę. Na jego twarzy malował się
o dziwo uśmiech, jakiego Walter wcześniej nie widział.
- W zasadzie nie wiem, czego się spodziewałem, ale na
pewno nie tego. A zatem dotarliśmy na terytorium nieprzyjaciela.
- Jakiego nieprzyjaciela?
- Kto wie? – podniósł głos. – Od tej chwili teren
traktujemy jako wybitnie wrogi, nie tylko z uwagi na Polaków. Liczmy się z
możliwością spotkania przeciwnika o poziomie uzbrojenia adekwatnym do naszego.
Przed nami mogą być imperialiści.
Markiewicz prychnęła.
- Towarzyszu pułkowniku, naprawdę sądzicie, że po tym
wszystkim co przeszliśmy, natkniemy się na imperialistów, którzy za nic mają
zmienne i warunki panujące na Dzikich Polach?
- Towarzyszko doktor – rzekł z naciskiem Zachert. –
Czy uważacie, że pola zaorały się same, wskutek spontanicznej adaptywistycznej
ewolucji?
- Nie, ale…
- Ktokolwiek tego dokonał, zrobił to w sercu Dzikich
Pól, na terenie LPKRR, bez wiedzy Związku. To prowadzi do jedynej logicznej
konkluzji, ten ktoś jest wrogiem. Decyzja towarzysza lejtnanta, aby usunąć się
z widoku i zminimalizować szanse wykrycia, jest słuszna. Umacniamy się w tamtym
budynku, biegiem!
Nie potrzebowali dodatkowej zachęty, szybkim tempem
ruszyli do przodu. W przeciwieństwie do zmiennych i ciemnej nocy, perspektywa
spotkania z realnym wrogiem podziałała jak zimny prysznic. Walter poczuł pewien
rodzaj niepokoju, jakiego nic dotąd nie wzbudziło w nim jeszcze od chwili
opuszczenia tunelu. Nieznane twory i zjawiska mieściły się w codzienności
Dzikich Pól, lecz nie było tam miejsca dla śladów istnienia cywilizacji. Nagle
dotarło do niego, że Zachert miał rację. To było coś, czego nie potrafił sobie
wyobrazić, dotąd nie zajmowała go tajemnica mitycznego centrum południowej
zony, nie sądził aby kiedykolwiek tam dotarli. Teraz zrozumiał, że to, co kryje
się w tym miejscu, może rzeczywiście stanowić zagrożenie. Zaorane pola były
dowodem istnienia wroga, który był kimś innym niż Polacy.
Zdradliwy fiolet obejmował coraz większą połać nieba,
a białe pioruny uderzały na wprost nich gniewnie o ziemię. Instynkt nie mylił
Nadieżdy, na rubieży widząc takie niebo, już dawno zmieniliby kierunek i
zawrócili. Miał nieodparte wrażenie, że punkt w którym powinni to uczynić,
minęli już dawno temu.
Frontowi grupy pozostało niewiele arszynów do
budynku, gdy z tyłu rozległ się gwizd Suworowa. Walter spojrzał na wschód i
dostrzegł niebo pokryte licznymi kształtami lecącymi nisko nad ziemią.
- Tempo! – zawołał. Wolał zakładać, że twory ich
jeszcze nie zobaczyły.
Ostatnie arszyny przebyli biegiem. Wszoła, Czeczen i
Głuchowski dopadli budynku pierwsi, wskakując przez okna do środka. Diakow
kopniakami popychał do przodu stalkera, którego bezceremonialnie przerzucił do
wewnątrz. Walter w biegu zapamiętywał układ terenu. Zaraz za budynkiem
znajdowała się prowadząca na wschód droga, po obu stronach obsadzona
uschniętymi drzewami, które ukryły ich przed wzrokiem lecących ku nim Polaków.
Pozostało mieć nadzieję, że wcześniej nie dostrzegli biegnących ludzi. Na prawo
znajdowały się zrujnowane budowle i chaty, porośnięte różnokolorową
roślinnością. Skarpa zbliżyła się niebezpiecznie blisko do drogi, dostrzegał ją
za zaroślami, wznoszącą się górę wraz z jej dziwacznymi drzewami, skrytymi we
mgle. Między pniami dostrzegał liny przypominające mu coraz bardziej pajęczynę,
rozciągnięte wysoko nad ziemią. Z przodu znajdował się rozjazd kolejowy, odnoga
torów kierowała się na wschód, druga podążała prosto. Nie mógł nie dostrzec, że
wyginają się tam one w dziwaczny sposób, przecząc grawitacji. Wskoczył na
peron, przebiegł wzdłuż muru przylegającego do budowli, docierając do budynku
ujrzał na jego frontonie napis Klarysew, uświadamiając sobie, że ma przed sobą
dworzec kolejki. Zatrzymał się przy oknie, poczekał aż dobiegnie doń
Markiewicz, której pomógł dostać się do środka. Zachert nie potrzebował pomocy,
złapał się dwiema rękami za framugę, po czym znalazł wewnątrz. Do Waltera
dopiero po chwili dotarło czego właśnie był świadkiem i gdy wskoczył do środka
spojrzał zszokowany na pułkownika. Ten jednak ukrył już dłoń prawej ręki w
rękawie szynela.
Walter nie miał czasu teraz się nad tym zastanawiać,
przypadł do okna i spoglądał w górę. Stado przeleciało nad budynkiem
rozproszone, zajmując szeroki obszar. Zataczając koła, twory kierowały się na
północ.
- To sprawia, że człowiek tęskni za zwykłymi Polakami
– mruknął Czeczen. – Tymi z mózgami na wierzchu. Co oni robią?
- Towarzysze lotnicy powiedzieliby, że to standardowa
taktyka wyszukiwania celów naziemnych – rzekł Zachert. – Przeszukać jak
największy obszar podzielony na strefy, namierzając naziemne cele.
- Ale czego oni szukają, towarzyszu pułkowniku? –
zapytał Czeczen, po czym odpowiedział sam sobie. – Bladz – gdy nasunęła mu się
jedyna możliwa odpowiedź.
Pomieszczenie nie było duże, wyposażono je w ławki i
ściankę działową. Okna znajdowały się wyłącznie z jednej strony, kucali przy
nich Dżazijew i Suworow śledząc wzrokiem latające istoty. Za ciemnymi drzwiami
znajdowały się tylne drzwi i wąska sień, skąd schody prowadziły ku górze.
Walter bez słowa porozumiał się z Nadieżdą, która zdążyła już sprawdzić teren.
Wzrokiem polecił jej zainstalować się na górze i rozpocząć obserwację. Podążył
wraz za nią na strych, gdzie dostrzegł w dachu liczne dziury umożliwiające
śledzenie przeciwnika. Wrócił na dół, nie zamieniwszy z nią ani słowa. Pod
ścianą zdążył rozłożyć się już specnaz, po przeciwnej stronie pomieszczenia
pozostali. Posłał jednego z Rosjan na górę, aby wspomógł Nadieżdę, sam zaś skierował
się ku Zachertowi. Widząc jak podchodzi, żołnierze specnazu przysunęli się
bliżej, nie spuszczając z niego oka. Zawsze to samo, wciąż strzegą swego
dowódcy, a może czegoś innego?
Nie zamierzał czekać.
- Towarzyszu pułkowniku – powiedział ostro. – Kiedy
zamierzaliście mi powiedzieć?
Zachert zbliżył się do niego ze swoim dziwnym
uśmiechem przyklejonym do ust.
- Towarzyszu młodszy lejtnancie, cóż za odwaga. –
rzekł ironicznie. – Coraz dalej posuwacie się w granicach dopuszczalnego
zachowania. Baczcie, by nie znaleźć się za daleko. Czy naprawdę uważacie, że to
dobry czas i miejsce, by wyjaśniać pewne kwestie?
Specnazowcy wyczuli panujące między nimi napięcie,
zauważył, że jakby od niechcenia kładą dłonie na swych karabinach.
- To stało się koło cmentarza? – raczej stwierdził,
niż zapytał. Zachert nie odpowiadał. Czeczen odsunął się od okna i trącił
Wszołę. Sam położył dłonie na swym karabinie. Nawet Markiewicz zorientowała
się, że coś jest nie tak.
- Co próbujecie zrobić, towarzyszu lejtnancie? –
zapytał zimno pułkownik.
- Postępuję zgodnie z kodeksem cywilnym i wojskowym –
rzekł Walter. - To jest rzecz, którą
powinniśmy wyjaśnić od razu. Pokażcie mi swą dłoń.
- Mam wrażenie, że uzurpujecie sobie nienależne wam
uprawnienia – oczy Zacherta zmieniły się w wąskie szparki. – Zasłaniacie się
przy tym regulacjami. Ale jesteśmy z dala od Warszawy, jeśli tego nie
zauważaliście, tu jest front, zasady są inne.
- Te zasady powstały właśnie z uwagi na takie
sytuacje, aby uniknąć możliwości zaatakowania przez własnych towarzyszy z
oddziału – odparł. – A do tego zmierzacie. I do przerwania misji.
- Pierwszy raz widzę, że jesteście tak zasadniczy
towarzyszu lejtnancie – powiedział ironicznie Zachert.
- Już to przeżyłem, towarzyszu pułkowniku – odparł
Walter. – Nie zamierzam po raz drugi być w podobnej sytuacji, gdy ktoś z
plutonu ukrywa swój stan i w rezultacie staje się Polakiem.
Do pozostałych zdawał się docierać sens
wypowiedzianych słów.
- Tak – powiedział po chwili Zachert. – Macie
oczywiście słuszność.
Uniósł do góry rękaw szynela i wysunął z niego prawą
dłoń. Była tam, w miejscu, gdzie jeszcze niedawno był kikut, wszystko było na
swoim miejscu, a pułkownik poruszył pięcioma palcami. Jedynie skóra była cała
czarna, w barwie nocy, którą nie tak dawno temu opuścili.
- I co zrobicie, towarzyszu lejtnancie? – Zachert
wciąż się uśmiechał. Jego uwadze nie uszło, iż żołnierze specnazu powoli
podnoszą i zaczynają przesuwać po pomieszczeniu, gotowi do konfrontacji.
- Kapral Wiśniewska, zbadać poziom promieniowania,
podać towarzyszowi tabletki przeciwpromienne wykonać zastrzyk z inhibitora –
polecił. Tamara nie ruszyła się z miejsca, niczym sparaliżowana patrzyła na
pułkownika.
- Powiedziałbym, ze reagujecie strasznie histerycznie
– głos Zacherta był zimny. – O ile mi wiadomo takie przemiany to częsta rzecz,
podczas pobytu w zonie. Jeśli dobrze pamiętam, gdy się poznaliśmy kapral
Wiśniewska cierpiała na podobną przypadłość.
- Nie widziałem wcześniej takiej przemiany – odparł
Walter. – Oczywiście możliwe jest, że znowu czegoś nie wiem. Towarzyszko doktor
Markiewicz?
Nie oglądał się gdy kobieta zaczęła mówić. Nie
spuszczał oczu z Zacherta i specnazu.
- Nie słyszałam o takiej przemianie adaptacyjnej,
zmiany zachodzą na poziomie komórkowym, ale postępują powoli i cofają się po
wyjściu ze środowiska zawierającego czynniki łysenkogenne. Nie było dotąd
przypadku regeneracji komórkowej, ożywienie materii na poziomie abiogenezy nie
jest jej odnową, nie znam przypadku odrośnięcia kończyny…
- Słyszeliście, towarzyszu pułkowniku? – przerwał
Walter. – Waszym zdaniem zachowuję się histerycznie? – kątem oka widział, że
nieopodal niego ustawia się Czeczen. Tamara stała wciąż nieruchomo, a Wszoła
wyraźnie się zagubił. Dżazijew trącił go raz jeszcze i ten w końcu wstał,
stając obok. Za pułkownikiem ustawili się Wroczek i Diakow, który pozostawił
łańcuch z leżącym w kącie stalkerem. Gdzieś na granicy widoczności czaił się
Suworow, Walter był pewien, że szykuje się do uderzenia i odzyskania swojego
noża.
Zachert nagle uśmiechnął się jeszcze szerzej.
- Postępowanie godne naśladowania – rzekł. – Nie
boicie się w uzasadnionej sytuacji nawet oficera GRU. Może to i dobrze, tego w
końcu od was oczekiwałem, bezkompromisowego przetrwania w zonie. Kapralu
Diakow! – powiedział głośniej. – Chcę, żeby to było jasne. Jak dotąd zdołałem
zachować jeszcze zdolność logicznego myślenia, lecz od tej chwili dwójka ludzi
ma mieć mnie pod ciągłą obserwacją. Jeżeli stanie się oczywiste, że moja
przemiana w Polaka postępuje lub zaszła za daleko, macie wpakować mi kulę w
głowę. Czy to jasne?
- Da – powiedział cichym tonem Diakow. Zachert
odwrócił się w jego stronę.
- Chcę żeby moje rozkazy zostały zapamiętane i
wykonane, dlatego wypowiadam je w obecności świadków, co zwolni was od
odpowiedzialności za zabicie oficera GRU. Nie możecie dopuścić, bym zmienił się
w Polaka. Przez lata służby posiadłem informacje, które nie mogą stać się
własnością przeciwnika. Macie mnie zlikwidować. Dowództwo obejmie wówczas
młodszy lejtnant Walter, którego zadaniem będzie powrót do twierdzy Warszawa i
złożenie raportu o dokonanych odkryciach. Czy to jest jasne?
- Da!
- Dobrze – pułkownik spojrzał w kierunku Waltera. –
Czy to was uspokaja?
- Kapral Wiśniewska, wykonać rozkaz – rzucił dowódca
Szpicy.
- Tak jest – Tamara otrząsnęła się, podchodząc do
Zacherta. – Towarzyszu pułkowniku, macie jeszcze jakieś inne oznaki polactwa?
- Nie wydaje mi się.
- Sprawdźcie to, kapralu – rzucił Walter.
- Jesteście modelowym wzorem oficera LPKRR –
powiedział Zachert. – Podręcznikowo stosujecie zasadę waszego wielkiego rodaka,
by ufać i sprawdzać. Bo oczywiście to wszystko pozostaje kwestią zaufania?
- Oczywiście, towarzyszu pułkowniku – odparł Walter,
a na twarzy Zacherta wykwitł uśmieszek. Wyraźnie mu nie wierzył, ale dowódca
Szpicy nie uwierzyłby w tej sytuacji sam sobie. – Towarzyszko Markiewicz –
pozwolił sobie wreszcie na nią spojrzeć, przy okazji odkrywając, że żołnierze
wracają na swe poprzednie pozycje, a Czeczen z Wszołą zajmują się ponownie
obserwacją zza okna. – Pobierzecie próbki od towarzysza pułkownika. Choć wydał
on dość jasne rozkazy, nie zamierzam dopuścić do tego, aby przemienił się w
Polaka.
- W takim razie sugerowałabym skierować się poza
rubież i rejon działania Dzikich Pól – powiedziała Markiewicz.
- Jeszcze nie – pokręcił głową Zachert. – Jak sami
zauważyliście, odrośnięcie ręki to zjawisko jakie dotąd nie było znane w
historii badań prowadzonych nad polactwem. Jeśli miałoby się okazać, że nie ma
już dla mnie ratunku, tym bardziej zamierzam dążyć do tego, by odkryć tajemnicę
południowej zony przed swą śmiercią.
- Wasza determinacja graniczy coraz bardziej z
obsesją, towarzyszu - powiedziała Markiewicz.
- Zapominacie się.
- Przeciwnie, coraz bardziej czuję, że o pewnych
sprawach pamiętam.
- W takim razie będziemy musieli przypomnieć wam o
innych, towarzyszko – głos Zacherta znowu stał się zimny. Wymiana zdań nie
uszła uwadze o Waltera.
- Wyjaśnicie jak do tego doszło? – zapytała
Markiewicz, zmieniając temat.
- Ręka nie odrastała powoli – rzekł pułkownik
zdejmując kamizelkę i resztę odzieży. – To nie była stopniowa przemiana i
zapadanie na polactwo. To się po prostu stało. Tam przy cmentarzu… Poczułem jak
wzywa mnie ciemność i nie mogłem się jej oprzeć.
- Co tam widzieliście? – zapytał Walter. W ustach
poczuł suchość.
- Nie wiem – głos Zacherta jakby się zmienił i nabrał
innej barwy. – To coś wabiło mnie ku sobie, ale w sposób nie do końca świadomy.
Chciałem tam pójść, bo wiedziałem, że czeka mnie nagroda i wielka przyjemność.
Jedynie moje komunistyczne opanowanie i wyszkolenie pozwoliło mi się
przeciwstawić. Wówczas ciemność sięgnęła po mnie, a ja nie powstrzymałem się i
ją złapałem. Wtedy odkryłem, że znowu mam rękę.
- I postanowiliście ten fakt ukryć?
- Czy to was naprawdę tak dziwi, towarzyszu
lejtnancie? – Zachert wrócił do rzeczywistości, a jego głos na powrót stał się
ostry. – Doznałem olbrzymiego zdziwienia i konfuzji. Nie wiedziałem jak
postąpić, potrzebowałem chwili by się uporać z faktem, że odzyskałem dłoń. A
nie zdążyłem jeszcze pogodzić się z jej stratą. Choć może wcale tego nie było
po mnie widać.
Maskirowka, pomyślał Walter. Zachert stał teraz goły
do pasa, a Tamara przyglądała się jego ciału, szukając innych śladów polactwa.
Za nadgarstkiem czerń skóry prawej ręki przechodziła w kolor zwykłej skóry.
Jego klatkę piersiową znaczyły liczne blizny, część pozostając pamiątką po
ranach ciętych, inne ewidentnie wskazywały na to, że w przeszłości został
postrzelony. Nie wyglądało aby czuł się upokorzony tym co właśnie zaszło,
obracał zajście na swą korzyść, czerpiąc z niego siłę.
- Sytuacja jest już wystarczająca trudna i bez waszej
ręki… czy też z jej powodu – powiedział wreszcie Walter. Spojrzał na Czeczena –
Jak na zewnątrz?
- Wciąż krążą, tawariszcz lejtnant – Dżazijew
nieznacznie wychylił się przez okno.
- Zatem na razie tu utknęliśmy – mruknął. – Towarzyszko
Markiewicz, co możecie powiedzieć mi o tych tworach? Jakieś słabe strony?
- Zamierzacie z nimi walczyć? – w jej głosie słychać
było niedowierzanie.
- Zakładam, że prędzej czy później do tego dojdzie –
odparł. – Jest ich tam zbyt wiele, a ponieważ na otwartej przestrzeni nasze
szanse zmaleją, jeśli nie będę miał innego wyjścia wolę wydać im bitwę w jakimś
umocnionym punkcie. Na przykład w tym budynku, bo mam wrażenie, że tak łatwo
się tu nie dostaną.
- Nie wierzę – powiedziała cicho, po czym chrząknęła.
– Sami widzieliście, przemieszczają się powoli, ale są szybkie, trzeba więc
trzymać je na dystans i unikać żądła. Trudno powiedzieć jaki ma zasięg, ale to
zapewne jakaś toksyna paraliżująca. Nie mogę stwierdzić jak działa, ale nie
zabijaliby raczej swej zdobyczy. Sądzę, że posługują się zmysłem optycznym, być
może o ograniczonym polu widzenia, bo jak dotąd dwa razy nie zdołały nas
dostrzec z dalszej odległości. Nie wyczuły nas także w budynku, więc
odrzuciłabym węch czy słuch. Wykazują poziom współdziałania na poziomie
stadnym, ich zachowanie wskazuje na więź na poziomie co najmniej kolektywnego
instynktu, więc będą atakować.
- Żołnierze, słyszeliście towarzyszkę doktor? –
zapytał Walter. – Jeśli dopuścicie ich nad nasze głowy jesteśmy martwi. Spadną
z góry i będą nas wyłapywać, atakując żądłami. Przede wszystkim musimy ich
zdejmować z daleka.
- Towarzyszu lejtnancie, jeszcze coś – wtrąciła. –
Dopuściłabym możliwość, że nie będą zachowywać się całkowicie bezmyślnie.
- Co macie na myśli?
- Ktoś zaorał te pola niedaleko stąd, więc…
- Nie – wtrącił się Zachert. – Nie wyciągajcie
błędnych wniosków. Nawet jeśli Polaczy zaczynają wykształcać początki
inteligencji, to nie oni za tym stoją. Uczynili to ludzie, którzy jak już wam
wskazałem, są nam wrodzy. I o tym nie zapominajcie.
Tamara skończyła oglądać jego nogi, wsunął więc na
siebie spodnie, sięgnął po termoodzież, by założyć ją pod kurtkę, a na nie
narzucić kamizelkę. Zapinał pas, przy którym znajdowała się znaczna ilość
ekwipunku.
- Musimy rozważyć dalszą trasę, towarzyszu pułkowniku
– rzekł Walter.
- Z jakiego powodu?
- Na południe dalej nie pójdziemy. Przed nami jest
zmienna.
Powietrze skrzyło się srebrnymi iskrami migocząc i
falując. W ruchomym obrazie ginęła dalsza część drogi, torowisko było po
wyginanie i unosiło się w powietrze, w którym znikało. Dostrzec można było
jeszcze roślinność, przyjmującą dziwaczne prostokątne kształty, składającą się
z wielu malutkich gałązek. Droga znikała pośród czegoś co przypominało krzewy,
lecz zdawało się sunąć powoli do przodu. Niebo płonęło fioletem, w ziemię
uderzały białe wyładowania. Fakt, że nie słychać było przy tym żadnego dźwięku,
był mocno niepokojący. Wychylali się przez okno, nie ośmielając się wyjść na
zewnątrz, gdzie wciąż jeszcze krążyły twory. Teraz Zachert się cofnął.
- Nie widzę innej możliwości, jak podjęcie próby
obejścia – stwierdził po chwili namysłu.
Walter pokiwał głową i wyjął mapę. Możliwość
zaprzestania dalszej wędrówki i powrotu, o której pułkownik wspominał,
najwyraźniej wciąż nie zaświtała w jego głowie. Dowódca Szpicy przestał się już
nawet zastanawiać co musiałoby zajść, aby Zachert podjął taką decyzję, skoro
nawet wdzierające się w jego ciało polactwo nie było czynnikiem mogącym skłonić
go do zmiany zdania.
Pochylili się nad planem.
- Na skarpę nie pójdziemy – rzekł Walter. – Jedyna
możliwość to podążyć wzdłuż tej odnogi linii kolejowej i przejść przez rzekę, a
potem zakręcić. Tu chyba oznaczono kolejny kościół, nie wiem tylko co to za
kompleks budynków.
- Fabryka papieru – wyjaśnił Zachert. – Niegdyś jedna
z największych w tym kraju, przed wojną z Polakami rozbudowano ją znacznie,
zaopatrując w papier cały kraj, nie tylko Warszawę. Oczywiście mówimy o
czasach, gdy wytwarzano go jeszcze z celulozy, nim technika produkcji się
zmieniła i została przeniesiona pod ziemię.
- Nie lubię terenów przemysłowych – powiedział
Walter. – Skażenie połączone z promieniowaniem sprawiło, że można tam trafić na
niezbyt ciekawe rzeczy.
- Kiedyś mawiano, z deszczu pod rynnę - stwierdził
Zachert.
- Nie wiem co to rynna, towarzyszu pułkowniku –
odparł Walter. – Ale deszcz w tych stronach jest zabójczy. Ciało odchodzi od
kości.
- Dobrze w takim razie, że nie pada.
Usłyszeli pukanie w sufit. Po chwili obaj wspięli się
po schodach na górę, mijając puste pomieszczenie, docierając na strych, skąd
Nadieżda z Głuchowskim obserwowali okolicę ukryci pod krokwiami.
- Odlatują – powiedziała cicho. Walter sięgnął po
lornetkę i zbliżył się do dziury w dachu. Twory zgromadziły się, stado zbijało
się w gromadę, nadlatując od północy, gdzie pokryły cały obszar swą obecnością.
Po połączeniu skierowały się na południowy wschód. Popatrzył w tamtym kierunku,
jednak przez zarośla niewiele mógł dostrzec. Pewne dlań było tylko jedno.
- Lecą w kierunku, który właśnie obraliśmy – mruknął
podając lornetkę Zachertowi.
- Ciekawa sprawa, prawda? A co to takiego tam w
oddali?
- Powiedziałbym, że dym.
- I to nie dym pożaru, tylko czegoś innego – rzekł
pułkownik w zamyśleniu. Walter uczynił kilka kroków by wyjrzeć na południe.
Nawet z wysokości nie potrafił niczego dostrzec, prócz fioletowego nieba i
falującego powietrza. Zmienna zdawała się nie mieć końca, niczym bariera
ciągnęła się ze wschodu na zachód, w kierunku skarpy. Na szczęście była przy
tym widoczna. Za nią czekała zona, tajemnicza i niebezpieczna.
- Nie traćmy czasu, ruszajmy – powiedział Zachert.
Nie musiał z nikim rozmawiać, by dostrzec, że
nastroje nie są najlepsze. Zgromadzili się na peronie, Zachert jak zwykle w
otoczeniu swych orłów ze specnazu, Markiewicz poruszająca się nieco automatycznie.
Nadieżda nie patrzyła w jego stronę, Tamara wyraźnie pogrążona była w
rozmyślaniach, Czeczen spoglądał w kierunku zmiennej, na jego twarzy malowały
się mieszane uczucia. Jedynie Wszoła zachowywał flegmatyczny spokój. Tym razem
Walter polecił ustawił szyk marszowy, naprzód wysuwając Suworowa i Nadieżdę,
tuż za nimi Wszołę dla osłony, sam zajmując stanowisko pośrodku przed Zachertem
i Markiewicz. Pozostałym polecił ustawić się z boków formacji i ubezpieczać
nawzajem. Tyły zabezpieczała Tamara. Formacja była gotowa do rozproszenia się i
nawiązania walki z wrogiem z każdego możliwego kierunku. Wydał prowadzącym
polecenie, by strzelali bez rozkazu, przekonany, że atak nadejdzie z powietrza,
z kierunku w którym właśnie podążali. Dostrzec tam można było roślinność koloru
zielonego, choć fakt, że był to dowód na wystąpienie chlorofilu, raczej nie
uspokajał Markiewicz. Spoglądając na odczyty licznika Tamara wzruszyła
ramionami i stwierdziła, że wegetacja przy tak dużym poziomie stężenia nie
powinna być możliwa. Droga, którą podążali biegła przez pola, a horyzont urywał
się gwałtownie w miejscu, gdzie zapewne znajdował się brzeg rzeki. Wokół nich
teren był płaski, pustkę porastały niewysokie krzewy. Na wschód oddalała się
trasa obsadzona wysokimi drzewami, w których Markiewicz rozpoznała lipy. Wiodła
wprost do wsi, opodal której ujrzeli zaorane pola, domy pozostawały
przesłonięte krzewami. Upraw nie byli stąd w stanie dostrzec.
Z prawej strony znajdowała się zmienna, falująca i
jarząca się roziskrzonym blaskiem, powoli oddalająca od drogi i znikająca
pośród pustkowia. Samą swą obecnością atakowała zmysły inną fizyką, ukazując
świat, w którym wszystko wyglądało inaczej, a stałe były całkowicie odmienne.
Spoglądając na dziwaczne kłącza wyciągające się w ich kierunku odnosili
wrażenie, że roślinność jest gotowa by
ich pożreć i tylko czeka aż pochłonie ich niestałość. Walter nie miał pojęcia,
czy Zachertowi przyszło na myśl, by spróbować wejść w ten dziwaczny obszar.
Zmienna była nieruchoma i stabilna, skierował tam latarkę i zapalił ją, by
ujrzeć jak przechodząc przez nią, światło zmienia swą właściwość, podpalając
niebieskim płomieniem znajdującą się tam trawę. Następnie polecił oddziałowi
kierować się wzdłuż odnogi torów, za szynami wiodącymi wzdłuż drogi. Wzdłuż
nich ciągnęły się stojące samotnie słupy dawnej trakcji elektrycznej.
Wszystko to stanowiło coraz większy objaw szaleństwa,
w obliczu nieznanych i niezrozumiałych sił kierowali się do miejsca
konfrontacji z wrogiem zapewne wielokrotnie przewyższającym ich liczebnie.
Logika tego, co się działo przestała już zastanawiać Waltera, wystarczyło mu,
że wykonują rozkazy pułkownika GRU z odrośniętą ręką z nieznanej materii,
ogarniętego obsesją zlikwidowania niematerialnego zagrożenia. To była głupota w
czystej postaci, to było po prostu wojsko.
Przyjrzał się zmiennej, oddalającej od ich trasy i
obcej rzeczywistości za niestałą fizyką, gdzie rządziły inna chemia i biologia.
Myśl, że Zachert chce tam przeniknąć, przyprawiała go o dreszcze, choć w
zachowaniu pułkownika nie mógł dopatrzeć się już żadnego racjonalizmu, po tym
co ujrzał w budynku dworca. Człowiek, który przywiódł ich aż tutaj musiał być
szalony.
Ze swoim losem pogodzić musiał się stalker. Wlókł się
stawiając nogę za nogą, rozstawiając je szeroko, z głową zwieszoną ku ziemi,
niczym zwierzę wiedzione na łańcuchu przez swego pana. Walter w zasadzie
wyrzucił już brak akceptacji tej sytuacji ze swej świadomości, wciąż się z tym
nie pogodził, przestał to zauważać. Miał
wszystkiego coraz bardziej dość.
Po prawej stronie minęli piętrowe domostwa,
sprawdzone w szybkim tempie przez Czeczena i Wroczka. Okazały się równie puste
jak ich czarne okna. Nadieżda wysunęła się nieco do przodu i dotarła do
miejsca, gdzie droga się wznosiła, tam dała znak ręką, wstrzymując grupę.
Walter stanął koło niej.
Oznaczonego na mapie mostu nie było, zawalił się
dawno temu. Resztki jego konstrukcji leżały poniżej w czarnej wodzie, z której
wystawały drewniane pale i pozostałości metalowej podpory. Nie sposób było
przedostać się tędy na drugi brzeg. Za lasem zarośli mógł dostrzec czerwone
dachy wysokich domów, coś co przypominało kościelną wieżę, a także inne
betonowe szare konstrukcje. Widział także zniszczony komin, z którego unosił
się dym. Był czerwony, wyglądało jakby stracił swój szczyt, a jego większa
część została urwana.
Nurt wody był szybki, a jej stan zdawał się wysoki.
To nie był wąski strumień czerwonej strugi w Markach, który dało się
przekroczyć dzięki kilku krokom, balansując w powietrzu na belce.
- Przydałby się batalion saperów – stwierdził.
- Albo może wrzućmy kukłę waszego kolegi towarzysza
pułkownika, tawariszcz lejtnant – powiedziała Nadieżda. Nie patrzyła w jego
stronę. Walter także nie miał ochoty z nią rozmawiać. Przez lornetkę wpatrywał
się zabudowania na drugim brzegu, przyglądając się dziwacznej roślinności.
Zamiast pni drzewa zdawały się mieć łodygi, z których wyrastały olbrzymie
liście.
- Drugi most – powiedział, gdy spojrzał w górę rzeki.
Znajdowała się tam betonowa konstrukcja na potężnych cokołach, zaopatrzona w
zardzewiałe barierki. Z obu stron prowadziły do niego wysokie groble.
- Po co budować mosty tak blisko siebie? – zapytała
Nadieżda. Wzruszył ramionami.
- Brzegiem w tamtym kierunku, towarzyszko szeregowa –
polecił.
Po chwili zeszli w dół ze wzniesienia, na którym
znajdowała się droga, w ślad za nią podążając brzegiem pod prąd wezbranej
rzeki. Płynęła z cichym pluskiem, czarna i niepokojąca, kryjąc to co znajdowało
się pod jej powierzchnią. Walter polecił Suworowowi nie spuszczać z oka
drugiego brzegu, samemu cofając się do środka oddziału. Chciał być jak najbliżej Zacherta, jednak
pułkownik zdawał się tego nie zauważać. Szedł przed siebie z błyskiem w oku,
jak zawsze niezwykle czujny. Nie patrzył w ziemię, lecz omijał wszelkie
przeszkody. Szli przed siebie, przedzierając się przez zarośla i krzewy,
kierując się w stronę fioletowego nieba. Stalker przewracał się, potykał, po
czym podrywał na nogi i ruszał dalej, kuląc się w oczekiwaniu na ciosy.
Wreszcie Nadieżda wdrapała się na nasyp i stanęła na moście. Gdy znaleźli się
obok niej popatrzyli na drugą stronę rzeki. Stali na torowisku biegnącym po
wysokim nasypie, od strony zmiennej, przechodzącym przez most i kierującym się
ku szarym prostokątnym zabudowaniom. Nieco bliżej po prawej stronie mogli
dostrzec wysokie domy z czerwonej cegły, skryte za dziwaczną roślinnością.
Przykucnęli, kryjąc się za betonowymi podmurówkami, ciągnącymi się z obu stron
mostu, na których znajdowały się metalowe barierki. Nadieżda oparła karabin o
jedną z nich i nałożyła lunetę. Walter przyglądał się torom na grubych
drewnianych podkładach, zastanawiając co go w nich niepokoi.
- Nie spuszczaj tamtego terenu z celownika – polecił.
– Jeśli dostrzeżesz jakiś ruch, bądź gotowa do otwarcia ognia.
Zsunął się z nasypu, do reszty grupy czekającej na
dole.
- Suworow na most – polecił. – Obserwacja pod kątem
kontaktu z wrogiem. Zaminujemy ten most, towarzyszu pułkowniku – powiedział.
- Z jakiegoś konkretnego powodu?
- Po tym torowisku coś jeździ. Szyny nie są
zardzewiałe – wyjaśnił. – Wszoła do roboty, kapralu Wroczek, niech któryś z
waszych pomoże, nie wiem czyja to funkcja – tak wielu rzeczy nie wiem,
pomyślał, to miało wyglądać zupełnie inaczej, mieliśmy być tylko zwiadem
osłanianym przez oddział Groza, wojaków ze specnazu. – Od tej strony naciskowe
odłamkowe, od tamtej miny Mazura.
- Nie zapomnijcie o przeciwczołgowych – rzucił
Zachert. – Jeśli jeździ tędy jakiś pociąg, mogą się przydać.
- Mamy tylko przeciwpiechotne.
- Mamy też nieco cięższy kaliber – powiedział
pułkownik, kiwając na Wroczka. Ten zsunął swój olbrzymi plecak. Dla Waltera
stało się jasne, z jakiego powodu specnazowcy uginają się pod ciężarami swych
pakunków, których zawartości strzegą przed innymi. Zachert przygotował się na
wojnę, zamierzając wydać ją Bogu, o którym mówił, lub komukolwiek kogo napotka.
- Te tory prowadzą na zachód – rzekł pułkownik
studiując mapę. – To dawna bocznica kolejowa, wiedzie do głównej trakcji
kolejowej. Biegnie do miasta Piaseczna. Ciekawe w jakim celu jej używają.
- Dlaczego wysadzamy most? – zapytała Markiewicz. –
Odetniemy sobie drogę odwrotu.
- Nie wysadzamy – wyjaśnił cierpliwie Walter. – Do
wysadzenia niezbędne byłoby założenie ładunków na filarach i ich detonacja.
Kładziemy miny, na wypadek natarcia. Jeśli będziemy musieli się wycofać powstrzymamy
w ten sposób siły przeciwnika, przerwiemy także ewentualny atak od tyłu.
Towarzyszko doktor, proszę na górze poruszać się po tych betonowych relingach.
Na razie zaczekajmy, aż skończą. Wolna, można kurit – rzucił wiedząc, iż może
to być ostatni moment przed walką.
Na moście Suworow i Nadieżda położyli się na obu
murkach, wodząc swymi SWD z lewa na prawo. Suworow jakby spotulniał od wydarzeń
w kościele, trzymał się z dala od żołnierzy Szpicy. Teraz jednak zadziała
rywalizacja, zastępując zimny profesjonalizm. Wyraźnie dwójka snajperów znowu
konkurowała, każde z nich usiłowało być tym pierwszym, które spostrzeże
przeciwnika i zaznaczy karb na lufie. Poniżej podmurówek, pod ich osłoną,
Wszoła i Głuchowski posuwając się tyłem na czworakach układali miny, kryjąc je
w ziemi znajdującej się poniżej podkładów kolejowych. Pozostali czekali u stóp
mostu.
- Towarzyszko Markiewicz – powiedział Walter. – Gdy
dojdzie do walki trzymajcie się z tyłu. Nie uciekajcie, przypadnijcie do ziemi.
Kobieta zamrugała oczami, wyraźnie nie liczyła się z
możliwością znalezienia się w ogniu bitwy.
- Wysokie odczyty, w okolicy duże skupienie polactwa
– zameldowała Tamara. Zacisnął dłoń na karabinie, by poczuć jego zimny dotyk.
Nadchodziła walka.
Gdy z nasypu nadszedł sygnał, Walter popatrzył na
Zacherta, który skinął głową. Wspiął się na górę i wskoczył na podmurówkę.
Popatrzył na wprost, w kierunku dymu unoszącego się z komina i toru kolejowego.
Żołnierze byli na nim widoczni z daleka, polecił po przekroczeniu mostu zejść w
dół na lewo i podążać w kierunku roślin, za którymi schowane były domy.
Widoczność była mocno ograniczona z powodu wysokiej trawy, olbrzymich liści
zwieszających się zielonymi łapami z łodyg grubych jak filary mostu i krzewów.
Wokół były miejsca, gdzie mógł się ukryć przeciwnik.
Walter polecił ustawić się w tyralierę i spojrzał na
zegarek. Była trzecia po południu.
Pięć minut później Szpica i Groza nawiązały kontakt z
wrogiem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz