niedziela, 4 grudnia 2022

Rozdział 12

SPIS TREŚCI

<< Rozdział 11

12.

Trawa miała modrą barwę niczym odcień nieba widywanego na obrazkach w historycznych książkach, traktujących o dawno minionych czasach. Była też ostra i kłująca, wydzielała słodkawy zapach, tłumiący smród wymiocin na jego mundurze.

Z wysiłkiem usiadł, podpierając się karabinem i spoglądał na swoje buty, czekając aż jego wzrok przyzwyczai się do dziennego światła. Głowa wciąż bolała, jednak okolice karku piekły jeszcze bardziej. Poczuł niespodzianie mokre dotknięcie na włosach i drgnął, gotów stawić czoła powracającej fali polskości, lecz w porę zorientował się, że to Tamara.

- Nie ruszajcie się, tawariszcz lejtnant – powiedziała. – Muszę przemyć ranę.

Powoli zbierał myśli.

- Ranę?

- To kurestwo dobrało się do nas przez głowę – wyjaśniła. – Każdy z nas ma taką dziurę na górze. Nie wiem jak to zrobiło, bo nie przebiło sklepienia czaszki, ale jakoś właziło nam do środka i…

- Nie kończ – poprosił Walter, przypominając sobie wysuszone sylwetki na stacji i wyssane ciało Adaszewa oraz drugiego desantowca.

- Rozpuszczona tabletka do wypicia – poleciła Tamara. – Tawariszcz lejtnant, nie wiem z czym mieliśmy do czynienia, wiem, że zadało nam otwarte rany, nie mam pojęcia, jaki będzie tego dalekosiężny efekt, nie wiem czy w naszych głowach nie rośnie teraz coś takiego, odczyty są podwyższone i…

- Przyjąłem – przerwał. – Skoro chcecie kapralu, odnotuję oczywiście wasze uwagi, będzie oficjalnie… Ale dajcie mi chwilę, aż poczuję się nieco lepiej.

Prezentowali się niezbyt ciekawie. Na twarzy mieli rozsmarowaną krew, przeniesioną z głowy, po której się drapali, kiedy twór ich pożerał, mundury pokryte mieli wymiocinami. Oczy mieli podkrążone, skórę bladą. Wszyscy siedzieli lub leżeli, nikt nie wstawał.

- W normalnych warunkach zalecałabym odpoczynek i rozłożenie obozu – dodała Tamara. – Ale to nie są normalne warunki.

Zdecydowanie nie były. Walterowi udało się wreszcie rozejrzeć i zobaczyć coś więcej niż tylko obraz nędzy i rozpaczy, w postaci wojska pozbawionego sił. Nad nimi niebo miało barwę intensywnie pomarańczową. Poszukał źródła światła, choć nigdy dotąd nie widział jeszcze słońca na wiecznie zasnutym chmurami niebie. Jednak nigdzie go nie dostrzegł, mimo iż zachmurzenia nie było. Zamiast tego powietrze wysoko nad nimi falowało, jak gdyby było tam bardzo gorąco. Wokół rosła niebieska trawa i dziwna roślinność - coś, co przypominało drzewa, u stóp których pęczniały owalne białe owoce, niektóre wielkości dojrzałej miczurinowskiej kapusty. Nie przypominały niczego, co wcześniej widział. Nieco dalej dostrzegł krzewy, porośnięte dziwnymi grubymi mięsistymi liśćmi czerwonej barwy. Za plecami miał betonową przybudówkę, z której się wydostali, skrywającą zejście do tunelu. Teren leżący na wprost niego porastała sucha roślinność, przypominająca nieco cieniutkie patyki o kolorze grafitu, której gałązki tworzyły skomplikowaną sieć połączeń.

- Gdzie my jesteśmy? – zapytał retorycznie, choć zaczynał się powoli domyślać. – Czeczen, Nadieżda, czata! – polecił.

Dwójka żołnierzy Szpicy z wyraźnym wysiłkiem podniosła się i zaczęła rozglądać, szukając w nieznanym środowisku potencjalnych zagrożeń. Desantowcy także już wstawali na nogi, choć widać było, że ich samopoczucie jest nienajlepsze. Z trawy wstał również Zachert.

- Przeszliśmy – stwierdził.

- Gdzieś na pewno przeszliśmy – Grzegorzewski rozglądał się w zdumieniu.

- Co to było to na dole? – spytał pułkownik.

- Niesamowity okaz twora – zaczęła Markiewicz. – Nie słyszałam jeszcze o czymś takim, gdyby udało się go zbadać…

- Ty bladz, sucz ty – rzucił się w jej stronę Suworow, co sprawiło, że Walter poderwał się i krzywiąc z bólu stanął między nimi.

- Spocznijcie, towarzyszu – powiedział.

- To ubiło mojego kamandira – wycedził Suworow.

- Usiądźcie, Suworow – polecił Zachert, a ten po chwili posłuchał, nie spuszczał jednak wzroku z Waltera, jak gdyby oceniał go na nowo. – Więc co to było?

- Nie wiem - doktor Markiewicz otrząsnęła się dopiero po chwili. – Dostało nas przez płat ciemieniowy, to w sumie logiczne, ta część mózgu odpowiada za orientację przestrzenną, wrażenia czuciowe, ruch i wzrok. Musiało nam jakoś to zakłócić, nie wiadomo kiedy.

- Jednym słowem wbiło nam się przez głowę do mózgu – stwierdziła Tamara, opatrująca jednego z desantowców.

- No tak, musiało cały czas być z nami, a my patrzyliśmy i nie widzieliśmy tego, zakłócało nam jakoś kolektywnie przestrzeń i trójka z nas…

- Nie trójka. Były tylko dwa ciała – skupił się Walter. - Rudy, ten skurwysyn, on nas wystawił – zorientował się, co nie dawało mu spokoju. - Ci stalkerzy – to było rano, a wydawało się, że upłynęła od tego czasu wieczność. – Powiedzieli, że poszło z nim ostatnio trzech i nie wróciło. Ile razy on tu był? Trzy?

- Rzucił nas na pożarcie – powiedziała gniewnie Nadieżda. – Przechodził przez tunel, bo zostawiał tu innych. Tak jak nas.

Twarz Zacherta stężała.

- Nie zdarza się, by ktoś mnie oszukał – powiedział. – Ale skoro tak się stało, to… - zawiesił na chwilę głos – Spotka go coś gorszego, niż pozostawienie w zonie.

- O ile go znajdziemy – mruknął Wszoła. – Pewnie skorzystał z okazji i prysnął tunelem z powrotem.

- Nie – powiedziała Nadieżda. Podeszła w kierunku grafitowej roślinności i pokazała połamane gałązki, na krawędziach których gromadziły się niewielkie kropelki – Ktoś tędy szedł. Dzisiaj.

Suworow poderwał się z miejsca.

- Sadzitie, pażałsta – powiedział Walter. Mężczyzna odwrócił się doń z wściekłością.

- Ty mi nie rozkazuj, maładiec, on ubił mój kamandir, ja idu za nim.

- Nie – Zachert także wstał. – Nie idziesz. Lejtnant Walter ma rację. Ponoszą cię emocje. A ja chcę mieć tu Rudego żywego. Aby zrozumiał ogrom swych błędów – spojrzał na Waltera.

- Czeczen, Nadieżda, za nim – polecił dowódca Szpicy. – Brać żywego.

- Sponiewieranego – splunął Czeczen.

- Uważajcie, nie znacie terenu – rzucił za nimi, gdy znikali wśród dziwnej roślinności. Miejsce było całkowitą zagadką, podobnie jak tutejsza flora. Jednak zdarzało się już, że kroczyli na rubieżach Dzikich Pól w niepojętych miejscach, choć niebo nigdy nie miało jeszcze takiego koloru. Popatrzył na resztę oddziału. – Towarzyszu Suworow – powiedział. – Czata by się przydała.

- Ja skazał, szto ty mi nie będziesz rozkazywał – rzucił gniewnie desantowiec..

- Ja proszę. I przypominam, żebyście mówili do mnie „wy”. A także towarzyszu lejtnancie – powiedział Walter wiedząc, że nic więcej nie będzie w stanie zrobić, w swym obecnym stanie. Nie było to jednak konieczne.

- Sierżancie Suworow – głos Zacherta był stanowczy. – Na Dzikich Polach w zakresie taktycznym dowodzi młodszy lejtnant Walter. Czy to jasne?

Suworow patrzył na pułkownika przeciągle.

- Da – powiedział po chwili, a do Waltera dotarło, że wymienił z Zachertem spojrzenia..

- Wystawić czatę, sprawdzić sprzęt i stan amunicji, towarzyszu sierżancie – polecił.

Próba sił wypadła pomyślnie, choć zorientował się, że Suworow jedynie ustąpił, lecz nie poddał się. Wreszcie poznał jego stopień, choć nie był wcale przekonany, czy usłyszał prawdę. Zachert ukrywał wiele rzeczy, a ten element również do nich należał. Przypomniał sobie słowa jakie padły w tunelu. O tym, że jest po czyjejś stronie. Nadieżda miała rację, to była polityka, co nie rokowało dobrze na przyszłość.

- Da, zajmiemy się naszym sprzętem, tawariszcz lejtnant – odparł gładko Suworow, a do Waltera dotarło, że natrafił właśnie na granicę swej władzy. Skinął głową, nie zamierzając na razie jej przekraczać, aby nie zburzyć iluzji, którą wytworzyli. Spojrzał na Zacherta.

- Co to było, towarzyszu pułkowniku? - zapytał – Uratowaliście nam tym granatem życie.

- Granat Mazura – wyjaśnił Zachert. – Prototyp, a testy wypadają nadzwyczaj pomyślnie. Jak się okazało, miny niszczą układ nerwowy Polaków, więc nasi naukowcy postanowili opracować elektryczną broń.

- Ale pojedynczy ładunek przecież nie działa – wtrąciła Markiewicz.

- Skoncentrowana dawka już tak – wyjaśnił Zachert. – W postaci skupionego impulsu. Wyładowanie ich destabilizuje. Wkrótce skończą się prace nad bombami nowego typu i nasze suchoje będą mogły powstrzymać Polaków, dzięki czemu odzyskamy zonę. Granat to impuls o mniejszym natężeniu niż mina. Uratował nam życie.

- Zdaje się, że przy okazji usmażył wykrywacz, towarzyszu pułkowniku – wtrącił Wszoła, sprawdzający sprzęt leżący na ziemi – Obawiam się, że nasze radia także.

Okazało się, że miał rację. Wyładowanie przeszło przez układy lampowe, najwyraźniej robiąc coś z ich elektryką.

- Nasze wszczepy też nie działają – zauważyła Tamara. – Nie emitują impulsów, pewnie też zostały tym dotknięte. Stąd ból w karku.

- Oczywiście! – powiedziała Markiewicz. – To wam pomogło przezwyciężyć tego twora. Kiedy jego układ nerwowy został sparaliżowany, sprężenie zwrotne wprawiło nas w stan szoku, ale wyładowanie elektryczne wszczepu wytrąciło was z tego, w przeciwieństwie do mnie i docenta…

- Doktor Markiewicz – przerwał jej Zachert, a w jego głosie wyraźnie słyszalny był wysiłek i próba zachowania spokoju. – Odłóżmy te dywagacje na później. Choć nie wszystkim, udało nam się na szczęście przeżyć. Na razie mamy ważniejsze sprawy na głowie. Czy to coś może wyleźć tu na górę?

Markiewicz przez chwilę się zastanawiała.

- Nie sądzę – powiedziała po chwili. – To organizm raczej nieprzystosowany do życia na powierzchni.

- Widziałem jak podobny organizm stawiał czoła tankom i bombowcom – powiedział Walter. – Towarzysz pułkownik również.

 Ciszę przerwał głos Suworowa.

- Wot, nauka eta krietizm dla duraków.

- Jeśli mogę zaproponować coś, towarzyszu pułkowniku – powiedział Walter – Zmieńmy pozycję. Poszukajmy schronienia i ustalmy gdzie właściwie jesteśmy.

Tak uczynili.

 

Rozłożyli się obozem ćwierć wiorsty dalej, za grafitowymi zaroślami, przez które przeszli gęsiego. Powietrze było gęste, a roślinność skutecznie ograniczała widoczność. Gałązki okazały się niezwykle kruche i pękały z trzaskiem przy najlżejszym dotknięciu.  Szli powoli, rozglądając uważnie, lecz wokół nic się poruszało, wreszcie udało im się wydostać na przecinkę, przypominającą dawną drogę. Gdy tam stanęli, zrzucili plecaki i wystawili straż. Desantowcy nie kwestionowali rozkazów Waltera, któremu wreszcie udało się dowiedzieć jak się nazywają milczący żołnierze. Wroczek, Diakow i Głuchowski wraz z Możejką stanowili milczącą elitę specnazu, w przeciwieństwie do ludzi Waltera nie zdarzało im się nic powiedzieć, poskarżyć, ani odezwać. Być może była to kwestia wyszkolenia, lub otrzymanych rozkazów. Nie tylko Walter dostrzegł, że Zachert ukrywa przed nim informacje dotyczące misji, a także z jakiegoś powodu mu nie ufa. Jego słowa w tunelu, gdy stracił panowanie nad sobą, były tego wyraźnym dowodem.

Na razie jednak nie zastanawiał się nad tym. Bolała go głowa, pusty żołądek domagał się pożywienia, a organizm odpoczynku. Przyjrzał się przecince, na którą się wydostali. Biegła linią prostą, stanowiąc przerwę między zaroślami. Wzdłuż niej po obu stronach wzrastały wysokie drzewa, z grubymi pniami i skręconymi korzeniami wychodzącymi spod ziemi. Nad przecinką górowały ich korony, osłaniając ją dużymi fioletowymi liśćmi. Dawno nie widział tak bujnej roślinności, która przy temperaturach poniżej zera nie miała się szansy rozwinąć. Tu jednak było dużo cieplej, choć niezbyt gorąco. Z gałęzi zwieszały się kolczaste bulwy, z których kapał zielony sok. Jego wygląd sprawiał, że nie miał ochoty ich dotykać. Coś podpowiadało mu, że może być to niebezpieczne. Na szczęście idąc środkiem przecinki, wzdłuż korzeni, można je było ominąć.

- Niesamowite – powiedziała Markiewicz. – Nie widziałam nigdy takich roślin. Gdzie my właściwie jesteśmy?

- Głęboko wewnątrz Dzikich Pól – powiedział Zachert. – Gdzie nie dotarł jeszcze żaden człowiek. Acz przyznam, że też chciałbym określić naszą pozycję – wyjął z pojemnika przy pasie mapę.

- Skąd pewność, że to Dzikie Pola? – prychnął Grzegorzewski. – Jeśli przeszliśmy przez zmienną, możemy być w każdym punkcie czasoprzestrzeni…

- Ciężko zrezygnować, towarzyszu docencie, z teorii, nawet gdy okazała się błędna? – zapytała z przekąsem Markiewicz.

- Równie dobrze, towarzyszko doktor, możemy wciąż pozostawać w tunelu i być konsumowani – odciął się Grzegorzewski.

- Spokój – głos Zacherta był spokojny, lecz stanowczy. Naukowcy umilkli.

- Pięć minut odpoczynku – zarządził Walter, – Wszoła, Tamara zabezpieczyć przód. Towarzyszu Suworow, proszę pilnować naszych pleców. Uważajcie na… cokolwiek.

- Ja znaju.

Nie znasz, stwierdził w duchu, przechodząc w kierunku wystających korzeni. Wszoła usiadł na jednym z nich zrzucając z ulgą ciężki plecak. Po wydarzeniach w tunelu potrzebował odpoczynku. Przyglądał się podejrzliwie kolczastym owocom na gałęziach, po czym na kolanach położył PKM. Walter sięgnął po skręta z neuronikotyną, którego miał zgniecionego w przedniej kieszeni i zaczął szukać zapałek. Wpatrywał się przed siebie, w kierunku, w którym biegła przecinka.

- Jesteśmy pierwszymi ludźmi, którzy dotarli tak daleko w zonę – zauważyła Markiewicz. – Może to jest za zmienną w każdej zonie? Taka roślinność? To będzie niesamowite zbadać próbki w Instytucie…

- Jeżeli wrócimy – stwierdził Grzegorzewski. – To coś zostało w tunelu i będzie na nas czekać.

- Stalker jakoś przeszedł – mruknęła Tamara, a w jej głosie dało się słyszeć drżenie.

- A skąd wiecie czy przeszedł? – zapytał docent. – Równie dobrze mógł dojść tylko do tego stwora…

- Przeszedł – powiedział Walter, wciąż usiłujący zapalić skręta.

- Nie zalecam neuronikotyny, towarzyszu lejtnancie – stwierdziła Tamara. – Może zaszkodzić. Na pewno przeszedł? – zapytała jakby szukała potwierdzenia.

- W moim stanie chyba nie zaszkodzi mi bardziej – odparł. – Na pewno. Przyniósł coś z miejscowości Powsin, to daleko za mgłą. Gdybyśmy byli w stanie określić gdzie jesteśmy, moglibyśmy się tam udać.

- Można by określić położenie na podstawie słońca, księżyca i gwiazd – rzucił Grzegorzewski. – Gdyby było je tylko widać, ale skoro to nie możliwe…

- Przestańcie siać defetyzm, towarzyszu – zirytował się Zachert składając mapę.– Musimy wydostać się z tych zarośli, żeby zorientować się w terenie. Nie mam pojęcia jak daleko zaszliśmy tym tunelem. Kompas nadal nie działa – spojrzał nań, ale wskazówka wirowała wokół, wskazując każdy z możliwych kierunków.

- Myślę, że to zmienna – powiedział Grzegorzewski, wpatrujący się w niebo od czasu swych słów o gwiazdach. – Jest nad nami – wyjaśnił.

Spojrzeli w górę, na falujące niebo.

- To by tłumaczyło, dlaczego nie można zrobić zdjęć tego obszaru – powiedział Grzegorzewski – Jeśli nad tym obszarem jest zmieniona fizyka i nie załamuje światła, bądź go nie przepuszcza…ani żadnych fal…

- Wiedzieliście już o tym wcześniej? – zapytał Zachert.

- Nie do końca – obruszył się Grzegorzewski. – Obszary wokół Dzikich Pól uniemożliwiają latanie, poruszanie się i obserwację naukową, ponieważ przestają na nich obowiązywać znane nam zasady i wszelkie stałe. Sądziliśmy, że zakłócenie obejmuje cały obszar, niczym tornado. Ale w miejscu, w którym stoimy obowiązuje większość stałych fizycznych. Na pewno mamy grawitację, ciążenie, obowiązuje termodynamika…

- Do rzeczy.

- Rzecz w tym – powiedział Grzegorzewski – że jeżeli jesteśmy za czerwoną mgłą, to sprawdziłaby się wasza teoria, o tym, że stanowi coś w rodzaju muru. A de facto jest kopułą, która odcina ten obszar od reszty świata poprzez zmienną. A prócz tego, że samo w sobie stanowi to niesamowitą informację, zaprzeczającą dotychczasowym teoriom, oznacza również, iż zmienna fizyczna nie jest chaotyczna jak dotąd sądziliśmy…

- Rozumiem, do czego zmierzacie – przerwał Zachert. – To znaczy, że stanowi ściśle określoną strefę, wyznaczającą granice, których nie można minąć. To bardzo cenne spostrzeżenie – zamyślił się. – Wrócimy do tego – powiedział i spojrzał na Waltera. – Na razie oddalmy się stąd i znajdźmy jak najdalej od tunelu, nim zapadnie noc. Jakieś propozycje, co do dalszej trasy?

Walter wskazał głową kierunek, w którym biegła przecinka.

- Tędy, towarzyszu pułkowniku.

- Mogę spytać, czemu?

- Bo w tę stronę podążyli Okuniewa i Dżazijew. A to znaczy, że tędy uciekał nasz stalker – odparł – który dotarł do miejscowości Powsin.

- Słuszna uwaga – przyznał Zachert.

Wszyscy się podnieśli i założyli plecaki. Suworow ustawił swych ludzi na tyłach, a Walter wraz z Wszołą ruszyli przodem.

- Uważajcie na te owoce – powiedziała Tamara. Kolce niezbyt się jej spodobały.

Szli teraz w bladym cieniu korony drzew, a Walterowi udało się dzięki temu określić pozycję słońca, które musieli mieć nisko nad horyzontem za plecami. Nie było go widać przez zarośla, choć nieba nie przesłaniały chmury. Ale oznaczało to, że zdążają na wschód, a także, iż czas może zgadzać się z tym, który pokazywały ich zegarki. Co było w jakimś stopniu dobrą wiadomością, bo oznaczało, że wbrew rojeniom Grzegorzewskiego, ich czasoprzestrzeń nie została zakłócona.

Walter stąpał uważnie wymijając korzenie. W oddali dostrzegał ścianę zarośli, którym przecinka ustępowała miejsca. Z lewej strony dostrzegł coś w rodzaju zarośniętej ścieżki, prowadzącej w kierunku obiektu o geometrycznym kształcie.

- Sprawdź – polecił półgłosem i stanął tuż przy ścieżce, ubezpieczając Wszołę, który przemieścił się w tamą stronę. Dał znak pozostałym, aby się zatrzymali i patrzył na poruszającego się żołnierza. Wszoła po chwili wrócił.

- Ruina budowli – powiedział. – Kawałek ściany i chyba piwnica. Całkiem zarośnięta.

Walter zerknął na pozostałych i po chwili dotarło do niego na co spogląda, gdy zobaczył przecinkę z tej perspektywy.

- To droga – powiedział.

- Co takiego? – podchwycił Zachert. Walter podszedł i wskazał mu ręką.

- To była droga – wyjaśnił. – Zobaczcie, te drzewa posadzono w równych odległościach, nasadzono je specjalnie. Tędy biegła droga.

- Ale kto by sadził takie drzewa? – zdziwiła się Tamara.

- One ewoluowały! – zawołała Markiewicz. – Oczywiście!

- Co takiego? – nie zrozumiał Zachert.

- Zobaczcie – mówiła rozentuzjazmowana naukowiec. – Te drzewa były kiedyś normalne, podobnie jak Polacy byli kiedyś ludźmi. One po prostu się zmieniły. To niesamowite… Wreszcie! Czynniki łysenkogenne w zonie zmieniają ludzi w Polaków, wpływają też na rośliny! O tym wiedzieliśmy, ale nigdy dotąd nie znaleźliśmy tak dużych – mówiła - Nie byliśmy tak daleko w jej wnętrzu, nikt o tym dotąd nie wiedział! Na rubieży są tylko skarłowaciałe!

Podbiegła do grubego pnia i popatrzyła w górę, na fioletowe liście i kolczaste owoce.

- Oczywiście – zawołała. – Pobiorę próbkę, ale to na pewno jest kasztan.

- Aleja kasztanowa – pokręcił głową Walter, a Zachert spojrzał na niego, po czym wybuchnął śmiechem.

- Doskonale! – zawołał, po czym poklepał w ramię nic nierozumiejącego dowódcę Szpicy. – Towarzyszu lejtnancie, chodźcie! Jeśli się nie mylę, to zaraz tu przed nami będzie jeszcze jedna droga.

Rzeczywiście się tam znajdowała. Droga pod kasztanowcami dochodziła wprost do niej, kończąc się prostopadle przy trasie. Była ledwo widoczna i nieużywana od lat, porośnięta wysoką suchą trawą w kolorze granatu. Prowadziła z północy, gdzie znajdowały się zarośla i rosnące wzdłuż niej drzewa, wysokie, zwieszające swe gałęzie. Na południe dokąd prowadziła, roślinność była niższa, Walterowi zdawało się, że dostrzega za nimi jakieś budowle, a dalej na horyzoncie las olbrzymich drzew. Nad nimi niebo zaczynało powoli blednąć, a intensywny pomarańczowy kolor ustępował miejsca szarości.

Wszedł powoli w wysoką trawę i zatrzymał się. Powietrze było nieruchome, miało słodkawy, lepki smak.

- Gdzie jesteśmy, towarzyszu pułkowniku? – zapytał. Zachert zbliżył się z mapą i pokazał mu rozstaj dróg, przy którym oznaczono ustawiony krzyż. Nie było po nim śladu, co nie dziwiło, Walter pamiętał z zajęć topografii wojskowej, iż po powstaniu LPKRR wszelkie oznaki dawnych kultów zostały usunięte, aby odebrać Polakom po przegranej wojnie jakąkolwiek szansę na popełnianie błędów ideologicznych.

- To jest Aleja Kasztanowa – powiedział Zachert, choć na mapie nie było takiej nazwy. Następnie wyjaśnił – Przygotowując się do tej wyprawy zebrałem wszelkie możliwe informacje o tym, co może nas tu spotkać, również dane historyczne. Na południe, w kierunku nas interesującym, prowadzą dwie drogi, jedna często uczęszczana i ubita, druga polna, o mniejszym znaczeniu. Jesteśmy przy tej ostatniej, doprowadzi ona nas za kilka wiorst do rzeki, wiedzie przez ostępy, nie ma przy niej żadnych miejscowości – uśmiechnął się. – Przy tej drodze planowano kiedyś uruchomić kolejkę, a tam wybudować osadę letniskową – wskazał na las widoczny na horyzoncie. – To Las Kabacki. Jeszcze przed wojną z faszystami, przeznaczono go na park. A droga, zaraz po wojnie z Polakami stała się mocno strategiczna – spojrzał w prawo. – A to właśnie Aleja Kasztanowa. Kasztany podobno zasadzano w tym miejscu, aby mógł tędy podróżować car, który obawiał się zamachu ze strony Polaków. Towarzyszko Markiewicz, co pani robi? – skierował swe słowa ku kobiecie, która nachylała się nad pniem drzewa.

- Pobieram próbkę – odparła.

- Proszę tego na razie nie robić – polecił szorstko. – To nie jest czas i miejsce.

- Naukowy cel tej wyprawy…

- Jest drugorzędny towarzyszko, wbrew temu co pani mówiono – przerwał. – Pani wiedza jest niezbędna i pomoże nam przetrwać, lecz badania proszę odłożyć.

- Ale…

- Towarzyszko doktor – wtrąciła się złym głosem Tamara. – Jestem tylko żołnierzem. Żołnierzem z praktyczną znajomością, tego, co pani z taką fascynacją bada. Proszę tego nie lekceważyć i przerwać to, co właśnie towarzyszka czyni, bo chcę przetrwać tę misję.

- Przetrwać? – zdziwiła się Markiewicz.

Tamara podeszła bliżej.

- Wszystkie twory, jakie wynurzają się z zony, mają wybitnie wrogi charakter. Jak powiedzieliście sama, towarzyszko, ewoluują, a ta ewolucja stanowi dla nas zagrożenie. Spotykaliśmy dotąd jedynie faunę, zwierzęta i Polaków, jeśli tu mamy florę po zmianach adaptywnych, należy uznać ją za równie niebezpieczną.

Markiewicz zirytowała się.

- Macie rację, jesteście tylko żołnierzem, nie wiecie nic o podstawach biologii…

- Cisza! – polecił Zachert. – Nic dodać, nic ująć, do tego, co powiedziała kapral Wiśniewska. Proszę tu wracać, towarzyszko Markiewicz, nim naocznie przekonamy się, czy ewolucja kasztanów była drapieżna.

- Powinniśmy wziąć więcej napalmu – mruknął Wszoła.

Tamara odetchnęła ciężko. Zwalczała właśnie kolejny objaw paniki, starając się opanować. Najchętniej podeszłaby teraz do Markiewicz i uderzyła ją w twarz, uświadamiając jej, że znalazła się na wojnie, na wrogim terytorium. Nawet zachowanie podstawowych środków bezpieczeństwa nie wystarczało, musieli być gotowi na wszystko. Ta kobieta stanowiła zagrożenie, narażała ich samym swoim podejściem do pobytu w tym miejscu, traktując go jak przygodę, zapominając, iż zginęła już dwójka żołnierzy, a im cudem udało się ujść cało. Grzegorzewski nie był lepszy, chował właśnie swoje instrumenty pomiarowe, które wydobył cichaczem i mierzył przy ich pomocy temperaturę oraz ciśnienie powietrza. Tamara po raz kolejny podwinęła rękaw, sprawdzając swą skórę, szukając śladów pełznącego polactwa. Nic nie dostrzegła, nie wiedziała jednak jak długo jeszcze utrzyma ten stan w miejscu, w którym się znaleźli. Było obce i nieznane, właśnie to ją przerażało.

- Teraz, kiedy znamy już drogę, za jakiś czas wrócimy tu w sile. Nasze oddziały pokonają rzecz w tunelu, przedostaną się tutaj i zabezpieczą teren, pozostawiając spaloną ziemię. Komunistyczna potęga zapanuje nad przyrodą. A wtedy będziecie mieli czas na swoje badania – Zachert poczekał, aż Markiewicz odsunie się od drzewa, nim podjął przerwaną przemowę – Podążymy tą drogą na południe. Jak wspomniałem dotrzemy tędy do rzeki. Teraz już wiemy dokładnie gdzie jesteśmy.

- W serce nicziewo – mruknął Suworow.

- Na polach, między dawnymi wsiami Wolica i Kabaty – sprostował Zachert. – Ale macie rację. To jest środek pustki, serce niczego. Tu nigdy nie zamieszkał żaden człowiek, było tylko kilka folwarków. Sami zresztą widzicie, że to miejsce w ogóle się nie nadaje do osadnictwa.

- A nasza droga nie nadaje się do dalszej wędrówki – powiedział Walter, odejmując od oczu lornetkę. – Niezbędna będzie zmiana planów, towarzyszu pułkowniku.

Pułkownik podszedł szybko i wziął ją od Waltera, kierując soczewki na południe, w stronę lasu. Nad zaroślami dostrzegł olbrzymie pnie drzew, wyrosłe ponad miarę, wysokie i ginące w chmurze skrywającej całkowicie ich korony i zawieszonej nisko nad lasem.  Była nieruchoma, jej krawędź rozmywała się na szarzejącym niebie. Między pniami coś błyszczało, z tej odległości przypominało srebrne liny, połączone ze sobą w misterną siatkę. Gdy Zachert przyglądał się bliżej, nagle jeden z pni drzew poruszył się i przemieścił w głąb lasu. Zorientował się, że to gigantyczna włochata noga, a to co się na niej znajdowało, pozostawało niewidoczne, kryjąc swe olbrzymie cielsko w chmurze.

- Macie rację towarzyszu młodszy lejtnancie – powiedział, oddając lornetkę Walterowi. – Postaramy się ten las ominąć.

- Znajdźmy miejsce na popas – dodał Walter. – Trudno ocenić, ale wydaje mi się, że zaczyna się zmierzchać. Potrzebny nam odpoczynek, nim ruszymy dalej – rozejrzał się. – Choć jesteśmy tu krótko jedno mnie niepokoi, towarzyszu pułkowniku.

- Mianowicie?

- Sporo tu okazów nieznanej… jak to towarzyszka doktor Markiewicz powiedziała, ewoluowanej flory. Nie spotkaliśmy na razie jeszcze fauny. Jeśli aktywność tych Dzikich Pól jest podobna do innych zon… różne rzeczy wyjdą w nocy. Powinniśmy wtedy mieć się gdzie obronić.

Zachert skinął głową.

- Zgadzam się. Wykonać, towarzyszu młodszy lejtnancie.

Poszło wyjątkowo łatwo pomyślał Walter. Zachert wydawał się być w jakimś stopniu opętany obsesją dotarcia na południe, na szczęście pozostawał racjonalny. Walter nieco rozluźnił się, bowiem obawiał się, że pułkownik wraz ze specnazem po prostu ich poświęci, aby zrealizować swe tajemnicze cele. Nadieżda miała rację, toczył jakąś skomplikowaną grę, przesuwał ich niczym pionki, byli częścią tajemniczej partii szachów z niewidocznym przeciwnikiem. Tajemniczych „onych”, którzy wymsknęli mu się w tunelu i których częścią najwyraźniej jego zdaniem mogli być żołnierze Szpicy. Pułkownik ufał wyłącznie swoim ludziom.

- Coś nadchodzi, tawariszcz lejtnant – rzucił Wszoła, klękając w wysokiej trawie. Żołnierzom nie trzeba było wydawać poleceń, wszyscy nagle rozpierzchli się szukając schronienia, Zachert musiał jedynie warknąć na naukowców, by schowali się z dala od przecinki. Walter wycelował swój karabin w kierunku zarośli, starając się zachować ciszę.

Była to jednak tylko Nadieżda, która wynurzyła się z krzaków po drugiej stronie drogi.

- Wstańcie, tawariszcz lejtnant – powiedziała.

- Stalker? – z trawy błyskawicznie uniósł się Zachert.

- Doszliśmy go na dole – wskazała za siebie. – Tam jest skarpa, uciekał do budynku na jej szczycie.

-  Żyje?

- Tak, choć chwilowo nie może chodzić. Czeczen go pilnuje.

- Może zmieńmy to chwilowo w stan permanentny – mruknął Wszoła

- Co to za budynek? – wtrącił się Walter.

- Nie wiem – odparła. – Przypomina nieco kościół.

- W takim razie ruszamy – powiedział pułkownik.

- Jakieś ślady aktywności przeciwnika? – chciał wiedzieć Walter.

Pokręciła głową.

- Nadzwyczaj pusto, nawet much tu nie ma – odrzekła. – Ale są ślady i odchody. Czegoś dużego. Pokiwał głową. Stanowiło to dodatkową zachętę, aby umocnić się gdzieś przed wieczorem.

- Za Okuniewą, gęsiego – polecił. Po chwili ruszyli, naukowcy znowu znaleźli się w środku, na końcu zaś rozstawili się desantowcy. Walter nie czuł się zbyt komfortowo mając ich za plecami.

Nadieżda poprowadziła ich przez niebieską trawę drogą na północ, po obu stronach porośniętą grafitowymi zaroślami i wysokimi drzewami. Szukał wzrokiem czerwonej mgły wiedząc, że idą w jej kierunku, jednak nie potrafił jej dostrzec za linią cienkich gałązek. Przyglądając się im uznał, że niegdyś mogły być głogiem, jeśli to co powiedziała Markiewicz o ewolucji było prawdziwe. W pełni rozumiał jej poziom zdziwienia, nigdy wcześniej nie widział takich roślin, ani nie był świadom ich istnienia. Dotąd wielokrotnie patrolując Dzikie Pola, natrafiał jedynie na spustoszone ziemie i domostwa. Zmienne potrafiły transformować całe połacie terenu, zawracając bieg rzek, tworząc góry i doliny, a suchą glebę zmieniać w czerwone błoto lub piach, nikt dotąd jednak nie natknął się na tak dziwne rośliny. Być może należało wejść bardzo głęboko w zonę, aby je odkryć. A to już mu się nie podobało. Domyślał się z jakiego powodu Tamara reaguje w taki sposób. Nie słyszał, aby ktokolwiek, kto próbował zajść tak głęboko w Dzikie Pola, zdołał powrócić.

Nadieżda powiodła ich ku kolejnej przecince, będącej niegdyś drogą. Prowadziła w kierunku skarpy, choć nie widzieli jeszcze jej krawędzi. Przed nimi znajdował się duży obszar porośnięty przez drzewa o fioletowych liściach, których korony wyrastały wysoko, nie pozwalając dostrzec tego co znajdowało się dalej. Roślinność tutaj byłaby dużo bardziej bujna, gdyby nie dawna droga, na której przejście wycięto jakiś czas temu przy użyciu jakiegoś ostrego narzędzia, musieliby przedzierać się przez chaszcze. Zapewne uczynił to wcześniej stalker. Wszoła nagle złapał za karabin, a po chwili zaczął kląć.

- To nie żyje, uspokój się – powiedziała Nadieżda.

Przed nimi nieruchomo tkwił jakiś dziwny skrzydlaty stwór, drapieżnik o pysku zaopatrzonym w kły. Walter nigdy takiego rodzaju Polaka nie widział, gdy podszedł bliżej okazało się, że to kamienny posąg, stojący na postumencie.

- Musieli uwiecznić twora, którego tu spotkali – zdecydował.

Zachert za jego plecami zaśmiał się.

- Towarzyszu lejtnancie – powiedział. – Naprawdę niewiele wiecie o historii swego kraju. To dobrze – po czym wyjaśnił – Niegdyś kapitalistyczna burżuazja, nie oddawała w granicie ludzi pracy, nie przypominano ludziom o hardości komunistycznego ducha. To gryf, a ten posąg jest zapewne starszy, niż pojawienie się Polaków.

- Nie wiedziałem, że twory występowały tu już wcześniej, towarzyszu pułkowniku – mruknął Walter.

- Raczej nie – powiedział Zachert. – Myślę, że to istota wyobrażona. Kiedyś artyści tracili czas na takie rzeczy, a ich sztuka nie służyła ludowi. Machina dziejów sprawiła jednak, że to co niegdyś śniło się jedynie najbardziej zdegenerowanym artystom, stało się na Dzikich Polach prawdziwe. A to co jest przed nami – wskazał budowlę ku której zdążali – To nie kościół. To pałac. Ironią losu jest, że tu się zatrzymamy – dodał jakby bardziej już do siebie.

Na wprost nich, pośród zarośli, znajdowała się bryła budowli. Zapewne niegdyś była biała, teraz zza porastającego ją żółtawego bluszczu i pomarańczowej rośliny, przypominającej winorośl, widoczne były brudne ściany o szarym kolorze. Dostrzegali jej dziwny kształt, dwa piętrowe skrzydła, z wysokimi oknami, zakończonymi łukami, jakich nie spotykało się w zrujnowanych domach rubieży. Powyżej, na piętrze, okna miały już prostokątny kształt, nad nimi zaś biegła balustrada. Skrzydła połączone były częścią cofniętą w stosunku do nich, nieco uniesioną, bowiem prowadziły do niej szerokie schody. Tam znajdowało się wejście, równie wysokie jak okna i także zakończone łukiem. Najdziwniejsza była jednak okrągła kopuła, znajdująca się po środku, najwyraźniej zastępująca część dachu.

- Natolin – powiedział Zachert, gdy zbliżali się do budowli. – To jest właśnie ta ironia…

Budynek trawił ząb czasu, widać było, iż od lat jest opuszczony. Drzwi wpadły do środka, okna były powybijane, a do środka wchodziła roślinność. Do schodów na wprost biegła kiedyś zapewne droga, wychodząca z lasu po lewej stronie, okrążająca dawny plac przed budynkiem. Teraz wszystko porastała bujna i niepodobna do niczego roślinność. To właśnie do niej Walter nie mógł się wciąż przyzwyczaić, przywykły do spustoszonych Dzikich Pól, gdzie wróg widoczny był z daleka. Tu mógł ukrywać się dosłownie tuż obok nich, wśród roślinności, za liśćmi porastającymi drzewa.

- Jest czysto – powiedziała Nadieżda, jakby odgadując jego intencje.

Z prawej strony minęli inny budynek, podzielony na dwie części, jedną piętrową, drugą parterową, przykryte pochylonymi dachami, strasząc oknami pozbawionymi szyb. Przeszli wzdłuż niego i podążyli w kierunku głównej budowli. Na schodach trzymając karabin na kolanach, oparty o kamienny cokół z betonowym kielichem, siedział Czeczen. Spoglądał na swój plecak, a minę miał niezbyt zadowoloną.

- Radio jest załatwione, tawariszcz lejtnant – poinformował.

- Wiemy – odparł Walter, podchodząc bliżej. Kamienne cokoły były cztery, połączone parami za pomocą metalowych barierek, między dwoma z nich biegło przejście do wnętrza budynku. Leżał tam Rudy. Gdy Walter podszedł bliżej zobaczył, że jego twarz jest zakrwawiona.

- Tylko nieprzytomny – wyjaśnił Czeczen. – Nie posłuchał Nadieżdy, gdy kazała mu stanąć, więc go zatrzymała.

Zachert stanął nad stalkerem.

- Fachowa robota – powiedział. – Nos złamany, zęby wybite… Czym to żeście zrobili, towarzyszko Okuniewa?

- Kolbą karabinu, towarzyszu pułkowniku – odparła. – Kilka razy – dodała po chwili.

- Budynek bezpieczny? – przerwał Walter.

- Pusto – odparł Czeczen. – Od dawna nikogo tu nie było.

- Powiedziałabym, że ten kto tu mieszkał miał niewiele czasu na ucieczkę.– powiedziała Nadieżda. – W środku zostało sporo rzeczy w szafach, jeszcze nie natrafiłam na taki dom na Dzikich Polach.

W zonie północnej ludzi z domów ewakuowano powoli, gdy zaczęli pojawiać się pierwsi Polacy. Dopiero widząc, co wyłazi z Dzikich Pól ludzie zaczynali porzucać gospodarstwa rolne i osiedlać się w podziemnej Warszawie, gdy władze zorganizowały tam ratunek, a dawne wsie i miejscowości stały się trwającą od lat strefą wojny. Tu jednak pełne szafy mogły świadczyć także o czym innym. Fakcie, że jeszcze nigdy nie zdołali dotrzeć tu szabrownicy i stalkerzy.

- Nadieżda na dach, Wszoła straż z przodu, Czeczen pilnuj kierunku zachodniego, Tamara zbadać domostwo i znaleźć dogodne miejsce na nocleg – rozkazał Walter. Niektórzy byli wyraźnie zawiedzeni, mając nadzieję na odpoczynek, lecz szybko skinęli głowami i podnieśli się z miejsc. Suworow zbliżył się do Zacherta i spojrzał na niego pytająco, jakby czekał na przyzwolenie.

- Towarzysze naukowcy – powiedział Zachert. – Proponuję udać się do środka, w ślad za kapral Wiśniewską.

- Ale… - chciał coś powiedzieć Grzegorzewski, lecz Walter mu przerwał.

- Towarzyszu akademiku – powiedział. – Proponowałbym wykonać rozkaz pułkownika. Stalker zabił dwójkę jego ludzi, więc zostanie mu wymierzona sprawiedliwość, zgodnie z kodeksem cywilnym i wojskowym LPKRR. Nie sądzę, żeby to była rzecz, którą chcieliby towarzysze oglądać.

- A, tak – skinął szybko docent głową i wraz z Markiewicz podążyli do budynku. Suworow patrzył za nimi.

- Kodeks? – zapytał. – Dla niego?

- Młodszy lejtnant ma rację – powiedział Zachert. – To nie będą rzeczy, które nasi towarzysze naukowcy mieliby ochotę oglądać. Nie potrzebuję z ich strony oporu natury moralnej – spojrzał na Waltera uważnie, a jego nagle przeszedł dreszcz. Poczuł się, jak gdyby wszedł na nowy etap stosunków z Zachertem, który do czegoś go dopuszczał. – Obudź mi go – polecił pułkownik sierżantowi.

Suworow nie potrzebował zachęty. Z całej siły kopnął Rudego w podbrzusze, aż ten się zwinął i krzyknął z bólu. Zachert pochylił się nad nim.

- Wiem, że byliście przytomni od jakiegoś czasu – powiedział – I zapewniam was, że będziecie teraz przytomni przez cały czas, gdy będziemy zadawać wam ból. Utrata przytomności to luksus, na który wam nie pozwolimy.

- Nie proszę, ja… - wyjąkał Rudy, lecz Zachert uniósł rękę.

- Czy wy wiecie kim ja jestem? – zapytał dobrotliwie. – Nie wiem czy to do was dotarło. Nie jestem z Państwowej Inspekcji Handlowej, nie jestem z milicji, nie jestem z Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego, ani z sił wojskowych LPKRR… Ja jestem oficerem Gławnoje Razwiedywatielnoje Uprawlenije. GRU. A to znaczy, że was już nie ma Rudy i nigdy nie było. W każdym razie nie jesteście już człowiekiem – chwycił go za włosy i pociągnął jego głowę ku górze. – Jesteście kukłą. Niczym więcej, niczym mniej. Znacie to określenie?

- Nie – wycharczał stalker.

- To je poznacie. Aż nadto dobrze. Kukły są w częstym użyciu w Akwarium. Kukły nie mają żadnych praw, nie odzywają się niepytane, nie myślą. Po prostu słuchają. Zrozumieliście?

- Tak, ja…

Zachert wstał.

- Odezwaliście się bez pytania. Suworow, utnijcie coś kukle. Nie język, może jeszcze pozwolimy mu mówić. Zadbajcie o to, aby kukła nie mogła mieć już dzieci, bo byłoby to występkiem przeciw komunizmowi, gdybyśmy pozwolili kukłom się rozmnażać.

Suworow wydobył swój czarny nóż. Rudy zaczął krzyczeć, z początku cicho, zachłystując się powietrzem, później coraz głośniej.

- Towarzyszu pułkowniku… – zaczął Walter, lecz Zachert spojrzał na niego beznamiętnie.

- Młodszy lejtnancie Walter, wraz z szeregowym Dżazijewem zbadać resztę budowli – powiedział. – Wroczek, stańcie przy drzwiach. Możejko, Głuchowski, zabrać kukłę tam dalej – wskazał na budynek, który wcześniej minęli.

- Towarzyszu pułkowniku… – usiłował jeszcze powiedzieć coś Walter, lecz Suworow klepnął go w plecy.

- Wykonać, towarzyszu lejtnancie- po czym usunął się z miejsca, aby zrobić miejsce żołnierzom podnoszącym Rudego. Stalker nagle odzyskał siły, zaczął wierzgać i krzyczeć, lecz nie miał szans się wyrwać.

- Szeregowy Dżazijew! – zawołał Zachert do Czeczena – Dotrzymajcie towarzystwa swemu dowódcy! – Czeczen stojący nieopodal stóp schodów otrząsnął się i ruszył w kierunku wejścia. Pułkownik popatrzył spokojnie na Waltera. – Jak sami powiedzieliście, stalker zabił dwójkę żołnierzy specnazu. Więc zapłaci za to w sposób jaki specnaz uzna za stosowne.

- Kodeks cywilny i wojskowy…

- Nie ma w tym wypadku zastosowania – powiedział Zachert. – Kukła nie podlega prawom Republik Związkowych. Pozostawienie jej zonie byłoby dla niej łaską. Zostanie ukarana. Odmaszerować! – patrzył z naciskiem na Waltera, a tuż obok niego stanął Suworow mrużąc oczy, z nożem w ręku, którym od niechcenia podrzucał. Czeczen wszedł na schody eskortowany przez Diakowa i Wroczka, po czym złapał nagle Waltera za ramię.

- Tawariszcz lejtnant – powiedział z naciskiem. – Kamandir.

Walter cofnął się do drzwi, patrząc w ślad za stalkerem ciągniętym za zranione ramię w kierunku opuszczonego budynku. Zachert i Suworow poczekali aż dowódca Szpicy wejdzie do pałacu, nim ruszyli w ślad za swoimi ludźmi. Wroczek stanął w drzwiach, blokując całkowicie przejście, by dopilnować aby nikt nie wyszedł na zewnątrz.

- Co tam się dzieje? – zapytała Markiewicz, widząc wyraz twarzy Waltera. Tamara zmarszczyła czoło.

- Wojennaje sekriety – rzucił Czeczen po rosyjsku, a ona jakby nie zrozumiała, co chciał jej przez to powiedzieć.

Wówczas z zewnątrz rozległ się krzyk Rudego i poniósł echem po okolicy.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz