12.
Trawa miała modrą barwę niczym odcień nieba
widywanego na obrazkach w historycznych książkach, traktujących o dawno
minionych czasach. Była też ostra i kłująca, wydzielała słodkawy zapach,
tłumiący smród wymiocin na jego mundurze.
Z wysiłkiem usiadł, podpierając się karabinem i
spoglądał na swoje buty, czekając aż jego wzrok przyzwyczai się do dziennego
światła. Głowa wciąż bolała, jednak okolice karku piekły jeszcze bardziej.
Poczuł niespodzianie mokre dotknięcie na włosach i drgnął, gotów stawić czoła
powracającej fali polskości, lecz w porę zorientował się, że to Tamara.
- Nie ruszajcie się, tawariszcz lejtnant –
powiedziała. – Muszę przemyć ranę.
Powoli zbierał myśli.
- Ranę?
- To kurestwo dobrało się do nas przez głowę –
wyjaśniła. – Każdy z nas ma taką dziurę na górze. Nie wiem jak to zrobiło, bo
nie przebiło sklepienia czaszki, ale jakoś właziło nam do środka i…
- Nie kończ – poprosił Walter, przypominając sobie
wysuszone sylwetki na stacji i wyssane ciało Adaszewa oraz drugiego desantowca.
- Rozpuszczona tabletka do wypicia – poleciła Tamara.
– Tawariszcz lejtnant, nie wiem z czym mieliśmy do czynienia, wiem, że zadało
nam otwarte rany, nie mam pojęcia, jaki będzie tego dalekosiężny efekt, nie
wiem czy w naszych głowach nie rośnie teraz coś takiego, odczyty są podwyższone
i…
- Przyjąłem – przerwał. – Skoro chcecie kapralu,
odnotuję oczywiście wasze uwagi, będzie oficjalnie… Ale dajcie mi chwilę, aż
poczuję się nieco lepiej.
Prezentowali się niezbyt ciekawie. Na twarzy mieli
rozsmarowaną krew, przeniesioną z głowy, po której się drapali, kiedy twór ich
pożerał, mundury pokryte mieli wymiocinami. Oczy mieli podkrążone, skórę bladą.
Wszyscy siedzieli lub leżeli, nikt nie wstawał.
- W normalnych warunkach zalecałabym odpoczynek i
rozłożenie obozu – dodała Tamara. – Ale to nie są normalne warunki.
Zdecydowanie nie były. Walterowi udało się wreszcie
rozejrzeć i zobaczyć coś więcej niż tylko obraz nędzy i rozpaczy, w postaci
wojska pozbawionego sił. Nad nimi niebo miało barwę intensywnie pomarańczową.
Poszukał źródła światła, choć nigdy dotąd nie widział jeszcze słońca na wiecznie
zasnutym chmurami niebie. Jednak nigdzie go nie dostrzegł, mimo iż zachmurzenia
nie było. Zamiast tego powietrze wysoko nad nimi falowało, jak gdyby było tam
bardzo gorąco. Wokół rosła niebieska trawa i dziwna roślinność - coś, co
przypominało drzewa, u stóp których pęczniały owalne białe owoce, niektóre
wielkości dojrzałej miczurinowskiej kapusty. Nie przypominały niczego, co
wcześniej widział. Nieco dalej dostrzegł krzewy, porośnięte dziwnymi grubymi
mięsistymi liśćmi czerwonej barwy. Za plecami miał betonową przybudówkę, z
której się wydostali, skrywającą zejście do tunelu. Teren leżący na wprost
niego porastała sucha roślinność, przypominająca nieco cieniutkie patyki o
kolorze grafitu, której gałązki tworzyły skomplikowaną sieć połączeń.
- Gdzie my jesteśmy? – zapytał retorycznie, choć
zaczynał się powoli domyślać. – Czeczen, Nadieżda, czata! – polecił.
Dwójka żołnierzy Szpicy z wyraźnym wysiłkiem
podniosła się i zaczęła rozglądać, szukając w nieznanym środowisku
potencjalnych zagrożeń. Desantowcy także już wstawali na nogi, choć widać było,
że ich samopoczucie jest nienajlepsze. Z trawy wstał również Zachert.
- Przeszliśmy – stwierdził.
- Gdzieś na pewno przeszliśmy – Grzegorzewski
rozglądał się w zdumieniu.
- Co to było to na dole? – spytał pułkownik.
- Niesamowity okaz twora – zaczęła Markiewicz. – Nie
słyszałam jeszcze o czymś takim, gdyby udało się go zbadać…
- Ty bladz, sucz ty – rzucił się w jej stronę
Suworow, co sprawiło, że Walter poderwał się i krzywiąc z bólu stanął między
nimi.
- Spocznijcie, towarzyszu – powiedział.
- To ubiło mojego kamandira – wycedził Suworow.
- Usiądźcie, Suworow – polecił Zachert, a ten po
chwili posłuchał, nie spuszczał jednak wzroku z Waltera, jak gdyby oceniał go
na nowo. – Więc co to było?
- Nie wiem - doktor Markiewicz otrząsnęła się dopiero
po chwili. – Dostało nas przez płat ciemieniowy, to w sumie logiczne, ta część
mózgu odpowiada za orientację przestrzenną, wrażenia czuciowe, ruch i wzrok.
Musiało nam jakoś to zakłócić, nie wiadomo kiedy.
- Jednym słowem wbiło nam się przez głowę do mózgu –
stwierdziła Tamara, opatrująca jednego z desantowców.
- No tak, musiało cały czas być z nami, a my
patrzyliśmy i nie widzieliśmy tego, zakłócało nam jakoś kolektywnie przestrzeń
i trójka z nas…
- Nie trójka. Były tylko dwa ciała – skupił się
Walter. - Rudy, ten skurwysyn, on nas wystawił – zorientował się, co nie dawało
mu spokoju. - Ci stalkerzy – to było rano, a wydawało się, że upłynęła od tego
czasu wieczność. – Powiedzieli, że poszło z nim ostatnio trzech i nie wróciło.
Ile razy on tu był? Trzy?
- Rzucił nas na pożarcie – powiedziała gniewnie
Nadieżda. – Przechodził przez tunel, bo zostawiał tu innych. Tak jak nas.
Twarz Zacherta stężała.
- Nie zdarza się, by ktoś mnie oszukał – powiedział.
– Ale skoro tak się stało, to… - zawiesił na chwilę głos – Spotka go coś
gorszego, niż pozostawienie w zonie.
- O ile go znajdziemy – mruknął Wszoła. – Pewnie
skorzystał z okazji i prysnął tunelem z powrotem.
- Nie – powiedziała Nadieżda. Podeszła w kierunku
grafitowej roślinności i pokazała połamane gałązki, na krawędziach których
gromadziły się niewielkie kropelki – Ktoś tędy szedł. Dzisiaj.
Suworow poderwał się z miejsca.
- Sadzitie, pażałsta – powiedział Walter. Mężczyzna
odwrócił się doń z wściekłością.
- Ty mi nie rozkazuj, maładiec, on ubił mój kamandir,
ja idu za nim.
- Nie – Zachert także wstał. – Nie idziesz. Lejtnant
Walter ma rację. Ponoszą cię emocje. A ja chcę mieć tu Rudego żywego. Aby
zrozumiał ogrom swych błędów – spojrzał na Waltera.
- Czeczen, Nadieżda, za nim – polecił dowódca Szpicy.
– Brać żywego.
- Sponiewieranego – splunął Czeczen.
- Uważajcie, nie znacie terenu – rzucił za nimi, gdy
znikali wśród dziwnej roślinności. Miejsce było całkowitą zagadką, podobnie jak
tutejsza flora. Jednak zdarzało się już, że kroczyli na rubieżach Dzikich Pól w
niepojętych miejscach, choć niebo nigdy nie miało jeszcze takiego koloru.
Popatrzył na resztę oddziału. – Towarzyszu Suworow – powiedział. – Czata by się
przydała.
- Ja skazał, szto ty mi nie będziesz rozkazywał –
rzucił gniewnie desantowiec..
- Ja proszę. I przypominam, żebyście mówili do mnie
„wy”. A także towarzyszu lejtnancie – powiedział Walter wiedząc, że nic więcej
nie będzie w stanie zrobić, w swym obecnym stanie. Nie było to jednak
konieczne.
- Sierżancie Suworow – głos Zacherta był stanowczy. –
Na Dzikich Polach w zakresie taktycznym dowodzi młodszy lejtnant Walter. Czy to
jasne?
Suworow patrzył na pułkownika przeciągle.
- Da – powiedział po chwili, a do Waltera dotarło, że
wymienił z Zachertem spojrzenia..
- Wystawić czatę, sprawdzić sprzęt i stan amunicji,
towarzyszu sierżancie – polecił.
Próba sił wypadła pomyślnie, choć zorientował się, że
Suworow jedynie ustąpił, lecz nie poddał się. Wreszcie poznał jego stopień,
choć nie był wcale przekonany, czy usłyszał prawdę. Zachert ukrywał wiele
rzeczy, a ten element również do nich należał. Przypomniał sobie słowa jakie
padły w tunelu. O tym, że jest po czyjejś stronie. Nadieżda miała rację, to
była polityka, co nie rokowało dobrze na przyszłość.
- Da, zajmiemy się naszym sprzętem, tawariszcz
lejtnant – odparł gładko Suworow, a do Waltera dotarło, że natrafił właśnie na
granicę swej władzy. Skinął głową, nie zamierzając na razie jej przekraczać,
aby nie zburzyć iluzji, którą wytworzyli. Spojrzał na Zacherta.
- Co to było, towarzyszu pułkowniku? - zapytał –
Uratowaliście nam tym granatem życie.
- Granat Mazura – wyjaśnił Zachert. – Prototyp, a
testy wypadają nadzwyczaj pomyślnie. Jak się okazało, miny niszczą układ
nerwowy Polaków, więc nasi naukowcy postanowili opracować elektryczną broń.
- Ale pojedynczy ładunek przecież nie działa –
wtrąciła Markiewicz.
- Skoncentrowana dawka już tak – wyjaśnił Zachert. –
W postaci skupionego impulsu. Wyładowanie ich destabilizuje. Wkrótce skończą
się prace nad bombami nowego typu i nasze suchoje będą mogły powstrzymać
Polaków, dzięki czemu odzyskamy zonę. Granat to impuls o mniejszym natężeniu
niż mina. Uratował nam życie.
- Zdaje się, że przy okazji usmażył wykrywacz,
towarzyszu pułkowniku – wtrącił Wszoła, sprawdzający sprzęt leżący na ziemi –
Obawiam się, że nasze radia także.
Okazało się, że miał rację. Wyładowanie przeszło
przez układy lampowe, najwyraźniej robiąc coś z ich elektryką.
- Nasze wszczepy też nie działają – zauważyła Tamara.
– Nie emitują impulsów, pewnie też zostały tym dotknięte. Stąd ból w karku.
- Oczywiście! – powiedziała Markiewicz. – To wam
pomogło przezwyciężyć tego twora. Kiedy jego układ nerwowy został
sparaliżowany, sprężenie zwrotne wprawiło nas w stan szoku, ale wyładowanie
elektryczne wszczepu wytrąciło was z tego, w przeciwieństwie do mnie i docenta…
- Doktor Markiewicz – przerwał jej Zachert, a w jego
głosie wyraźnie słyszalny był wysiłek i próba zachowania spokoju. – Odłóżmy te
dywagacje na później. Choć nie wszystkim, udało nam się na szczęście przeżyć.
Na razie mamy ważniejsze sprawy na głowie. Czy to coś może wyleźć tu na górę?
Markiewicz przez chwilę się zastanawiała.
- Nie sądzę – powiedziała po chwili. – To organizm
raczej nieprzystosowany do życia na powierzchni.
- Widziałem jak podobny organizm stawiał czoła tankom
i bombowcom – powiedział Walter. – Towarzysz pułkownik również.
Ciszę przerwał
głos Suworowa.
- Wot, nauka eta krietizm dla duraków.
- Jeśli mogę zaproponować coś, towarzyszu pułkowniku
– powiedział Walter – Zmieńmy pozycję. Poszukajmy schronienia i ustalmy gdzie
właściwie jesteśmy.
Tak uczynili.
Rozłożyli się obozem ćwierć wiorsty dalej, za
grafitowymi zaroślami, przez które przeszli gęsiego. Powietrze było gęste, a
roślinność skutecznie ograniczała widoczność. Gałązki okazały się niezwykle
kruche i pękały z trzaskiem przy najlżejszym dotknięciu. Szli powoli, rozglądając uważnie, lecz wokół
nic się poruszało, wreszcie udało im się wydostać na przecinkę, przypominającą
dawną drogę. Gdy tam stanęli, zrzucili plecaki i wystawili straż. Desantowcy
nie kwestionowali rozkazów Waltera, któremu wreszcie udało się dowiedzieć jak
się nazywają milczący żołnierze. Wroczek, Diakow i Głuchowski wraz z Możejką
stanowili milczącą elitę specnazu, w przeciwieństwie do ludzi Waltera nie
zdarzało im się nic powiedzieć, poskarżyć, ani odezwać. Być może była to
kwestia wyszkolenia, lub otrzymanych rozkazów. Nie tylko Walter dostrzegł, że
Zachert ukrywa przed nim informacje dotyczące misji, a także z jakiegoś powodu
mu nie ufa. Jego słowa w tunelu, gdy stracił panowanie nad sobą, były tego
wyraźnym dowodem.
Na razie jednak nie zastanawiał się nad tym. Bolała
go głowa, pusty żołądek domagał się pożywienia, a organizm odpoczynku.
Przyjrzał się przecince, na którą się wydostali. Biegła linią prostą, stanowiąc
przerwę między zaroślami. Wzdłuż niej po obu stronach wzrastały wysokie drzewa,
z grubymi pniami i skręconymi korzeniami wychodzącymi spod ziemi. Nad przecinką
górowały ich korony, osłaniając ją dużymi fioletowymi liśćmi. Dawno nie widział
tak bujnej roślinności, która przy temperaturach poniżej zera nie miała się
szansy rozwinąć. Tu jednak było dużo cieplej, choć niezbyt gorąco. Z gałęzi
zwieszały się kolczaste bulwy, z których kapał zielony sok. Jego wygląd
sprawiał, że nie miał ochoty ich dotykać. Coś podpowiadało mu, że może być to
niebezpieczne. Na szczęście idąc środkiem przecinki, wzdłuż korzeni, można je
było ominąć.
- Niesamowite – powiedziała Markiewicz. – Nie
widziałam nigdy takich roślin. Gdzie my właściwie jesteśmy?
- Głęboko wewnątrz Dzikich Pól – powiedział Zachert.
– Gdzie nie dotarł jeszcze żaden człowiek. Acz przyznam, że też chciałbym
określić naszą pozycję – wyjął z pojemnika przy pasie mapę.
- Skąd pewność, że to Dzikie Pola? – prychnął
Grzegorzewski. – Jeśli przeszliśmy przez zmienną, możemy być w każdym punkcie
czasoprzestrzeni…
- Ciężko zrezygnować, towarzyszu docencie, z teorii,
nawet gdy okazała się błędna? – zapytała z przekąsem Markiewicz.
- Równie dobrze, towarzyszko doktor, możemy wciąż
pozostawać w tunelu i być konsumowani – odciął się Grzegorzewski.
- Spokój – głos Zacherta był spokojny, lecz
stanowczy. Naukowcy umilkli.
- Pięć minut odpoczynku – zarządził Walter, – Wszoła,
Tamara zabezpieczyć przód. Towarzyszu Suworow, proszę pilnować naszych pleców.
Uważajcie na… cokolwiek.
- Ja znaju.
Nie znasz, stwierdził w duchu, przechodząc w kierunku
wystających korzeni. Wszoła usiadł na jednym z nich zrzucając z ulgą ciężki
plecak. Po wydarzeniach w tunelu potrzebował odpoczynku. Przyglądał się
podejrzliwie kolczastym owocom na gałęziach, po czym na kolanach położył PKM.
Walter sięgnął po skręta z neuronikotyną, którego miał zgniecionego w przedniej
kieszeni i zaczął szukać zapałek. Wpatrywał się przed siebie, w kierunku, w
którym biegła przecinka.
- Jesteśmy pierwszymi ludźmi, którzy dotarli tak
daleko w zonę – zauważyła Markiewicz. – Może to jest za zmienną w każdej zonie?
Taka roślinność? To będzie niesamowite zbadać próbki w Instytucie…
- Jeżeli wrócimy – stwierdził Grzegorzewski. – To coś
zostało w tunelu i będzie na nas czekać.
- Stalker jakoś przeszedł – mruknęła Tamara, a w jej
głosie dało się słyszeć drżenie.
- A skąd wiecie czy przeszedł? – zapytał docent. –
Równie dobrze mógł dojść tylko do tego stwora…
- Przeszedł – powiedział Walter, wciąż usiłujący
zapalić skręta.
- Nie zalecam neuronikotyny, towarzyszu lejtnancie –
stwierdziła Tamara. – Może zaszkodzić. Na pewno przeszedł? – zapytała jakby
szukała potwierdzenia.
- W moim stanie chyba nie zaszkodzi mi bardziej –
odparł. – Na pewno. Przyniósł coś z miejscowości Powsin, to daleko za mgłą.
Gdybyśmy byli w stanie określić gdzie jesteśmy, moglibyśmy się tam udać.
- Można by określić położenie na podstawie słońca,
księżyca i gwiazd – rzucił Grzegorzewski. – Gdyby było je tylko widać, ale
skoro to nie możliwe…
- Przestańcie siać defetyzm, towarzyszu – zirytował
się Zachert składając mapę.– Musimy wydostać się z tych zarośli, żeby
zorientować się w terenie. Nie mam pojęcia jak daleko zaszliśmy tym tunelem.
Kompas nadal nie działa – spojrzał nań, ale wskazówka wirowała wokół, wskazując
każdy z możliwych kierunków.
- Myślę, że to zmienna – powiedział Grzegorzewski,
wpatrujący się w niebo od czasu swych słów o gwiazdach. – Jest nad nami –
wyjaśnił.
Spojrzeli w górę, na falujące niebo.
- To by tłumaczyło, dlaczego nie można zrobić zdjęć
tego obszaru – powiedział Grzegorzewski – Jeśli nad tym obszarem jest zmieniona
fizyka i nie załamuje światła, bądź go nie przepuszcza…ani żadnych fal…
- Wiedzieliście już o tym wcześniej? – zapytał
Zachert.
- Nie do końca – obruszył się Grzegorzewski. –
Obszary wokół Dzikich Pól uniemożliwiają latanie, poruszanie się i obserwację
naukową, ponieważ przestają na nich obowiązywać znane nam zasady i wszelkie
stałe. Sądziliśmy, że zakłócenie obejmuje cały obszar, niczym tornado. Ale w
miejscu, w którym stoimy obowiązuje większość stałych fizycznych. Na pewno mamy
grawitację, ciążenie, obowiązuje termodynamika…
- Do rzeczy.
- Rzecz w tym – powiedział Grzegorzewski – że jeżeli
jesteśmy za czerwoną mgłą, to sprawdziłaby się wasza teoria, o tym, że stanowi
coś w rodzaju muru. A de facto jest kopułą, która odcina ten obszar od reszty
świata poprzez zmienną. A prócz tego, że samo w sobie stanowi to niesamowitą
informację, zaprzeczającą dotychczasowym teoriom, oznacza również, iż zmienna
fizyczna nie jest chaotyczna jak dotąd sądziliśmy…
- Rozumiem, do czego zmierzacie – przerwał Zachert. –
To znaczy, że stanowi ściśle określoną strefę, wyznaczającą granice, których
nie można minąć. To bardzo cenne spostrzeżenie – zamyślił się. – Wrócimy do
tego – powiedział i spojrzał na Waltera. – Na razie oddalmy się stąd i znajdźmy
jak najdalej od tunelu, nim zapadnie noc. Jakieś propozycje, co do dalszej
trasy?
Walter wskazał głową kierunek, w którym biegła
przecinka.
- Tędy, towarzyszu pułkowniku.
- Mogę spytać, czemu?
- Bo w tę stronę podążyli Okuniewa i Dżazijew. A to
znaczy, że tędy uciekał nasz stalker – odparł – który dotarł do miejscowości
Powsin.
- Słuszna uwaga – przyznał Zachert.
Wszyscy się podnieśli i założyli plecaki. Suworow
ustawił swych ludzi na tyłach, a Walter wraz z Wszołą ruszyli przodem.
- Uważajcie na te owoce – powiedziała Tamara. Kolce
niezbyt się jej spodobały.
Szli teraz w bladym cieniu korony drzew, a Walterowi
udało się dzięki temu określić pozycję słońca, które musieli mieć nisko nad
horyzontem za plecami. Nie było go widać przez zarośla, choć nieba nie
przesłaniały chmury. Ale oznaczało to, że zdążają na wschód, a także, iż czas
może zgadzać się z tym, który pokazywały ich zegarki. Co było w jakimś stopniu
dobrą wiadomością, bo oznaczało, że wbrew rojeniom Grzegorzewskiego, ich czasoprzestrzeń
nie została zakłócona.
Walter stąpał uważnie wymijając korzenie. W oddali
dostrzegał ścianę zarośli, którym przecinka ustępowała miejsca. Z lewej strony
dostrzegł coś w rodzaju zarośniętej ścieżki, prowadzącej w kierunku obiektu o
geometrycznym kształcie.
- Sprawdź – polecił półgłosem i stanął tuż przy
ścieżce, ubezpieczając Wszołę, który przemieścił się w tamą stronę. Dał znak
pozostałym, aby się zatrzymali i patrzył na poruszającego się żołnierza. Wszoła
po chwili wrócił.
- Ruina budowli – powiedział. – Kawałek ściany i
chyba piwnica. Całkiem zarośnięta.
Walter zerknął na pozostałych i po chwili dotarło do
niego na co spogląda, gdy zobaczył przecinkę z tej perspektywy.
- To droga – powiedział.
- Co takiego? – podchwycił Zachert. Walter podszedł i
wskazał mu ręką.
- To była droga – wyjaśnił. – Zobaczcie, te drzewa
posadzono w równych odległościach, nasadzono je specjalnie. Tędy biegła droga.
- Ale kto by sadził takie drzewa? – zdziwiła się
Tamara.
- One ewoluowały! – zawołała Markiewicz. – Oczywiście!
- Co takiego? – nie zrozumiał Zachert.
- Zobaczcie – mówiła rozentuzjazmowana naukowiec. –
Te drzewa były kiedyś normalne, podobnie jak Polacy byli kiedyś ludźmi. One po
prostu się zmieniły. To niesamowite… Wreszcie! Czynniki łysenkogenne w zonie
zmieniają ludzi w Polaków, wpływają też na rośliny! O tym wiedzieliśmy, ale
nigdy dotąd nie znaleźliśmy tak dużych – mówiła - Nie byliśmy tak daleko w jej
wnętrzu, nikt o tym dotąd nie wiedział! Na rubieży są tylko skarłowaciałe!
Podbiegła do grubego pnia i popatrzyła w górę, na
fioletowe liście i kolczaste owoce.
- Oczywiście – zawołała. – Pobiorę próbkę, ale to na
pewno jest kasztan.
- Aleja kasztanowa – pokręcił głową Walter, a Zachert
spojrzał na niego, po czym wybuchnął śmiechem.
- Doskonale! – zawołał, po czym poklepał w ramię nic
nierozumiejącego dowódcę Szpicy. – Towarzyszu lejtnancie, chodźcie! Jeśli się
nie mylę, to zaraz tu przed nami będzie jeszcze jedna droga.
Rzeczywiście się tam znajdowała. Droga pod
kasztanowcami dochodziła wprost do niej, kończąc się prostopadle przy trasie.
Była ledwo widoczna i nieużywana od lat, porośnięta wysoką suchą trawą w
kolorze granatu. Prowadziła z północy, gdzie znajdowały się zarośla i rosnące
wzdłuż niej drzewa, wysokie, zwieszające swe gałęzie. Na południe dokąd
prowadziła, roślinność była niższa, Walterowi zdawało się, że dostrzega za nimi
jakieś budowle, a dalej na horyzoncie las olbrzymich drzew. Nad nimi niebo
zaczynało powoli blednąć, a intensywny pomarańczowy kolor ustępował miejsca
szarości.
Wszedł powoli w wysoką trawę i zatrzymał się.
Powietrze było nieruchome, miało słodkawy, lepki smak.
- Gdzie jesteśmy, towarzyszu pułkowniku? – zapytał.
Zachert zbliżył się z mapą i pokazał mu rozstaj dróg, przy którym oznaczono
ustawiony krzyż. Nie było po nim śladu, co nie dziwiło, Walter pamiętał z zajęć
topografii wojskowej, iż po powstaniu LPKRR wszelkie oznaki dawnych kultów
zostały usunięte, aby odebrać Polakom po przegranej wojnie jakąkolwiek szansę
na popełnianie błędów ideologicznych.
- To jest Aleja Kasztanowa – powiedział Zachert, choć
na mapie nie było takiej nazwy. Następnie wyjaśnił – Przygotowując się do tej
wyprawy zebrałem wszelkie możliwe informacje o tym, co może nas tu spotkać,
również dane historyczne. Na południe, w kierunku nas interesującym, prowadzą
dwie drogi, jedna często uczęszczana i ubita, druga polna, o mniejszym
znaczeniu. Jesteśmy przy tej ostatniej, doprowadzi ona nas za kilka wiorst do
rzeki, wiedzie przez ostępy, nie ma przy niej żadnych miejscowości – uśmiechnął
się. – Przy tej drodze planowano kiedyś uruchomić kolejkę, a tam wybudować
osadę letniskową – wskazał na las widoczny na horyzoncie. – To Las Kabacki.
Jeszcze przed wojną z faszystami, przeznaczono go na park. A droga, zaraz po
wojnie z Polakami stała się mocno strategiczna – spojrzał w prawo. – A to
właśnie Aleja Kasztanowa. Kasztany podobno zasadzano w tym miejscu, aby mógł
tędy podróżować car, który obawiał się zamachu ze strony Polaków. Towarzyszko
Markiewicz, co pani robi? – skierował swe słowa ku kobiecie, która nachylała
się nad pniem drzewa.
- Pobieram próbkę – odparła.
- Proszę tego na razie nie robić – polecił szorstko.
– To nie jest czas i miejsce.
- Naukowy cel tej wyprawy…
- Jest drugorzędny towarzyszko, wbrew temu co pani
mówiono – przerwał. – Pani wiedza jest niezbędna i pomoże nam przetrwać, lecz
badania proszę odłożyć.
- Ale…
- Towarzyszko doktor – wtrąciła się złym głosem
Tamara. – Jestem tylko żołnierzem. Żołnierzem z praktyczną znajomością, tego,
co pani z taką fascynacją bada. Proszę tego nie lekceważyć i przerwać to, co
właśnie towarzyszka czyni, bo chcę przetrwać tę misję.
- Przetrwać? – zdziwiła się Markiewicz.
Tamara podeszła bliżej.
- Wszystkie twory, jakie wynurzają się z zony, mają
wybitnie wrogi charakter. Jak powiedzieliście sama, towarzyszko, ewoluują, a ta
ewolucja stanowi dla nas zagrożenie. Spotykaliśmy dotąd jedynie faunę,
zwierzęta i Polaków, jeśli tu mamy florę po zmianach adaptywnych, należy uznać
ją za równie niebezpieczną.
Markiewicz zirytowała się.
- Macie rację, jesteście tylko żołnierzem, nie wiecie
nic o podstawach biologii…
- Cisza! – polecił Zachert. – Nic dodać, nic ująć, do
tego, co powiedziała kapral Wiśniewska. Proszę tu wracać, towarzyszko
Markiewicz, nim naocznie przekonamy się, czy ewolucja kasztanów była drapieżna.
- Powinniśmy wziąć więcej napalmu – mruknął Wszoła.
Tamara odetchnęła ciężko. Zwalczała właśnie kolejny
objaw paniki, starając się opanować. Najchętniej podeszłaby teraz do Markiewicz
i uderzyła ją w twarz, uświadamiając jej, że znalazła się na wojnie, na wrogim
terytorium. Nawet zachowanie podstawowych środków bezpieczeństwa nie
wystarczało, musieli być gotowi na wszystko. Ta kobieta stanowiła zagrożenie,
narażała ich samym swoim podejściem do pobytu w tym miejscu, traktując go jak
przygodę, zapominając, iż zginęła już dwójka żołnierzy, a im cudem udało się
ujść cało. Grzegorzewski nie był lepszy, chował właśnie swoje instrumenty
pomiarowe, które wydobył cichaczem i mierzył przy ich pomocy temperaturę oraz
ciśnienie powietrza. Tamara po raz kolejny podwinęła rękaw, sprawdzając swą
skórę, szukając śladów pełznącego polactwa. Nic nie dostrzegła, nie wiedziała
jednak jak długo jeszcze utrzyma ten stan w miejscu, w którym się znaleźli.
Było obce i nieznane, właśnie to ją przerażało.
- Teraz, kiedy znamy już drogę, za jakiś czas wrócimy
tu w sile. Nasze oddziały pokonają rzecz w tunelu, przedostaną się tutaj i
zabezpieczą teren, pozostawiając spaloną ziemię. Komunistyczna potęga zapanuje
nad przyrodą. A wtedy będziecie mieli czas na swoje badania – Zachert poczekał,
aż Markiewicz odsunie się od drzewa, nim podjął przerwaną przemowę – Podążymy
tą drogą na południe. Jak wspomniałem dotrzemy tędy do rzeki. Teraz już wiemy
dokładnie gdzie jesteśmy.
- W serce nicziewo – mruknął Suworow.
- Na polach, między dawnymi wsiami Wolica i Kabaty –
sprostował Zachert. – Ale macie rację. To jest środek pustki, serce niczego. Tu
nigdy nie zamieszkał żaden człowiek, było tylko kilka folwarków. Sami zresztą
widzicie, że to miejsce w ogóle się nie nadaje do osadnictwa.
- A nasza droga nie nadaje się do dalszej wędrówki –
powiedział Walter, odejmując od oczu lornetkę. – Niezbędna będzie zmiana
planów, towarzyszu pułkowniku.
Pułkownik podszedł szybko i wziął ją od Waltera,
kierując soczewki na południe, w stronę lasu. Nad zaroślami dostrzegł olbrzymie
pnie drzew, wyrosłe ponad miarę, wysokie i ginące w chmurze skrywającej
całkowicie ich korony i zawieszonej nisko nad lasem. Była nieruchoma, jej krawędź rozmywała się na
szarzejącym niebie. Między pniami coś błyszczało, z tej odległości przypominało
srebrne liny, połączone ze sobą w misterną siatkę. Gdy Zachert przyglądał się
bliżej, nagle jeden z pni drzew poruszył się i przemieścił w głąb lasu.
Zorientował się, że to gigantyczna włochata noga, a to co się na niej
znajdowało, pozostawało niewidoczne, kryjąc swe olbrzymie cielsko w chmurze.
- Macie rację towarzyszu młodszy lejtnancie –
powiedział, oddając lornetkę Walterowi. – Postaramy się ten las ominąć.
- Znajdźmy miejsce na popas – dodał Walter. – Trudno
ocenić, ale wydaje mi się, że zaczyna się zmierzchać. Potrzebny nam odpoczynek,
nim ruszymy dalej – rozejrzał się. – Choć jesteśmy tu krótko jedno mnie
niepokoi, towarzyszu pułkowniku.
- Mianowicie?
- Sporo tu okazów nieznanej… jak to towarzyszka
doktor Markiewicz powiedziała, ewoluowanej flory. Nie spotkaliśmy na razie
jeszcze fauny. Jeśli aktywność tych Dzikich Pól jest podobna do innych zon…
różne rzeczy wyjdą w nocy. Powinniśmy wtedy mieć się gdzie obronić.
Zachert skinął głową.
- Zgadzam się. Wykonać, towarzyszu młodszy
lejtnancie.
Poszło wyjątkowo łatwo pomyślał Walter. Zachert
wydawał się być w jakimś stopniu opętany obsesją dotarcia na południe, na
szczęście pozostawał racjonalny. Walter nieco rozluźnił się, bowiem obawiał
się, że pułkownik wraz ze specnazem po prostu ich poświęci, aby zrealizować swe
tajemnicze cele. Nadieżda miała rację, toczył jakąś skomplikowaną grę,
przesuwał ich niczym pionki, byli częścią tajemniczej partii szachów z
niewidocznym przeciwnikiem. Tajemniczych „onych”, którzy wymsknęli mu się w
tunelu i których częścią najwyraźniej jego zdaniem mogli być żołnierze Szpicy.
Pułkownik ufał wyłącznie swoim ludziom.
- Coś nadchodzi, tawariszcz lejtnant – rzucił Wszoła,
klękając w wysokiej trawie. Żołnierzom nie trzeba było wydawać poleceń, wszyscy
nagle rozpierzchli się szukając schronienia, Zachert musiał jedynie warknąć na
naukowców, by schowali się z dala od przecinki. Walter wycelował swój karabin w
kierunku zarośli, starając się zachować ciszę.
Była to jednak tylko Nadieżda, która wynurzyła się z
krzaków po drugiej stronie drogi.
- Wstańcie, tawariszcz lejtnant – powiedziała.
- Stalker? – z trawy błyskawicznie uniósł się
Zachert.
- Doszliśmy go na dole – wskazała za siebie. – Tam
jest skarpa, uciekał do budynku na jej szczycie.
- Żyje?
- Tak, choć chwilowo nie może chodzić. Czeczen go
pilnuje.
- Może zmieńmy to chwilowo w stan permanentny –
mruknął Wszoła
- Co to za budynek? – wtrącił się Walter.
- Nie wiem – odparła. – Przypomina nieco kościół.
- W takim razie ruszamy – powiedział pułkownik.
- Jakieś ślady aktywności przeciwnika? – chciał
wiedzieć Walter.
Pokręciła głową.
- Nadzwyczaj pusto, nawet much tu nie ma – odrzekła.
– Ale są ślady i odchody. Czegoś dużego. Pokiwał głową. Stanowiło to dodatkową
zachętę, aby umocnić się gdzieś przed wieczorem.
- Za Okuniewą, gęsiego – polecił. Po chwili ruszyli,
naukowcy znowu znaleźli się w środku, na końcu zaś rozstawili się desantowcy.
Walter nie czuł się zbyt komfortowo mając ich za plecami.
Nadieżda poprowadziła ich przez niebieską trawę drogą
na północ, po obu stronach porośniętą grafitowymi zaroślami i wysokimi
drzewami. Szukał wzrokiem czerwonej mgły wiedząc, że idą w jej kierunku, jednak
nie potrafił jej dostrzec za linią cienkich gałązek. Przyglądając się im uznał,
że niegdyś mogły być głogiem, jeśli to co powiedziała Markiewicz o ewolucji
było prawdziwe. W pełni rozumiał jej poziom zdziwienia, nigdy wcześniej nie
widział takich roślin, ani nie był świadom ich istnienia. Dotąd wielokrotnie
patrolując Dzikie Pola, natrafiał jedynie na spustoszone ziemie i domostwa.
Zmienne potrafiły transformować całe połacie terenu, zawracając bieg rzek,
tworząc góry i doliny, a suchą glebę zmieniać w czerwone błoto lub piach, nikt
dotąd jednak nie natknął się na tak dziwne rośliny. Być może należało wejść
bardzo głęboko w zonę, aby je odkryć. A to już mu się nie podobało. Domyślał
się z jakiego powodu Tamara reaguje w taki sposób. Nie słyszał, aby ktokolwiek,
kto próbował zajść tak głęboko w Dzikie Pola, zdołał powrócić.
Nadieżda powiodła ich ku kolejnej przecince, będącej
niegdyś drogą. Prowadziła w kierunku skarpy, choć nie widzieli jeszcze jej
krawędzi. Przed nimi znajdował się duży obszar porośnięty przez drzewa o
fioletowych liściach, których korony wyrastały wysoko, nie pozwalając dostrzec
tego co znajdowało się dalej. Roślinność tutaj byłaby dużo bardziej bujna,
gdyby nie dawna droga, na której przejście wycięto jakiś czas temu przy użyciu
jakiegoś ostrego narzędzia, musieliby przedzierać się przez chaszcze. Zapewne
uczynił to wcześniej stalker. Wszoła nagle złapał za karabin, a po chwili zaczął
kląć.
- To nie żyje, uspokój się – powiedziała Nadieżda.
Przed nimi nieruchomo tkwił jakiś dziwny skrzydlaty
stwór, drapieżnik o pysku zaopatrzonym w kły. Walter nigdy takiego rodzaju
Polaka nie widział, gdy podszedł bliżej okazało się, że to kamienny posąg,
stojący na postumencie.
- Musieli uwiecznić twora, którego tu spotkali –
zdecydował.
Zachert za jego plecami zaśmiał się.
- Towarzyszu lejtnancie – powiedział. – Naprawdę
niewiele wiecie o historii swego kraju. To dobrze – po czym wyjaśnił – Niegdyś
kapitalistyczna burżuazja, nie oddawała w granicie ludzi pracy, nie
przypominano ludziom o hardości komunistycznego ducha. To gryf, a ten posąg
jest zapewne starszy, niż pojawienie się Polaków.
- Nie wiedziałem, że twory występowały tu już
wcześniej, towarzyszu pułkowniku – mruknął Walter.
- Raczej nie – powiedział Zachert. – Myślę, że to
istota wyobrażona. Kiedyś artyści tracili czas na takie rzeczy, a ich sztuka
nie służyła ludowi. Machina dziejów sprawiła jednak, że to co niegdyś śniło się
jedynie najbardziej zdegenerowanym artystom, stało się na Dzikich Polach
prawdziwe. A to co jest przed nami – wskazał budowlę ku której zdążali – To nie
kościół. To pałac. Ironią losu jest, że tu się zatrzymamy – dodał jakby
bardziej już do siebie.
Na wprost nich, pośród zarośli, znajdowała się bryła
budowli. Zapewne niegdyś była biała, teraz zza porastającego ją żółtawego
bluszczu i pomarańczowej rośliny, przypominającej winorośl, widoczne były
brudne ściany o szarym kolorze. Dostrzegali jej dziwny kształt, dwa piętrowe skrzydła,
z wysokimi oknami, zakończonymi łukami, jakich nie spotykało się w zrujnowanych
domach rubieży. Powyżej, na piętrze, okna miały już prostokątny kształt, nad
nimi zaś biegła balustrada. Skrzydła połączone były częścią cofniętą w stosunku
do nich, nieco uniesioną, bowiem prowadziły do niej szerokie schody. Tam
znajdowało się wejście, równie wysokie jak okna i także zakończone łukiem.
Najdziwniejsza była jednak okrągła kopuła, znajdująca się po środku,
najwyraźniej zastępująca część dachu.
- Natolin – powiedział Zachert, gdy zbliżali się do
budowli. – To jest właśnie ta ironia…
Budynek trawił ząb czasu, widać było, iż od lat jest
opuszczony. Drzwi wpadły do środka, okna były powybijane, a do środka wchodziła
roślinność. Do schodów na wprost biegła kiedyś zapewne droga, wychodząca z lasu
po lewej stronie, okrążająca dawny plac przed budynkiem. Teraz wszystko
porastała bujna i niepodobna do niczego roślinność. To właśnie do niej Walter
nie mógł się wciąż przyzwyczaić, przywykły do spustoszonych Dzikich Pól, gdzie
wróg widoczny był z daleka. Tu mógł ukrywać się dosłownie tuż obok nich, wśród
roślinności, za liśćmi porastającymi drzewa.
- Jest czysto – powiedziała Nadieżda, jakby odgadując
jego intencje.
Z prawej strony minęli inny budynek, podzielony na
dwie części, jedną piętrową, drugą parterową, przykryte pochylonymi dachami,
strasząc oknami pozbawionymi szyb. Przeszli wzdłuż niego i podążyli w kierunku
głównej budowli. Na schodach trzymając karabin na kolanach, oparty o kamienny
cokół z betonowym kielichem, siedział Czeczen. Spoglądał na swój plecak, a minę
miał niezbyt zadowoloną.
- Radio jest załatwione, tawariszcz lejtnant –
poinformował.
- Wiemy – odparł Walter, podchodząc bliżej. Kamienne
cokoły były cztery, połączone parami za pomocą metalowych barierek, między
dwoma z nich biegło przejście do wnętrza budynku. Leżał tam Rudy. Gdy Walter
podszedł bliżej zobaczył, że jego twarz jest zakrwawiona.
- Tylko nieprzytomny – wyjaśnił Czeczen. – Nie
posłuchał Nadieżdy, gdy kazała mu stanąć, więc go zatrzymała.
Zachert stanął nad stalkerem.
- Fachowa robota – powiedział. – Nos złamany, zęby
wybite… Czym to żeście zrobili, towarzyszko Okuniewa?
- Kolbą karabinu, towarzyszu pułkowniku – odparła. –
Kilka razy – dodała po chwili.
- Budynek bezpieczny? – przerwał Walter.
- Pusto – odparł Czeczen. – Od dawna nikogo tu nie
było.
- Powiedziałabym, że ten kto tu mieszkał miał
niewiele czasu na ucieczkę.– powiedziała Nadieżda. – W środku zostało sporo
rzeczy w szafach, jeszcze nie natrafiłam na taki dom na Dzikich Polach.
W zonie północnej ludzi z domów ewakuowano powoli,
gdy zaczęli pojawiać się pierwsi Polacy. Dopiero widząc, co wyłazi z Dzikich
Pól ludzie zaczynali porzucać gospodarstwa rolne i osiedlać się w podziemnej
Warszawie, gdy władze zorganizowały tam ratunek, a dawne wsie i miejscowości
stały się trwającą od lat strefą wojny. Tu jednak pełne szafy mogły świadczyć
także o czym innym. Fakcie, że jeszcze nigdy nie zdołali dotrzeć tu szabrownicy
i stalkerzy.
- Nadieżda na dach, Wszoła straż z przodu, Czeczen
pilnuj kierunku zachodniego, Tamara zbadać domostwo i znaleźć dogodne miejsce
na nocleg – rozkazał Walter. Niektórzy byli wyraźnie zawiedzeni, mając nadzieję
na odpoczynek, lecz szybko skinęli głowami i podnieśli się z miejsc. Suworow
zbliżył się do Zacherta i spojrzał na niego pytająco, jakby czekał na
przyzwolenie.
- Towarzysze naukowcy – powiedział Zachert. –
Proponuję udać się do środka, w ślad za kapral Wiśniewską.
- Ale… - chciał coś powiedzieć Grzegorzewski, lecz
Walter mu przerwał.
- Towarzyszu akademiku – powiedział. – Proponowałbym
wykonać rozkaz pułkownika. Stalker zabił dwójkę jego ludzi, więc zostanie mu
wymierzona sprawiedliwość, zgodnie z kodeksem cywilnym i wojskowym LPKRR. Nie
sądzę, żeby to była rzecz, którą chcieliby towarzysze oglądać.
- A, tak – skinął szybko docent głową i wraz z
Markiewicz podążyli do budynku. Suworow patrzył za nimi.
- Kodeks? – zapytał. – Dla niego?
- Młodszy lejtnant ma rację – powiedział Zachert. –
To nie będą rzeczy, które nasi towarzysze naukowcy mieliby ochotę oglądać. Nie
potrzebuję z ich strony oporu natury moralnej – spojrzał na Waltera uważnie, a
jego nagle przeszedł dreszcz. Poczuł się, jak gdyby wszedł na nowy etap
stosunków z Zachertem, który do czegoś go dopuszczał. – Obudź mi go – polecił
pułkownik sierżantowi.
Suworow nie potrzebował zachęty. Z całej siły kopnął
Rudego w podbrzusze, aż ten się zwinął i krzyknął z bólu. Zachert pochylił się
nad nim.
- Wiem, że byliście przytomni od jakiegoś czasu –
powiedział – I zapewniam was, że będziecie teraz przytomni przez cały czas, gdy
będziemy zadawać wam ból. Utrata przytomności to luksus, na który wam nie
pozwolimy.
- Nie proszę, ja… - wyjąkał Rudy, lecz Zachert uniósł
rękę.
- Czy wy wiecie kim ja jestem? – zapytał dobrotliwie.
– Nie wiem czy to do was dotarło. Nie jestem z Państwowej Inspekcji Handlowej,
nie jestem z milicji, nie jestem z Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego, ani
z sił wojskowych LPKRR… Ja jestem oficerem Gławnoje Razwiedywatielnoje
Uprawlenije. GRU. A to znaczy, że was już nie ma Rudy i nigdy nie było. W
każdym razie nie jesteście już człowiekiem – chwycił go za włosy i pociągnął
jego głowę ku górze. – Jesteście kukłą. Niczym więcej, niczym mniej. Znacie to
określenie?
- Nie – wycharczał stalker.
- To je poznacie. Aż nadto dobrze. Kukły są w częstym
użyciu w Akwarium. Kukły nie mają żadnych praw, nie odzywają się niepytane, nie
myślą. Po prostu słuchają. Zrozumieliście?
- Tak, ja…
Zachert wstał.
- Odezwaliście się bez pytania. Suworow, utnijcie coś
kukle. Nie język, może jeszcze pozwolimy mu mówić. Zadbajcie o to, aby kukła
nie mogła mieć już dzieci, bo byłoby to występkiem przeciw komunizmowi,
gdybyśmy pozwolili kukłom się rozmnażać.
Suworow wydobył swój czarny nóż. Rudy zaczął
krzyczeć, z początku cicho, zachłystując się powietrzem, później coraz głośniej.
- Towarzyszu pułkowniku… – zaczął Walter, lecz
Zachert spojrzał na niego beznamiętnie.
- Młodszy lejtnancie Walter, wraz z szeregowym
Dżazijewem zbadać resztę budowli – powiedział. – Wroczek, stańcie przy
drzwiach. Możejko, Głuchowski, zabrać kukłę tam dalej – wskazał na budynek,
który wcześniej minęli.
- Towarzyszu pułkowniku… – usiłował jeszcze
powiedzieć coś Walter, lecz Suworow klepnął go w plecy.
- Wykonać, towarzyszu lejtnancie- po czym usunął się
z miejsca, aby zrobić miejsce żołnierzom podnoszącym Rudego. Stalker nagle
odzyskał siły, zaczął wierzgać i krzyczeć, lecz nie miał szans się wyrwać.
- Szeregowy Dżazijew! – zawołał Zachert do Czeczena –
Dotrzymajcie towarzystwa swemu dowódcy! – Czeczen stojący nieopodal stóp
schodów otrząsnął się i ruszył w kierunku wejścia. Pułkownik popatrzył
spokojnie na Waltera. – Jak sami powiedzieliście, stalker zabił dwójkę
żołnierzy specnazu. Więc zapłaci za to w sposób jaki specnaz uzna za stosowne.
- Kodeks cywilny i wojskowy…
- Nie ma w tym wypadku zastosowania – powiedział
Zachert. – Kukła nie podlega prawom Republik Związkowych. Pozostawienie jej
zonie byłoby dla niej łaską. Zostanie ukarana. Odmaszerować! – patrzył z
naciskiem na Waltera, a tuż obok niego stanął Suworow mrużąc oczy, z nożem w
ręku, którym od niechcenia podrzucał. Czeczen wszedł na schody eskortowany
przez Diakowa i Wroczka, po czym złapał nagle Waltera za ramię.
- Tawariszcz lejtnant – powiedział z naciskiem. –
Kamandir.
Walter cofnął się do drzwi, patrząc w ślad za
stalkerem ciągniętym za zranione ramię w kierunku opuszczonego budynku. Zachert
i Suworow poczekali aż dowódca Szpicy wejdzie do pałacu, nim ruszyli w ślad za
swoimi ludźmi. Wroczek stanął w drzwiach, blokując całkowicie przejście, by
dopilnować aby nikt nie wyszedł na zewnątrz.
- Co tam się dzieje? – zapytała Markiewicz, widząc
wyraz twarzy Waltera. Tamara zmarszczyła czoło.
- Wojennaje sekriety – rzucił Czeczen po rosyjsku, a
ona jakby nie zrozumiała, co chciał jej przez to powiedzieć.
Wówczas z zewnątrz rozległ się krzyk Rudego i poniósł
echem po okolicy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz