poniedziałek, 12 grudnia 2022

Rozdział 15

 SPIS TREŚCI

<< Rozdział 14

15.

Obudził się z bólem głowy, w ciemności bunkra, pośród zatęchłego powietrza. Dotknął opatrunku założonego przez Tamarę, po czym podniósł się powoli, rozglądając wokół. Mimo akomodacji dostrzegał w ciemności jedynie kształty, w przeciwieństwie do dzieci urodzonych w warszawskim metrze, poruszających się w mroku niczym koty. Adaptacja, pomyślał. Wczoraj wydawało mu się to jasne i zrozumiałe, teraz nie pamiętał już, z jakiego powodu na Dzikich Polach nie działają radio ani skomplikowane układy elektryczne. Sięgnął po mniej skomplikowany układ, po czym przyświecając sobie latarką skierował się ku wyjściu. Po chwili mógł już ją wyłączyć, pałac tonął w świetle poranka. Podszedł do tylnego wejścia wyglądając na zewnątrz, spojrzał w kierunku samotnego budynku. Nadal panowała niepokojąca cisza, nie wiał nawet najmniejszy wietrzyk, drzewa nie poruszały swymi fioletowymi liśćmi. Kolor zmieniło jedynie niebo, stając się stalowoszare, przybierając barwę, do jakiej przyzwyczaiły go wędrówki przez rubieże.

- Wokół spokój, tawariszcz lejtnant – powiedziała Tamara schodząc po schodach. Przez chwilę miał ochotę zbesztać ją za to, że opuszcza posterunek, na którym pełniła wartę zgodnie z przypadającą jej kolejnością.

- Aż za cicho – powiedział. – Która to godzina?

- Dziewiąta.

- Obudź Czeczena, niech rozpali w piecu – polecił. – Może przed wyruszeniem uda nam się wypić ciepłego czaju.

- Byłoby wskazane – zgodziła się, – Szukacie czegoś? – zapytała widząc, jak Walter wychyla się przez okno i spogląda w niebo.

- W zasadzie nie – przyznał, zastanawiając się, z jakiego powodu szuka słońca, chcąc się upewnić, że jedynym obiektem na niebie. Nie mógł sobie przypomnieć, myśl umknęła równie szybko jak się pojawiła. – Nie da się tu nawet określić pory dnia, światło jest zbyt rozproszone.

Skierował się ku tarasowi, przechodząc pod kolumnami. Było ciepło, z całą pewnością nieco powyżej zera. Temperatura rzadka na Dzikich Polach. Ale Markiewicz miała rację, wszystko tu istniało wbrew jakimkolwiek znanym zasadom, obszary po zimie atomowej nie powinny mieć takiej roślinności, bogato  wegetującej w niskiej temperaturze. Gdy stanął przy barierce popatrzył na wprost, ku przecince biegnącej wzdłuż drzew, znikającej w lesie.

- Pójdziemy w tamtą stronę – usłyszał głos Zacherta, wychodzącego właśnie z wejścia do schronu znajdującego się poniżej. Pułkownik patrzył na Waltera, wprost w górę, lecz nagle jego oczy się rozszerzyły. Walter podążył za jego wzrokiem.

- Co to ma znaczyć? – warknął Zachert, a dowódca Szpicy przemieścił się na podest poniżej tarasu, zsuwając się bokiem skarpy. Po chwili patrzył na ścianę, wczoraj noszącą wyłącznie ślady działań atmosferycznych. Dziś wyglądała inaczej. Przez jej środek biegły liczne rysy i pęknięcia, znaczyły ją liczne zadrapania, widzieli ślady wielkich pazurów, głęboko odciśniętych w zdrapanym tynku. Przysunął się bliżej, podczas gdy Zachert wrzeszczał na Możejkę, stojącego na czacie. Tamten tłumaczył się po rosyjsku, powtarzając, iż pozostawał przez cały czas ukryty u wejścia do korytarza, lecz daje sobie ręce uciąć, iż nic podczas jego warty się nie poruszyło się jego otoczeniu. Podczas gdy pułkownik wzywał Suworowa, Walter badał otoczenie.

Skutkiem krzyków Zacherta na zewnątrz pojawili się wszyscy żołnierze specnazu. Widząc ich zdumienie i słuchając zapewnień, że nie mają pojęcia co zaszło, Walter był skłonny im wierzyć. Musiał przyznać, że satysfakcję sprawia mu mina Suworowa, który patrzył na pozostałych desantowców z wzrokiem pełnym podejrzliwości.

- Zostawcie, towarzyszu pułkowniku – wtrącił się, spoglądając w dół skarpy, w kierunku stawu.– To nie ich wina. To zona.

- Co takiego? – poirytowany Zachert popatrzył w jego kierunku.

- Mamy takie powiedzenie – odrzekł Walter. – Dzikich Pól nie pojmiesz i zwykłą miarą nie zmierzysz, można je jedynie przeżyć.

Zachert patrzył na niego z niedowierzaniem, po czym nagle wybuchnął śmiechem. Atmosfera wyraźnie zelżała.

- Popatrz, Suworow – powiedział pułkownik. – Skąd ja znam te słowa… Niegdyś mówiono tak o moim kraju, umom Rosji nie paniat, arszynom jejo nie izmierit… nieważne. – Suworow miał minę podobną do Waltera, także nie pojmował, z jakiego powodu Zachert mówił o rosyjskiej KRR. Pułkownik spoważniał. – Co mieliście właściwie na myśli?

- Popatrzcie – Walter pokazał na skarpę i teren położony nad stawem. – Nie ma żadnych śladów, na ziemi poniżej ani na tarasie. Cokolwiek uczyniło to temu kawałkowi ściany, nie pozostawiło żadnych innych dowodów swej obecności.

- Przybyło powietrzem?

- Nie sądzę, żeby możliwe było zauważenie tego czegoś – odparł spokojnie Walter. – A nawet mam wrażenie, że lepiej dla Wroczka, Głuchowskiego, Możejki i Diakowa, że nie zorientowali się, iż coś tu jest. Nie wiem czy wyszliby z tego cało.

- Ubiliby – mruknął Suworow. Nim Walter zdążył odpowiedzieć, Zachert odezwał się mocno podejrzliwym tonem.

- Spokojnie jakoś to przyjmujecie… - wycedził. – Dziwne to w przypadku wiecznie czujnego młodszego lejtnanta. Zachowujecie się, jak gdybyście nie czuli zagrożenia.

- Bo co najmniej w promieniu wiorsty go nie ma – odparł Walter, choć nie potrafił wyjaśnić skąd to wie. Jego instynkt milczał, był pewien, iż wokół nie ma Polaków – Towarzyszu pułkowniku, poleciliście dołączyć mi do tej wyprawy z powodu znajomości Dzikich Pól. Nie znam ich i nie staram się zrozumieć. Towarzyszka Markiewicz uświadomiła mi wczoraj, że obawia się nieznanego, bo go nie zna. Ja do niego przywykłem. Zdarzało się w zonie, że trzymaliśmy wartę całą noc, a gdy wstawał dzień okazywało się, że góra, na której rozłożyliśmy obóz zmieniła się w dolinę i nikt tego nie zauważył. Czasem świtem, po przebudzeniu, dostrzegaliśmy biegnące wokół obozu ślady, podchodzące do każdego z nas, jak gdyby coś nas dokładnie oglądało, mimo iż wartownik zapewniał, że nie zmrużył oka. Nie wiem, czym było to, co nas odwiedziło, ale doświadczenie uczy, że jeśli chciałoby nas dopaść, nie przetrwalibyśmy nocy. Skoro zostawiło nas w spokoju, możemy iść dalej. Jeśli was to uspokoi, kapral Wiśniewska, zmierzy zaraz poziomy promieniowania.

Twarz Zacherta była nieprzenikniona. Nie odzywał się, zastanawiając się nad tym, co usłyszał. Do przodu wysunął się Suworow.

- A mienia jedna nauka – powiedział patrząc wrogo na Waltera. – Pierwyj strielać. I potomu ja żiwiot.

Walter wytrzymał spojrzenie.

- Na Dzikich Polach obowiązuje jedna zasada – oznajmił. – Strzelić zawsze się zdąży. Uczyńcie to pierwsi, a zwrócicie na siebie uwagę. I w najgorszym wypadku zginie tylko jeden żołnierz, towarzyszu sierżancie.

Suworow prychnął, pokazując co sądzi o słowach Waltera.

- Suworow, sprawdźcie co z kukłą – Zachert wreszcie się odezwał. Wciąż patrzył nieufnie na dowódcę Szpicy, po czym przeniósł wzrok na ścianę. – Powiedziałbym, że to, co ją drapało, było znacznych rozmiarów. I miało wielkie pazury.

- Czymkolwiek było, już odeszło – powiedział Walter, wciąż zastanawiając się, z jakiego powodu jest o tym tak głęboko przekonany.

 

Podejrzenia Zacherta jakby się rozwiały, Tamara mierząc poziomy promieniowana czujnikiem zapewniła go, że natężenie nie jest wysokie. To, co pozostawiło na murze ślady, nie sprawiło, aby odczyty wskazywały na zwiększone skupienie polactwa. Jednak humor nie dopisywał nikomu, a nastroje były raczej ponure. Posiłek spożyli w milczeniu. Żołnierze pogrążyli się w myślach, a Grzegorzewski wraz z Markiewicz spoglądali na siebie niechętnie. Wreszcie wszyscy złożyli swe plecaki u stóp tarasu, przygotowując się do wyruszenia.

Walter podszedł do Zacherta.

- Dokąd teraz, towarzyszu pułkowniku? – zapytał widząc, że pułkownik studiuje mapę.

- Przecinką na wprost – odparł Sokół. – Powiedziałbym, idźmy na wschód, gdybyśmy byli w stanie stwierdzić, że kierunki świata się nie zmieniły, ale kompas wariuje. Około wiorsty stąd za lasem powinna być droga, wiodąca z Wilanowa przez Powsin. Jeśli nie zajdzie nic nieprzewidzianego, chciałbym dzisiaj dojść dalej.

Lecz nieprzewidziane już się wydarzyło, znaleźli się wewnątrz niego już wczoraj. Walter nie powiedział jednak tego głośno.

- Więc nie wracamy? – zapytał Grzegorzewski. – Powinniście rozważyć taką możliwość, towarzyszu pułkowniku, dokonane przez nas odkrycia…

- Idziemy dalej. W kierunku centrum tej… anomalii – odparł Zachert.

- Ale…

- Towarzysz docent wyraża po prostu obawy natury naukowej – wtrąciła się Markiewicz.

- Oparte na czymś konkretnym?

- Refrakcja światła w atmosferze… – zaczął Grzegorzewski, lecz Zachert machnął gniewnie ręką.

- Nie zamierzam słuchać waszych wykładów. Zmienił się kolor nieba. Czy nam bezpośrednio zagraża?

- Nie, ale…

- W takim razie idziemy dalej – uciął.

Próbę dalszych protestów przerwał widok nadchodzącego Diakowa. Ciągnął za sobą na łańcuchu ludzką sylwetkę. Miała ręce związane z tyłu, powłóczyła nogami stawiając je bardzo szeroko, jej twarz była zakryta skórzaną maską, stanowiącą jednocześnie knebel. Łańcuch przyczepiono do obroży zaopatrzonej w ostre zakończenia skierowane do wewnątrz, wbijające się w szyję. Tamara odwróciła wzrok, a Wszoła pobladł. Walter omal nie sięgnął odruchowo po broń. Zacisnął dłoń w pięść, gestem który nie uszedł uwagi członkom jego oddziału. Żołnierze Szpicy spojrzeli na swego dowódcę. Jedynie Nadieżda wpatrywała się w stalkera jak urzeczona, z wyraźną fascynacją.

Stalker prowadzony na uwięzi potknął się schodząc ze skarpy i wywrócił. Diakow nawet się nie zatrzymał, szedł dalej ciągnąc łańcuch, który naprężył się a następnie szarpnął sprawiając, iż obroża wbiła się w ciało. Rudy gwałtownie się poderwał, wydając jakieś dźwięki, które zapewne były krzykiem i usiłował pójść dalej, lecz znowu upadł koło Suworowa. Ten kopnął go mocno w brzuch, sprawiając, iż stalker przewrócił się i zwinął, lecz wówczas Diakow znowu pociągnął za łańcuch.

Walter nagle poczuł w sobie znowu wściekłość. Nim zdążył się odezwać, uprzedził go Suworow.

- Szto ty gawarił? – przysunął się do Czeczena, stojącego obok swojego dowódcy.

- Powiedziałem, żebyś spróbował z kimś swojego wzrostu, russkaja dika – głos Dżazijewa był prawie niesłyszalny, przeznaczony jedynie dla Suworowa, który momentalnie położył rękę na swym nożu.

- Uważaj, żebyś się nie skaleczył, bo ci ktoś może ten nożyk zabrać – Czeczen wciąż nie wykonał żadnego ruchu, ale spiął się cały gotów do zadania ciosu.

Nim którykolwiek zdążył coś uczynić, Walter wsunął się bezgłośnie pomiędzy nich.

- Czy to naprawdę konieczne? – zapytała głośno Markiewicz, nieświadoma wzrostu napięcia między żołnierzami. Nie uszło ono uwagi Zacherta, który podniósł głos.

- To kukła. Nie ma już żadnych praw. Jest prawie zwierzęciem. Skoro nie jest człowiekiem, będzie warunkowana metodą Pawłowa. Jak każdy, kto nie zachowa dyscypliny – ostatnie słowa wypowiedział z naciskiem. Suworow powoli się cofnął, wciąż wpatrując w Czeczena, który splunął na ziemię.

- Ale… - odezwała się Markiewicz.

- Towarzyszko doktor, kukła jest nam niezbędna – powiedział Zachert. – Pójdzie na czele, poprowadzi nas, abyśmy byli uprzedzeni o ewentualnych zagrożeniach.

- Nie – powiedział Walter.

- Słucham? – zapytał Zachert w ciszy, która nagle zapadła.

- Na czele pójdzie mój oddział, towarzyszu pułkowniku – powiedział Walter. – Czyż nie po to w tej wyprawie bierze udział Szpica, aby dzięki swemu doświadczeniu z zony, doprowadzić ją do celu?

- W rzeczy samej, towarzyszu lejtnancie – potwierdził po chwili Zachert.

Kolejna próba sił, której żaden z nich nie wygrał – stwierdziła w duchu Nadieżda. Do rzeczywistości przywołał ją twardy głos Waltera.

- Okuniewa na czoło, Wszoła, Dżazijew skrzydła, rozproszenie na sto arszynów, Wiśniewska zamykasz – rozkazał. Musi być naprawdę wściekły i jest to widoczne, stwierdziła, ruszając do przodu. Zorientowała się, że Walter podąża za nią, najwyraźniej chcąc oddalić się jak najdalej od specnazu, bądź nie chcąc widzieć uwięzionego stalkera.

- Towarzyszu lejtnancie – zawołała za nimi Markiewicz. – Uważajcie na te drzewa. Czymkolwiek by one nie były.

Skinął głową.

 

W rezultacie wciąż utrzymywali kontakt wzrokowy, lecz Szpica podążała w oddaleniu od specnazu. Drużynę wiodła Nadieżda, za nią podążał Walter, mając po prawej i lewej stronie Wszołę i Czeczena. Ten ostatni, prócz wpatrywania się w zarośla porastające las, pilnował także doktor Markiewicz, usiłującą dogonić Waltera. Za nią szedł Grzegorzewski, mówiący coś zawzięcie do Zacherta, zachowującego milczenie. W pobliżu pułkownika niczym cienie przemieszczali się żołnierze specnazu, jako przedostatni szedł Diakow ciągnąc łańcuch z wlekącym i wywracającym się stalkerem. Pochód zamykała Tamara, patrząca często do tyłu, nie chcąc mieć stalkera przed oczami.

Zeszli skarpą nad brzeg, omijając staw szerokim łukiem. Ostrzeżenia nie były potrzebne, nikomu nie podobała się jego czarna i nieruchoma toń. Brzegiem prowadziła dawna ścieżka, biegnąca do kamiennego mostu, całkowicie innego niż zrujnowane przeprawy na jakie czasem natrafiali. Wyginał się łukiem nad kanałem płynącym ze stawu, kierując szlak w zarośla grafitowej roślinności, trzaskającej i pękającej, gdy przez nią przechodzili. Wreszcie wyszli na przecinkę, by odkryć po chwili, że wędrują dawną drogą, porastaną przez niebieskie trawy. Nad nimi drzewa rozkładały swe fioletowe gałęzie.

Szli powoli na wschód, a roślinność zaczęła się zmieniać. Liście stawały się coraz większe i grubsze, przybierały barwę mięsistej czerwieni.  Pnie rosły coraz bliżej siebie i przysunęły do drogi, a Walter dostrzegł w lesie zrujnowaną budowlę, której przeznaczenia nawet nie był w stanie się domyślić. Zaczynała i kończyła się pośrodku nicości, wysokie łuki z czerwonej cegły zakończono płasko i zdawały się nie mieć żadnego przeznaczenia, urywając się gwałtownie. Kolejny przejaw dziwnej aktywności zony.

Gdy drzewa znalazły się na skraju drogi, Wszoła i Czeczen przysunęli się bliżej, nie chcąc wchodzić w las. Czerwone liście były wielkości człowieka, wciąż nieruchome, wzbudzały swą barwą i fakturą duży niepokój. Wkrótce zarośla odsłoniły przed nimi budowlę – niską, ze spadzistym dachem i dużą ilością półokrągłych okien. Najwyraźniej pałace wyróżniały się łukowatymi otworami i kolumnami. Z budowli wynurzyła się Nadieżda i pokręciła głową, dając do zrozumienia, że nie napotkała wewnątrz śladów Polaków. Tuż przed nimi znajdował się mur, do którego przylegała budowla, a brukowana niegdyś droga prowadziła wprost do znajdującej się w nim bramy. Metalowe pręty bramy umieszczono między dwoma wysokimi słupami, ozdobionymi na szczycie dziwacznymi dekoracjami. Mur przesłaniał widok, jednak za furtą można było dostrzec, iż las ustępuje powoli miejsca otwartej przestrzeni, choć drzewa wciąż porastały krawędź drogi. Na północy nie sposób było zobaczyć niczego, z powodu ściany drzew i gęstych zarośli, na południu przez prześwity coraz bardziej widoczne stawało się znajdujące tam pustkowie.

Nadieżda szarpnęła bramę, po chwili dołączyli do niej Wszoła z Czeczen. Mur nie był wysoki, lecz Walter wolał się nie zastanawiać w jaki sposób Suworow i jego ludzie zmuszą do przejścia górą stalkera. Zardzewiałe wrota ustąpiły z głośnym trzaskiem, wypadając z zawiasów, po czym runęły do przodu uderzając z hukiem o ziemię. Żołnierze cofnęli się, panowała jednak cisza, a hałas nie zwabił żadnej istoty.

Minęli bramę, drogę wyłożono charakterystyczną czerwoną kostką, prostokątne kształty przylegały do siebie ściśle, między nimi wyzierała niebieska trawa. Na południe za drzewami widoczne było pustkowie porośnięte niską roślinnością koloru brązowego, a Dzikie Pola zaczynały wreszcie wyglądać znajomo. Wciąż nie byli w stanie niczego dojrzeć w kierunku, w którym znajdowała się Warszawa, roślinność z tej strony drogi była zbyt gęsta. Podążali naprzód powoli, Walter odwracał się sporadycznie by sprawdzić, czy pozostali nie zostają z tyłu.

Czeczen zatrzymał się na krawędzi drzew i patrzył w pustkowie. Za niskimi zaroślami ciągnął się obszar ziemi, na którym z rzadka niczym wyspy wyrastały kępy drzew. Ziemię porastały wysokie trawy. Horyzont był zamglony, lecz widoczność poprawna.

- Co cię zaniepokoiło? – zapytał Walter.

- Dzikie Pola – odparł Czeczen. – Ziemie jałowe.

Spoglądali na pustkę, usiłując dostrzec coś w dali, w którą się kierowali.

- Ziemia jest poruszona – powiedział wreszcie Walter.

- Zauważyłem, tawariszcz lejtnant – skinął głową Dżazijew. – Coś się po niej przesuwało.

- Albo pod nią – zgodził się Walter.

Patrząc na grunt znaczony bruzdami ziemi, porośnięty karłowatą trawą obaj pomyśleli o tworze, z jakim już miewały do czynienia oddziały rozpoznania. Ślady biegły na południe, ginąc wśród zarośli.

- Czemu się zatrzymujecie? – zapytał Zachert, który pojawił się za nimi, jak zawsze poruszając się bezszelestnie.

- Trzeba będzie zachować ciszę, towarzyszu pułkowniku - powiedział Walter. – Są tu ślady istot, których nie chcielibyśmy spotkać.

- Rozumiem – pokiwał głową pułkownik. – Myślę, że niedługo dotrzemy do drogi, o której wspominałem.

Walter ruszył w ślad za Nadieżdą. Minął Markiewicz pijącą z manierki, która wyraźnie chciała coś do niego powiedzieć, lecz nie zatrzymywał się. Wciąż nie miał nastroju, a ból głowy zelżał jedynie trochę. Przyśpieszył kroku. Do drogi było niedaleko, wydawało mu się, że dostrzega już skrzyżowanie. Drzewa po prawej stronie rosły rzadko. Nieopodal jednego z nich czekała Nadieżda.

- Polacy – powiedziała, wskazując na pustkowie.

- Wiem – odparł. – Ale ślady były stare.

- Mówię o tych na niebie – wskazała.

Przyłożył do oczu lornetkę. Z południa nadlatywały kształty, które z daleka można było wziąć za ptaki i pierwszy przejaw życia napotkanego przez nich na Dzikich Polach. Wrażenie to zniknęło, gdy wyostrzył powiększenie. Sylwetki unoszące się na niebie były człekokształtne, duże i ciężkie, niesione powoli na błoniastych skrzydłach. Dostrzegł trzy, przesuwające się powoli nad polami, niczym myśliwce na patrolu.

- Szto eto? – zapytał Czeczen, który zbliżył się do nich. Splunął.

- Dobre pytanie – mruknął Walter, dając znak ręką grupie idącej z tyłu, aby zatrzymała i poszukała schronienia. Ukryli się za zaroślami, śledząc wzrokiem nadlatujące istoty. Walter widział jak się zbliżają, a ich głowy obracają na grubych szyjach. Skrzydła, choć miały dużą rozpiętość, były cienkie, ostro zakończone, nie powinny móc utrzymać ich w powietrzu. Przez lornetkę dostrzegł duże paszcze zaopatrzone w zęby.

- Zachować spokój – polecił półgłosem. Dwa kształty zawisły niecałe ćwierć wiorsty od nich, po czym zaczęły pikować w dół, niczym suchoje spadające po zdobycz. Jak błyskawica śmignęły w kierunku ziemi, znikając w zaroślach. Trzecia istota krążyła w górze.

Po chwili dwa twory uniosły się, trzymając coś w swych czterech szponiastych. Było na tyle duże, że musiały ją trzymać z przodu i tyłu. To, co pochwyciły, szarpało się machając krótkimi odnóżami, miało wielkość niedużego domu, nie wiedzieć w jaki sposób zdołało ukryć się w niskich zaroślach. Było olbrzymią bryłą mięsa, a Walter nie miał pojęcia jak istota była w stanie się poruszać, lecz znieruchomiał gdy trzeci twór otworzył pysk. Spośród zębów wystrzeliło coś w rodzaju długiego żądła, trafiając w jego tłuste ciało. Momentalnie znieruchomiał, a latające istoty ustabilizowały lot. Skierowały się na południe, lecąc w kierunku horyzontu. Trzeci pozostał w tym samym miejscu, krążąc nad polami. Powoli kierował się w ich stronę, wyraźnie poszukując zdobyczy. Śmignął w dół, znikając pośród krzewów, gdy pojawił się ponownie z trudem wznosił się w górę, unosząc wierzgającą bryłę. Wyraźnie była jednak dla niego zbyt ciężka, nie był w stanie utrzymać machającej małymi nóżkami istoty. Nagle wyślizgnęła mu się, wypadając z łap. Uderzyła o ziemię, wpadając w zarośla, które się zachwiały. Latający stwór otworzył paszczę, choć nie wydał żadnego dźwięku, Walter poczuł jak jego głowa pulsuje. Ścisnął karabin, nie zamierzał jednak strzelać. Stwór wznosił się coraz wyżej, krążąc nad ich kryjówką. Przelatywał nieopodal nich, gdy padł strzał.

Pocisk przebił czaszkę sprawiając, że istota runęła na ziemię niczym kamień, uderzając w ziemię nieopodal nich. W zapadłej ciszy Walter poderwał się i ruszył w kierunku strzelającego. Suworow opuszczał właśnie swój karabin snajperski. Na widok Waltera podążającego w jego kierunku, podniósł się z przyklęku pod drzewem po lewej stronie drogi.

- Ja ubił gada – powiedział i popatrzył w stronę, gdzie jeszcze przed chwilą latał stwór.

Prawdopodobnie wyłącznie dlatego dał się zaskoczyć, całkowicie nie spodziewając tego co nastąpiło. Na jego twarzy wylądowała pięść Waltera, a uderzenie nim zachwiało. Momentalnie upuścił karabin i przybrał pozycję gotowości do walki, sięgając po nóż.

- Durak! – warknął Walter. Kątem oka dostrzegł podążającego w ich stronę Zacherta.

Nim jednak zdążyli uczynić coś więcej, ziemia w miejscu, w którym upadł stwór eksplodowała. Wystrzeliła w górę, wznosząc się wysoko, ponad nich. Pośród opadającego piachu dostrzegli wynurzający się spod ziemi okrągły kształt z otworem gębowym, wokół którego wisiały setki czułek. Łeb przyczepiony był do długiego odwłoka, pozbawionego jakichkolwiek odnóży. Istota niczym wąż przygotowujący się do ataku zatrzymała się i zaczęła kołysać, kierując swe czułki ku górze. Z nieprzyjemnym plaśnięciem połknęła spadające ciało latającego twora, wyrzucone wcześniej w powietrze, gdy wydobywała się spod ziemi.

- Agoń! – krzyknął Suworow wycelowując.

- Nie strzelać! – zawołał Walter, lecz jego słowa utonęły wśród wystrzałów serii kałasznikowa. - Priekriatić agoń! – krzyknął, lecz żołnierze specnazu otworzyli ogień i nie słyszeli jego słów, bądź też nie zamierzali przestać strzelać.

Tamara przypadła do ziemi na dźwięk wystrzałów, celując w istotę. Nie pociągnęła za spust, podobnie jak żaden z żołnierzy Szpicy. Udało im się właśnie zrobić najgorszą możliwą rzecz z punktu widzenia oddziału rozpoznania, dali się wykryć. Wężowego twora miała na wprost siebie, kilkanaście arszynów od drogi, na której stali strzelający desantowcy. Tuż za nimi znalazł się Grzegorzewski, wpatrujący się w niemym zdumieniu w istotę, zatykając uszy rękami. Markiewicz miała więcej instynktu samozachowawczego, cofała się w widocznym przerażeniu w kierunku zarośli. Zachert pozostał pośrodku drogi, jakby zamarł, spoglądając na istotę.

Kule zdawały się nie czynić jej żadnej krzywdy, zagłębiając w jej ciało, jednak nie będąc bardziej dokuczliwe niż tnące człowieka gzy. Łeb przełykający latającą istotę, przechylił się w ich kierunku i popatrzył jak gdyby z zainteresowaniem. Stwór uderzył z błyskawiczną szybkością, wprost ku nowym ofiarom, wciąż krańcem długiego tułowia zagłębiony w ziemi. Wyskoczył spod ziemi cały, spadając w miejsce, gdzie stali żołnierze specnazu. Spadł na Możejkę, połknął go, łapiąc stojącego obok Grzegorzewskiego. Uniósł się ku górze, usiłując przełknąć swe zdobycze.

- Tyralierą – zawołał Walter, dostrzegając jak Suworow przeładowuje broń. Wyraźnie nie zamierzał go posłuchać, pozostało więc tylko jedno rozwiązanie. Podbiegł do desantowca i wyprowadził kopniak w jego brzuch. Suworow zgiął się, lecz nie wypuścił karabinu. Przeturlał się i wycelował w Waltera, choć snajperka była mocno nieporęczna. Nim zdążył zrobić więcej na jego głowę spadł cios. Uderzenie kolbą kałasznikowa posłało go na ziemię. Pokręcił głową z niedowierzaniem, lecz drugi cios trafił go w twarz wybijając zęby i pozbawiając przytomności.

- Jebcok – powiedział Czeczen, w którego właśnie wycelowali kałasznikowy pozostali specnazowcy, przestając strzelać do twora.

- Wszoła, ściągnij jego uwagę – zawołał Walter, wbiegając między Czeczena a desantowców. Tuż obok mieli istotę, usiłującą właśnie przełknąć swą zdobycz, więc rozpoczynanie wzajemnej strzelaniny wydawało się samobójczym rozwiązaniem. Walter zwrócił się więc do Zacherta, który wydobywszy pistolet był gotów do konfrontacji i celował w jego głowę.

- Towarzyszu pułkowniku – powiedział. – Wyprowadzę nas stąd. Skoro nie chcą wykonywać moich rozkazów, niech przynajmniej nie przeszkadzają.

Zachert wyraźnie zastanawiał się, nie wiedząc czy mierzy się z buntem, czy samowolą. Walter zdążył poznać już to spojrzenie w tunelu, pełne paranoicznej podejrzliwości. Pułkownik podjął jednak decyzję w ułamku sekundy.

- Specnaz! K’mnie! – polecił.

Walter skinął głową. W tle odezwał się PKM Wszoły, jedyny karabin, który w tej chwili strzelał. Oddalony od twora żołnierz znajdował się na krańcu drogi, nieopodal skrzyżowania. Tuż za nim klęczała Nadieżda, z lunetą karabinu przytkniętą do oka, gotowa do oddania strzału. Walter nie musiał już wydawać im rozkazów świadom, iż wiedzą dobrze co uczynić. Musieli jedynie zgrać wszystko dobrze w czasie.

Gdy twór pochylił łeb w kierunku Wszoły, ten przestał strzelać, a karabin rzucił na ziemię. Sięgnął po granat. W chwili gdy łeb naprężył się gotując do skoku, wyciągnął zawleczkę i rzucił w jego kierunku.

Granat wybuchł wprost przed istotą, która wystrzeliła do przodu. Z twora trysnął biały płyn, lecz wybuch nie zrobił mu zbyt wielkiej krzywdy. Potrząsnął gniewnie łbem otwierając szeroko liczne oczy rozmieszczone po obu stronach. I w tej samej chwili w jedno z nich trafił precyzyjny strzał Nadieżdy, a kula rozrywająca eksplodowała wewnątrz ciała, niszcząc tkanki mózgu.

Truchło istoty uderzyło o ziemię w drgawkach, poruszało się przez chwilę, po czym znieruchomiało.

Walter wyprostował się. Spoglądał na twora, po czym rozejrzał się wokół.

- Obserwować okolicę! – zawołał. – Szyk osłonowy!

Szpica momentalnie rozproszyła się, zajmując wyuczone pozycje. Walter spojrzał na Zacherta, który wciąż nie schował pistoletu.

- To właśnie te stwory, których uwagi nie chcieliśmy zwracać – powiedział.

Pułkownik skinął głową.

- Rozumiem.

Walter podszedł w kierunku desantowców. Diakow, Głuchowski i Wroczek opuścili kałasznikowy.

- Nie jesteście na wojnie towarzysze – powiedział po polsku, nie dbając o to czy go zrozumieją. – Jesteście na Dzikich Polach. Konsekwencja  głupoty waszej i waszego sierżanta mogła być tylko jedna.

Odwrócił się i odszedł w kierunku swoich ludzi. Widział jak Markiewicz łka, a na ziemi leży stalker, nieprzytomny lub korzystający z chwili odpoczynku. Zachert stanął nad nieprzytomnym Suworowem, polecając desantowcom go ocucić. Walter szedł wzdłuż martwej istoty wiedząc, że w jej wnętrzu jest wszystko, co zdążyła połknąć. Po drodze skinął głową z wdzięcznością Czeczenowi. Podszedł do Wszoły i poklepał go po ramieniu, następnie skierował się ku Nadieżdzie.

- Daj zakurzyć – powiedział. Bez słowa podała mu skręta, a on zapalił go wiedząc, że musi wrócić teraz do Zacherta i stawić czoła rzeczywistości. Zaciągnął się i pokręcił głową – W tym tempie wyprawa dobiegnie końca pojutrze. Nie uchowa się żaden z jej członków..

- Spójrz na to z innej strony – szepnęła.

- Z jakiej?

- Teraz siły się wyrównały.

Przez chwilę nie miał pojęcia o czym mówi, potem zrozumiał.

- Przestań! – warknął. – Zginął żołnierz, czy w ogóle masz pojęcia o czym mówisz?

Wzruszyła ramionami.

- O przetrwaniu – powiedziała, po czym odwróciła się i zaczęła wodzić lunetą karabinu po pustkowiach.

Skierował się do Zacherta, który wciąż stał nad Suworowem. Tamara klęczała nad sierżantem, obok niej Diakow.

- Cieszę się, że do nas dołączyliście, towarzyszu młodszy lejtnancie – powiedział.

- Proszę o wybaczenie, towarzyszu pułkowniku – odparł zmęczonym głosem Walter. – Potrzebowałem chwili, aby ochłonąć.

- Szeregowy Dżazijew chyba również – rzekł Zachert patrząc w kierunku Czeczena.

- Działał za moim bezpośrednim przyzwoleniem – oświadczył Walter.

- Nie wątpię, nie wątpię… - mruknął pułkownik. – Dzikie pola rzeczywiście na nas dziwnie działają, a biochemia sprawia, iż każdy z nas zachowuje się zupełnie inaczej. I popełnia błędy – zamilkł na chwilę – A ja pozwoliłem na pewne niedopowiedzenia i konflikt. Rywalizacja jest dobra, lecz nie w tym wypadku. Powinienem myśleć jak żołnierz – stwierdził. – Suworow już przytomny? Dobrze! Słuchaj i wy zuchy z desantu! – podniósł głos. – Specnaz posłuszny Walterowemu komandu!

- Da – potwierdzili po kolei Wroczek, Diakow i Głuchowski.

- Spasiba – odruchowo powiedział do Waltera, po czym sam podniósł głos – Wolna! Można kurit!

Trzej żołnierze odprężyli się. Patrzył teraz na Suworowa, który zdążył usiąść.

- Nie słyszałem waszego potwierdzenia. Zrozumieliście?

- Spokojnie, młodszy lejtnant – przerwał Zachert. – To nie spowoduje posłuszeństwa. Suworow, zrozumiałeś? Od tej chwili dowódcą w polu jest młodszy lejtnant Walter. Jeśli powie ci, że strzelasz to strzelasz, jeśli każe ci srać to srasz. Nie otwierasz ognia bez jego zgody, przyjął?

- Tak – powiedział po chwili Suworow mrużąc oczy. Walter pochylił się nad nim.

- Powiem tylko jedno sierżancie – rzekł powoli. – Mówiłem wam rano jaka zasada obowiązuje na Dzikich Polach. Nie posłuchaliście. Przez was zginęła dwójka ludzi. W tym wasz żołnierz. Z imperialistami może i potraficie walczyć, ale jak pokonać moich poliaczków, to wy nie macie pojęcia – spojrzał w jego oczy, widząc gorejące w nich gwałtowne uczucia, tłumione za maską w jaką tamten przyoblekł swą twarz.

- Towarzyszu sierżancie, to jest oficjalna reprymenda – powiedział Zachert. – Bez Szpicy nie dotrzemy do celu, panimajesz?

- Da- odparł Suworow. – Ja posłuszny Walterowemu komandu.

Napięcie opadło. Walter wstał i popatrzył na nich obu. Zachert miał rację, wszyscy zachowywali się w sposób, na jaki żadne z nich nie pozwoliłoby sobie nawet w toku patrolu prowadzonego za linią wroga. W żaden sposób nie dałoby się wytłumaczyć tego, co uczynił Suworow, a tym bardziej Czeczen. Walter nie był przekonany, że sierżant puści wydarzenie w niepamięć. Może ta zona zamiast choroby smutku przynosiła takie a nie inne przypadłości? Bez słowa skierował się ku Markiewicz, chcąc o to zapytać, ale doktor siedziała pośrodku drogi, nie nadając się do rozmowy.

- Oni nie żyją, prawda? – zapytała.

Potwierdził skinieniem głowy.

- Głupia jestem – powiedziała. – Przecież to lubricidae, one wrzucają do otworu gębowego i rozkładają enzymami ofiarę, trawiąc ją w drodze do przełyku, prostują się, żeby jedzenie spłynęło jak najszybciej w dół w postaci papki po rozpuszczeniu wapnia, gdzie jest trawione…

- My nazywamy je glistami – przerwał jej Walter. – Rzadko się je spotyka, bywają odporne nawet na ogień. Pocisk z granatnika lub skoncentrowany ostrzał z tanka może je…

- Glisty to niewłaściwa nazwa, to nie są pasożytnicze nicienie...

- Towarzyszko doktor! – przerwał jej. – To nieważne.

- Podobnie jak dla mnie informacja ile amunicji trzeba zużyć, żeby je zabić – odparła. Spojrzeli na siebie, a naukowiec nieco się uspokoiła. Podał jej rękę, by mogła wstać – Nie przydaję się do niczego – powiedziała. – Powinnam od razu powiedzieć co to za twór i jak go zabić.

- Nikt do was nie ma pretensji – odparł. – Jesteście cywilem. Nie żołnierzem, który panikuje lub chce coś udowodnić.

- O czym mówicie?

Wskazał na leżące za nim truchło.

- To przez Suworowa. Gdyby nie wpadł na pomysł aby pokazać, że wie lepiej jak radzić sobie w zonie i strzelić do tego latającego Polaka…

- To nie Suworow.

Spojrzał na nią czujnie i przysunął się bliżej.

- Co powiedzieliście? – spytał półgłosem.

- To Zachert – odparła. – Byłam obok nich. Wydał mu rozkaz i polecił zabić tego latającego twora.

Popatrzył na nią, po czym spojrzał w kierunku pułkownika, który przyglądał się martwej istocie. Jak gdyby wyczuwając, że na niego spojrzał wbił wzrok w Waltera. Ten odwrócił się w kierunku Markiewicz.

- Zinajdo – powiedział. – Nie będziemy o tym teraz rozmawiać.

Zamyślony ruszył drogą w kierunku Nadieżdy, która oddaliła się już od nich, kierując się w stronę skrzyżowania. Pozostali żołnierze wykorzystali chwilę na odpoczynek, zdejmując ciężkie plecaki. Palili papierosy spoglądając w pustkowie ciągnące się przed nimi. Suworow nie pozwolił Tamarze opatrzyć swych ran, wypluł wybite zęby i otarł krew z twarzy, przypatrując się Czeczenowi. Ten zdawał się tym nie przejmować, oddalony od desantowców bezceremonialnie odwrócił się od nich plecami i palił nieopodal Wszoły. Najwyraźniej Szpica uznała, że rozkaz wydany po rosyjsku przez Waltera dotyczył również ich.

- Nie powinniśmy go spalić? – zapytał o twora Zachert, gdy Walter go mijał.

- Nie ma potrzeby – przystanął. – Ale upewnijcie się, towarzyszu pułkowniku, u towarzyszki Markiewicz. Z moich doświadczeń wynika, że Polacy nie wracają, jeśli uszkodzi się ich mózg. Ta zasada dotyczy jedynie ludzi. Strzał Okuniewej pod tym względem był bardzo precyzyjny, taktykę walki z tymi glistami Zmechdywizja opanowała dawno temu. A nasi towarzysze zostali już niestety częściowo strawieni.

Zachert słuchał z uwagą.

- Widzę, że jesteście mocno odprężeni, gdy natrafiliście na wroga którego znacie. Ciekawe. Ale zaczynam powoli to rozumieć, jak ważne jest rozpoznanie przeciwnika w zonie – stwierdził. – Czy widzieliście wcześniej te latające twory, albo to co podnosiły?

- Nie – pokręcił głową. – Nie słyszałem także o nich.

- A jeden z nich tam wciąż leży – powiedział pułkownik. – Powiedzcie, czy teraz jest już bezpiecznie?

- Glisty występują bardzo rzadko i żerują wybitnie terytorialnie – odparł. – A co do tych tłustych istot to nie mam pojęcia…

- Dajcie osłonę towarzyszce Markiewicz. W końcu z jakiegoś powodu bierze udział w tej wyprawie – polecił Zachert.

Walter skwitował przyjęcie rozkazu skinieniem głowy. Wezwał Wszołę i Wroczka, polecając im ochronę kobiety, a Czeczenowi i Głuchowskiemu dać osłonę. Połączył obie drużyny, gdyż był to najlepszy sposób, aby wdrożyć specnaz do taktyki stosowanej w zonie. Musiał uczynić to jak najszybciej, problem polegał na tym, że nie był przekonany, czy może desantowcom zaufać. Suworowa zignorował celowo, na Diakowa nawet nie popatrzył wiedząc, iż nie zmieni faktu, że żołnierz trzyma na łańcuchu leżącego na ziemi stalkera. Zachert polecił Markiewicz aby odnalazła resztki upuszczonego twora leżące wśród zarośli. Kobieta zawahała się, lecz nic nie powiedziała. Walter po namyśle posłał z nią także Tamarę, aby spojrzała na istotę swoim okiem, świadom, iż naukowiec może nie zwrócić uwagi na elementy istotne z wojskowego punktu widzenia. Sam skierował się ku Nadieżdzie, która do niego zamachała.

Zbliżył się do skrzyżowania. Droga prowadząca od Warszawy była szeroka, rosło przy niej kilka drzew. W kierunku południowym biegła przez trawy. Wzdłuż drogi ciągnęły się tory kolejowe, zardzewiałe szyny wciąż leżały na zbutwiałych podkładach.

Problemem było to, co dostrzegli patrząc w kierunku Warszawy, którą przestały w tym miejscu przesłaniać wysokie drzewa i gęsta roślinność. Otwarła się przed nimi pusta przestrzeń, gdzie powinni dostrzec pobliską miejscowość, w dalszej odległości zaś Wilanów i czerwona mgłę.

Nie było tam niczego takiego. Powietrze falowało, a w miejscu ruin stolicy wyrastały wysokie szklane sześcienne wieże, skupione na jednym obszarze, przesłonięte mniejszymi budowlami, jakich Walter nigdy wcześniej nie widział.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz