15.
Obudził się z bólem głowy, w ciemności bunkra, pośród
zatęchłego powietrza. Dotknął opatrunku założonego przez Tamarę, po czym
podniósł się powoli, rozglądając wokół. Mimo akomodacji dostrzegał w ciemności
jedynie kształty, w przeciwieństwie do dzieci urodzonych w warszawskim metrze,
poruszających się w mroku niczym koty. Adaptacja, pomyślał. Wczoraj wydawało mu
się to jasne i zrozumiałe, teraz nie pamiętał już, z jakiego powodu na Dzikich
Polach nie działają radio ani skomplikowane układy elektryczne. Sięgnął po
mniej skomplikowany układ, po czym przyświecając sobie latarką skierował się ku
wyjściu. Po chwili mógł już ją wyłączyć, pałac tonął w świetle poranka.
Podszedł do tylnego wejścia wyglądając na zewnątrz, spojrzał w kierunku
samotnego budynku. Nadal panowała niepokojąca cisza, nie wiał nawet najmniejszy
wietrzyk, drzewa nie poruszały swymi fioletowymi liśćmi. Kolor zmieniło jedynie
niebo, stając się stalowoszare, przybierając barwę, do jakiej przyzwyczaiły go
wędrówki przez rubieże.
- Wokół spokój, tawariszcz lejtnant – powiedziała
Tamara schodząc po schodach. Przez chwilę miał ochotę zbesztać ją za to, że
opuszcza posterunek, na którym pełniła wartę zgodnie z przypadającą jej
kolejnością.
- Aż za cicho – powiedział. – Która to godzina?
- Dziewiąta.
- Obudź Czeczena, niech rozpali w piecu – polecił. –
Może przed wyruszeniem uda nam się wypić ciepłego czaju.
- Byłoby wskazane – zgodziła się, – Szukacie czegoś?
– zapytała widząc, jak Walter wychyla się przez okno i spogląda w niebo.
- W zasadzie nie – przyznał, zastanawiając się, z
jakiego powodu szuka słońca, chcąc się upewnić, że jedynym obiektem na niebie.
Nie mógł sobie przypomnieć, myśl umknęła równie szybko jak się pojawiła. – Nie
da się tu nawet określić pory dnia, światło jest zbyt rozproszone.
Skierował się ku tarasowi, przechodząc pod kolumnami.
Było ciepło, z całą pewnością nieco powyżej zera. Temperatura rzadka na Dzikich
Polach. Ale Markiewicz miała rację, wszystko tu istniało wbrew jakimkolwiek
znanym zasadom, obszary po zimie atomowej nie powinny mieć takiej roślinności,
bogato wegetującej w niskiej
temperaturze. Gdy stanął przy barierce popatrzył na wprost, ku przecince
biegnącej wzdłuż drzew, znikającej w lesie.
- Pójdziemy w tamtą stronę – usłyszał głos Zacherta,
wychodzącego właśnie z wejścia do schronu znajdującego się poniżej. Pułkownik
patrzył na Waltera, wprost w górę, lecz nagle jego oczy się rozszerzyły. Walter
podążył za jego wzrokiem.
- Co to ma znaczyć? – warknął Zachert, a dowódca
Szpicy przemieścił się na podest poniżej tarasu, zsuwając się bokiem skarpy. Po
chwili patrzył na ścianę, wczoraj noszącą wyłącznie ślady działań
atmosferycznych. Dziś wyglądała inaczej. Przez jej środek biegły liczne rysy i
pęknięcia, znaczyły ją liczne zadrapania, widzieli ślady wielkich pazurów,
głęboko odciśniętych w zdrapanym tynku. Przysunął się bliżej, podczas gdy
Zachert wrzeszczał na Możejkę, stojącego na czacie. Tamten tłumaczył się po
rosyjsku, powtarzając, iż pozostawał przez cały czas ukryty u wejścia do
korytarza, lecz daje sobie ręce uciąć, iż nic podczas jego warty się nie
poruszyło się jego otoczeniu. Podczas gdy pułkownik wzywał Suworowa, Walter
badał otoczenie.
Skutkiem krzyków Zacherta na zewnątrz pojawili się
wszyscy żołnierze specnazu. Widząc ich zdumienie i słuchając zapewnień, że nie
mają pojęcia co zaszło, Walter był skłonny im wierzyć. Musiał przyznać, że
satysfakcję sprawia mu mina Suworowa, który patrzył na pozostałych desantowców
z wzrokiem pełnym podejrzliwości.
- Zostawcie, towarzyszu pułkowniku – wtrącił się,
spoglądając w dół skarpy, w kierunku stawu.– To nie ich wina. To zona.
- Co takiego? – poirytowany Zachert popatrzył w jego
kierunku.
- Mamy takie powiedzenie – odrzekł Walter. – Dzikich
Pól nie pojmiesz i zwykłą miarą nie zmierzysz, można je jedynie przeżyć.
Zachert patrzył na niego z niedowierzaniem, po czym
nagle wybuchnął śmiechem. Atmosfera wyraźnie zelżała.
- Popatrz, Suworow – powiedział pułkownik. – Skąd ja
znam te słowa… Niegdyś mówiono tak o moim kraju, umom Rosji nie paniat,
arszynom jejo nie izmierit… nieważne. – Suworow miał minę podobną do Waltera,
także nie pojmował, z jakiego powodu Zachert mówił o rosyjskiej KRR. Pułkownik
spoważniał. – Co mieliście właściwie na myśli?
- Popatrzcie – Walter pokazał na skarpę i teren
położony nad stawem. – Nie ma żadnych śladów, na ziemi poniżej ani na tarasie.
Cokolwiek uczyniło to temu kawałkowi ściany, nie pozostawiło żadnych innych
dowodów swej obecności.
- Przybyło powietrzem?
- Nie sądzę, żeby możliwe było zauważenie tego czegoś
– odparł spokojnie Walter. – A nawet mam wrażenie, że lepiej dla Wroczka,
Głuchowskiego, Możejki i Diakowa, że nie zorientowali się, iż coś tu jest. Nie
wiem czy wyszliby z tego cało.
- Ubiliby – mruknął Suworow. Nim Walter zdążył
odpowiedzieć, Zachert odezwał się mocno podejrzliwym tonem.
- Spokojnie jakoś to przyjmujecie… - wycedził. –
Dziwne to w przypadku wiecznie czujnego młodszego lejtnanta. Zachowujecie się,
jak gdybyście nie czuli zagrożenia.
- Bo co najmniej w promieniu wiorsty go nie ma –
odparł Walter, choć nie potrafił wyjaśnić skąd to wie. Jego instynkt milczał,
był pewien, iż wokół nie ma Polaków – Towarzyszu pułkowniku, poleciliście
dołączyć mi do tej wyprawy z powodu znajomości Dzikich Pól. Nie znam ich i nie
staram się zrozumieć. Towarzyszka Markiewicz uświadomiła mi wczoraj, że obawia
się nieznanego, bo go nie zna. Ja do niego przywykłem. Zdarzało się w zonie, że
trzymaliśmy wartę całą noc, a gdy wstawał dzień okazywało się, że góra, na
której rozłożyliśmy obóz zmieniła się w dolinę i nikt tego nie zauważył. Czasem
świtem, po przebudzeniu, dostrzegaliśmy biegnące wokół obozu ślady, podchodzące
do każdego z nas, jak gdyby coś nas dokładnie oglądało, mimo iż wartownik
zapewniał, że nie zmrużył oka. Nie wiem, czym było to, co nas odwiedziło, ale
doświadczenie uczy, że jeśli chciałoby nas dopaść, nie przetrwalibyśmy nocy.
Skoro zostawiło nas w spokoju, możemy iść dalej. Jeśli was to uspokoi, kapral
Wiśniewska, zmierzy zaraz poziomy promieniowania.
Twarz Zacherta była nieprzenikniona. Nie odzywał się,
zastanawiając się nad tym, co usłyszał. Do przodu wysunął się Suworow.
- A mienia jedna nauka – powiedział patrząc wrogo na
Waltera. – Pierwyj strielać. I potomu ja żiwiot.
Walter wytrzymał spojrzenie.
- Na Dzikich Polach obowiązuje jedna zasada –
oznajmił. – Strzelić zawsze się zdąży. Uczyńcie to pierwsi, a zwrócicie na
siebie uwagę. I w najgorszym wypadku zginie tylko jeden żołnierz, towarzyszu
sierżancie.
Suworow prychnął, pokazując co sądzi o słowach
Waltera.
- Suworow, sprawdźcie co z kukłą – Zachert wreszcie
się odezwał. Wciąż patrzył nieufnie na dowódcę Szpicy, po czym przeniósł wzrok
na ścianę. – Powiedziałbym, że to, co ją drapało, było znacznych rozmiarów. I
miało wielkie pazury.
- Czymkolwiek było, już odeszło – powiedział Walter,
wciąż zastanawiając się, z jakiego powodu jest o tym tak głęboko przekonany.
Podejrzenia Zacherta jakby się rozwiały, Tamara
mierząc poziomy promieniowana czujnikiem zapewniła go, że natężenie nie jest
wysokie. To, co pozostawiło na murze ślady, nie sprawiło, aby odczyty
wskazywały na zwiększone skupienie polactwa. Jednak humor nie dopisywał nikomu,
a nastroje były raczej ponure. Posiłek spożyli w milczeniu. Żołnierze pogrążyli
się w myślach, a Grzegorzewski wraz z Markiewicz spoglądali na siebie
niechętnie. Wreszcie wszyscy złożyli swe plecaki u stóp tarasu, przygotowując
się do wyruszenia.
Walter podszedł do Zacherta.
- Dokąd teraz, towarzyszu pułkowniku? – zapytał
widząc, że pułkownik studiuje mapę.
- Przecinką na wprost – odparł Sokół. –
Powiedziałbym, idźmy na wschód, gdybyśmy byli w stanie stwierdzić, że kierunki
świata się nie zmieniły, ale kompas wariuje. Około wiorsty stąd za lasem
powinna być droga, wiodąca z Wilanowa przez Powsin. Jeśli nie zajdzie nic
nieprzewidzianego, chciałbym dzisiaj dojść dalej.
Lecz nieprzewidziane już się wydarzyło, znaleźli się
wewnątrz niego już wczoraj. Walter nie powiedział jednak tego głośno.
- Więc nie wracamy? – zapytał Grzegorzewski. –
Powinniście rozważyć taką możliwość, towarzyszu pułkowniku, dokonane przez nas
odkrycia…
- Idziemy dalej. W kierunku centrum tej… anomalii –
odparł Zachert.
- Ale…
- Towarzysz docent wyraża po prostu obawy natury
naukowej – wtrąciła się Markiewicz.
- Oparte na czymś konkretnym?
- Refrakcja światła w atmosferze… – zaczął
Grzegorzewski, lecz Zachert machnął gniewnie ręką.
- Nie zamierzam słuchać waszych wykładów. Zmienił się
kolor nieba. Czy nam bezpośrednio zagraża?
- Nie, ale…
- W takim razie idziemy dalej – uciął.
Próbę dalszych protestów przerwał widok nadchodzącego
Diakowa. Ciągnął za sobą na łańcuchu ludzką sylwetkę. Miała ręce związane z
tyłu, powłóczyła nogami stawiając je bardzo szeroko, jej twarz była zakryta
skórzaną maską, stanowiącą jednocześnie knebel. Łańcuch przyczepiono do obroży
zaopatrzonej w ostre zakończenia skierowane do wewnątrz, wbijające się w szyję.
Tamara odwróciła wzrok, a Wszoła pobladł. Walter omal nie sięgnął odruchowo po
broń. Zacisnął dłoń w pięść, gestem który nie uszedł uwagi członkom jego
oddziału. Żołnierze Szpicy spojrzeli na swego dowódcę. Jedynie Nadieżda
wpatrywała się w stalkera jak urzeczona, z wyraźną fascynacją.
Stalker prowadzony na uwięzi potknął się schodząc ze
skarpy i wywrócił. Diakow nawet się nie zatrzymał, szedł dalej ciągnąc łańcuch,
który naprężył się a następnie szarpnął sprawiając, iż obroża wbiła się w
ciało. Rudy gwałtownie się poderwał, wydając jakieś dźwięki, które zapewne były
krzykiem i usiłował pójść dalej, lecz znowu upadł koło Suworowa. Ten kopnął go
mocno w brzuch, sprawiając, iż stalker przewrócił się i zwinął, lecz wówczas
Diakow znowu pociągnął za łańcuch.
Walter nagle poczuł w sobie znowu wściekłość. Nim
zdążył się odezwać, uprzedził go Suworow.
- Szto ty gawarił? – przysunął się do Czeczena,
stojącego obok swojego dowódcy.
- Powiedziałem, żebyś spróbował z kimś swojego
wzrostu, russkaja dika – głos Dżazijewa był prawie niesłyszalny, przeznaczony
jedynie dla Suworowa, który momentalnie położył rękę na swym nożu.
- Uważaj, żebyś się nie skaleczył, bo ci ktoś może
ten nożyk zabrać – Czeczen wciąż nie wykonał żadnego ruchu, ale spiął się cały
gotów do zadania ciosu.
Nim którykolwiek zdążył coś uczynić, Walter wsunął
się bezgłośnie pomiędzy nich.
- Czy to naprawdę konieczne? – zapytała głośno
Markiewicz, nieświadoma wzrostu napięcia między żołnierzami. Nie uszło ono
uwagi Zacherta, który podniósł głos.
- To kukła. Nie ma już żadnych praw. Jest prawie
zwierzęciem. Skoro nie jest człowiekiem, będzie warunkowana metodą Pawłowa. Jak
każdy, kto nie zachowa dyscypliny – ostatnie słowa wypowiedział z naciskiem.
Suworow powoli się cofnął, wciąż wpatrując w Czeczena, który splunął na ziemię.
- Ale… - odezwała się Markiewicz.
- Towarzyszko doktor, kukła jest nam niezbędna –
powiedział Zachert. – Pójdzie na czele, poprowadzi nas, abyśmy byli uprzedzeni
o ewentualnych zagrożeniach.
- Nie – powiedział Walter.
- Słucham? – zapytał Zachert w ciszy, która nagle
zapadła.
- Na czele pójdzie mój oddział, towarzyszu pułkowniku
– powiedział Walter. – Czyż nie po to w tej wyprawie bierze udział Szpica, aby
dzięki swemu doświadczeniu z zony, doprowadzić ją do celu?
- W rzeczy samej, towarzyszu lejtnancie – potwierdził
po chwili Zachert.
Kolejna próba sił, której żaden z nich nie wygrał –
stwierdziła w duchu Nadieżda. Do rzeczywistości przywołał ją twardy głos
Waltera.
- Okuniewa na czoło, Wszoła, Dżazijew skrzydła,
rozproszenie na sto arszynów, Wiśniewska zamykasz – rozkazał. Musi być naprawdę
wściekły i jest to widoczne, stwierdziła, ruszając do przodu. Zorientowała się,
że Walter podąża za nią, najwyraźniej chcąc oddalić się jak najdalej od
specnazu, bądź nie chcąc widzieć uwięzionego stalkera.
- Towarzyszu lejtnancie – zawołała za nimi
Markiewicz. – Uważajcie na te drzewa. Czymkolwiek by one nie były.
Skinął głową.
W rezultacie wciąż utrzymywali kontakt wzrokowy, lecz
Szpica podążała w oddaleniu od specnazu. Drużynę wiodła Nadieżda, za nią
podążał Walter, mając po prawej i lewej stronie Wszołę i Czeczena. Ten ostatni,
prócz wpatrywania się w zarośla porastające las, pilnował także doktor
Markiewicz, usiłującą dogonić Waltera. Za nią szedł Grzegorzewski, mówiący coś
zawzięcie do Zacherta, zachowującego milczenie. W pobliżu pułkownika niczym
cienie przemieszczali się żołnierze specnazu, jako przedostatni szedł Diakow
ciągnąc łańcuch z wlekącym i wywracającym się stalkerem. Pochód zamykała
Tamara, patrząca często do tyłu, nie chcąc mieć stalkera przed oczami.
Zeszli skarpą nad brzeg, omijając staw szerokim łukiem.
Ostrzeżenia nie były potrzebne, nikomu nie podobała się jego czarna i
nieruchoma toń. Brzegiem prowadziła dawna ścieżka, biegnąca do kamiennego
mostu, całkowicie innego niż zrujnowane przeprawy na jakie czasem natrafiali.
Wyginał się łukiem nad kanałem płynącym ze stawu, kierując szlak w zarośla
grafitowej roślinności, trzaskającej i pękającej, gdy przez nią przechodzili.
Wreszcie wyszli na przecinkę, by odkryć po chwili, że wędrują dawną drogą,
porastaną przez niebieskie trawy. Nad nimi drzewa rozkładały swe fioletowe gałęzie.
Szli powoli na wschód, a roślinność zaczęła się
zmieniać. Liście stawały się coraz większe i grubsze, przybierały barwę
mięsistej czerwieni. Pnie rosły coraz
bliżej siebie i przysunęły do drogi, a Walter dostrzegł w lesie zrujnowaną
budowlę, której przeznaczenia nawet nie był w stanie się domyślić. Zaczynała i
kończyła się pośrodku nicości, wysokie łuki z czerwonej cegły zakończono płasko
i zdawały się nie mieć żadnego przeznaczenia, urywając się gwałtownie. Kolejny
przejaw dziwnej aktywności zony.
Gdy drzewa znalazły się na skraju drogi, Wszoła i
Czeczen przysunęli się bliżej, nie chcąc wchodzić w las. Czerwone liście były
wielkości człowieka, wciąż nieruchome, wzbudzały swą barwą i fakturą duży
niepokój. Wkrótce zarośla odsłoniły przed nimi budowlę – niską, ze spadzistym
dachem i dużą ilością półokrągłych okien. Najwyraźniej pałace wyróżniały się
łukowatymi otworami i kolumnami. Z budowli wynurzyła się Nadieżda i pokręciła
głową, dając do zrozumienia, że nie napotkała wewnątrz śladów Polaków. Tuż
przed nimi znajdował się mur, do którego przylegała budowla, a brukowana
niegdyś droga prowadziła wprost do znajdującej się w nim bramy. Metalowe pręty
bramy umieszczono między dwoma wysokimi słupami, ozdobionymi na szczycie
dziwacznymi dekoracjami. Mur przesłaniał widok, jednak za furtą można było
dostrzec, iż las ustępuje powoli miejsca otwartej przestrzeni, choć drzewa
wciąż porastały krawędź drogi. Na północy nie sposób było zobaczyć niczego, z
powodu ściany drzew i gęstych zarośli, na południu przez prześwity coraz
bardziej widoczne stawało się znajdujące tam pustkowie.
Nadieżda szarpnęła bramę, po chwili dołączyli do niej
Wszoła z Czeczen. Mur nie był wysoki, lecz Walter wolał się nie zastanawiać w
jaki sposób Suworow i jego ludzie zmuszą do przejścia górą stalkera.
Zardzewiałe wrota ustąpiły z głośnym trzaskiem, wypadając z zawiasów, po czym
runęły do przodu uderzając z hukiem o ziemię. Żołnierze cofnęli się, panowała
jednak cisza, a hałas nie zwabił żadnej istoty.
Minęli bramę, drogę wyłożono charakterystyczną
czerwoną kostką, prostokątne kształty przylegały do siebie ściśle, między nimi
wyzierała niebieska trawa. Na południe za drzewami widoczne było pustkowie
porośnięte niską roślinnością koloru brązowego, a Dzikie Pola zaczynały
wreszcie wyglądać znajomo. Wciąż nie byli w stanie niczego dojrzeć w kierunku,
w którym znajdowała się Warszawa, roślinność z tej strony drogi była zbyt
gęsta. Podążali naprzód powoli, Walter odwracał się sporadycznie by sprawdzić,
czy pozostali nie zostają z tyłu.
Czeczen zatrzymał się na krawędzi drzew i patrzył w
pustkowie. Za niskimi zaroślami ciągnął się obszar ziemi, na którym z rzadka
niczym wyspy wyrastały kępy drzew. Ziemię porastały wysokie trawy. Horyzont był
zamglony, lecz widoczność poprawna.
- Co cię zaniepokoiło? – zapytał Walter.
- Dzikie Pola – odparł Czeczen. – Ziemie jałowe.
Spoglądali na pustkę, usiłując dostrzec coś w dali, w
którą się kierowali.
- Ziemia jest poruszona – powiedział wreszcie Walter.
- Zauważyłem, tawariszcz lejtnant – skinął głową
Dżazijew. – Coś się po niej przesuwało.
- Albo pod nią – zgodził się Walter.
Patrząc na grunt znaczony bruzdami ziemi, porośnięty
karłowatą trawą obaj pomyśleli o tworze, z jakim już miewały do czynienia
oddziały rozpoznania. Ślady biegły na południe, ginąc wśród zarośli.
- Czemu się zatrzymujecie? – zapytał Zachert, który
pojawił się za nimi, jak zawsze poruszając się bezszelestnie.
- Trzeba będzie zachować ciszę, towarzyszu pułkowniku
- powiedział Walter. – Są tu ślady istot, których nie chcielibyśmy spotkać.
- Rozumiem – pokiwał głową pułkownik. – Myślę, że
niedługo dotrzemy do drogi, o której wspominałem.
Walter ruszył w ślad za Nadieżdą. Minął Markiewicz
pijącą z manierki, która wyraźnie chciała coś do niego powiedzieć, lecz nie
zatrzymywał się. Wciąż nie miał nastroju, a ból głowy zelżał jedynie trochę.
Przyśpieszył kroku. Do drogi było niedaleko, wydawało mu się, że dostrzega już
skrzyżowanie. Drzewa po prawej stronie rosły rzadko. Nieopodal jednego z nich
czekała Nadieżda.
- Polacy – powiedziała, wskazując na pustkowie.
- Wiem – odparł. – Ale ślady były stare.
- Mówię o tych na niebie – wskazała.
Przyłożył do oczu lornetkę. Z południa nadlatywały
kształty, które z daleka można było wziąć za ptaki i pierwszy przejaw życia
napotkanego przez nich na Dzikich Polach. Wrażenie to zniknęło, gdy wyostrzył
powiększenie. Sylwetki unoszące się na niebie były człekokształtne, duże i
ciężkie, niesione powoli na błoniastych skrzydłach. Dostrzegł trzy,
przesuwające się powoli nad polami, niczym myśliwce na patrolu.
- Szto eto? – zapytał Czeczen, który zbliżył się do
nich. Splunął.
- Dobre pytanie – mruknął Walter, dając znak ręką
grupie idącej z tyłu, aby zatrzymała i poszukała schronienia. Ukryli się za
zaroślami, śledząc wzrokiem nadlatujące istoty. Walter widział jak się
zbliżają, a ich głowy obracają na grubych szyjach. Skrzydła, choć miały dużą
rozpiętość, były cienkie, ostro zakończone, nie powinny móc utrzymać ich w
powietrzu. Przez lornetkę dostrzegł duże paszcze zaopatrzone w zęby.
- Zachować spokój – polecił półgłosem. Dwa kształty
zawisły niecałe ćwierć wiorsty od nich, po czym zaczęły pikować w dół, niczym
suchoje spadające po zdobycz. Jak błyskawica śmignęły w kierunku ziemi,
znikając w zaroślach. Trzecia istota krążyła w górze.
Po chwili dwa twory uniosły się, trzymając coś w
swych czterech szponiastych. Było na tyle duże, że musiały ją trzymać z przodu
i tyłu. To, co pochwyciły, szarpało się machając krótkimi odnóżami, miało
wielkość niedużego domu, nie wiedzieć w jaki sposób zdołało ukryć się w niskich
zaroślach. Było olbrzymią bryłą mięsa, a Walter nie miał pojęcia jak istota była
w stanie się poruszać, lecz znieruchomiał gdy trzeci twór otworzył pysk.
Spośród zębów wystrzeliło coś w rodzaju długiego żądła, trafiając w jego tłuste
ciało. Momentalnie znieruchomiał, a latające istoty ustabilizowały lot.
Skierowały się na południe, lecąc w kierunku horyzontu. Trzeci pozostał w tym
samym miejscu, krążąc nad polami. Powoli kierował się w ich stronę, wyraźnie
poszukując zdobyczy. Śmignął w dół, znikając pośród krzewów, gdy pojawił się
ponownie z trudem wznosił się w górę, unosząc wierzgającą bryłę. Wyraźnie była
jednak dla niego zbyt ciężka, nie był w stanie utrzymać machającej małymi
nóżkami istoty. Nagle wyślizgnęła mu się, wypadając z łap. Uderzyła o ziemię,
wpadając w zarośla, które się zachwiały. Latający stwór otworzył paszczę, choć
nie wydał żadnego dźwięku, Walter poczuł jak jego głowa pulsuje. Ścisnął
karabin, nie zamierzał jednak strzelać. Stwór wznosił się coraz wyżej, krążąc
nad ich kryjówką. Przelatywał nieopodal nich, gdy padł strzał.
Pocisk przebił czaszkę sprawiając, że istota runęła
na ziemię niczym kamień, uderzając w ziemię nieopodal nich. W zapadłej ciszy
Walter poderwał się i ruszył w kierunku strzelającego. Suworow opuszczał właśnie
swój karabin snajperski. Na widok Waltera podążającego w jego kierunku,
podniósł się z przyklęku pod drzewem po lewej stronie drogi.
- Ja ubił gada – powiedział i popatrzył w stronę,
gdzie jeszcze przed chwilą latał stwór.
Prawdopodobnie wyłącznie dlatego dał się zaskoczyć,
całkowicie nie spodziewając tego co nastąpiło. Na jego twarzy wylądowała pięść
Waltera, a uderzenie nim zachwiało. Momentalnie upuścił karabin i przybrał
pozycję gotowości do walki, sięgając po nóż.
- Durak! – warknął Walter. Kątem oka dostrzegł
podążającego w ich stronę Zacherta.
Nim jednak zdążyli uczynić coś więcej, ziemia w
miejscu, w którym upadł stwór eksplodowała. Wystrzeliła w górę, wznosząc się
wysoko, ponad nich. Pośród opadającego piachu dostrzegli wynurzający się spod
ziemi okrągły kształt z otworem gębowym, wokół którego wisiały setki czułek.
Łeb przyczepiony był do długiego odwłoka, pozbawionego jakichkolwiek odnóży.
Istota niczym wąż przygotowujący się do ataku zatrzymała się i zaczęła kołysać,
kierując swe czułki ku górze. Z nieprzyjemnym plaśnięciem połknęła spadające
ciało latającego twora, wyrzucone wcześniej w powietrze, gdy wydobywała się
spod ziemi.
- Agoń! – krzyknął Suworow wycelowując.
- Nie strzelać! – zawołał Walter, lecz jego słowa
utonęły wśród wystrzałów serii kałasznikowa. - Priekriatić agoń! – krzyknął,
lecz żołnierze specnazu otworzyli ogień i nie słyszeli jego słów, bądź też nie
zamierzali przestać strzelać.
Tamara przypadła do ziemi na dźwięk wystrzałów,
celując w istotę. Nie pociągnęła za spust, podobnie jak żaden z żołnierzy
Szpicy. Udało im się właśnie zrobić najgorszą możliwą rzecz z punktu widzenia
oddziału rozpoznania, dali się wykryć. Wężowego twora miała na wprost siebie,
kilkanaście arszynów od drogi, na której stali strzelający desantowcy. Tuż za
nimi znalazł się Grzegorzewski, wpatrujący się w niemym zdumieniu w istotę,
zatykając uszy rękami. Markiewicz miała więcej instynktu samozachowawczego,
cofała się w widocznym przerażeniu w kierunku zarośli. Zachert pozostał
pośrodku drogi, jakby zamarł, spoglądając na istotę.
Kule zdawały się nie czynić jej żadnej krzywdy,
zagłębiając w jej ciało, jednak nie będąc bardziej dokuczliwe niż tnące
człowieka gzy. Łeb przełykający latającą istotę, przechylił się w ich kierunku
i popatrzył jak gdyby z zainteresowaniem. Stwór uderzył z błyskawiczną
szybkością, wprost ku nowym ofiarom, wciąż krańcem długiego tułowia zagłębiony
w ziemi. Wyskoczył spod ziemi cały, spadając w miejsce, gdzie stali żołnierze
specnazu. Spadł na Możejkę, połknął go, łapiąc stojącego obok Grzegorzewskiego.
Uniósł się ku górze, usiłując przełknąć swe zdobycze.
- Tyralierą – zawołał Walter, dostrzegając jak
Suworow przeładowuje broń. Wyraźnie nie zamierzał go posłuchać, pozostało więc
tylko jedno rozwiązanie. Podbiegł do desantowca i wyprowadził kopniak w jego
brzuch. Suworow zgiął się, lecz nie wypuścił karabinu. Przeturlał się i
wycelował w Waltera, choć snajperka była mocno nieporęczna. Nim zdążył zrobić
więcej na jego głowę spadł cios. Uderzenie kolbą kałasznikowa posłało go na
ziemię. Pokręcił głową z niedowierzaniem, lecz drugi cios trafił go w twarz
wybijając zęby i pozbawiając przytomności.
- Jebcok – powiedział Czeczen, w którego właśnie
wycelowali kałasznikowy pozostali specnazowcy, przestając strzelać do twora.
- Wszoła, ściągnij jego uwagę – zawołał Walter,
wbiegając między Czeczena a desantowców. Tuż obok mieli istotę, usiłującą
właśnie przełknąć swą zdobycz, więc rozpoczynanie wzajemnej strzelaniny
wydawało się samobójczym rozwiązaniem. Walter zwrócił się więc do Zacherta,
który wydobywszy pistolet był gotów do konfrontacji i celował w jego głowę.
- Towarzyszu pułkowniku – powiedział. – Wyprowadzę
nas stąd. Skoro nie chcą wykonywać moich rozkazów, niech przynajmniej nie
przeszkadzają.
Zachert wyraźnie zastanawiał się, nie wiedząc czy
mierzy się z buntem, czy samowolą. Walter zdążył poznać już to spojrzenie w
tunelu, pełne paranoicznej podejrzliwości. Pułkownik podjął jednak decyzję w
ułamku sekundy.
- Specnaz! K’mnie! – polecił.
Walter skinął głową. W tle odezwał się PKM Wszoły, jedyny
karabin, który w tej chwili strzelał. Oddalony od twora żołnierz znajdował się
na krańcu drogi, nieopodal skrzyżowania. Tuż za nim klęczała Nadieżda, z lunetą
karabinu przytkniętą do oka, gotowa do oddania strzału. Walter nie musiał już
wydawać im rozkazów świadom, iż wiedzą dobrze co uczynić. Musieli jedynie zgrać
wszystko dobrze w czasie.
Gdy twór pochylił łeb w kierunku Wszoły, ten przestał
strzelać, a karabin rzucił na ziemię. Sięgnął po granat. W chwili gdy łeb
naprężył się gotując do skoku, wyciągnął zawleczkę i rzucił w jego kierunku.
Granat wybuchł wprost przed istotą, która wystrzeliła
do przodu. Z twora trysnął biały płyn, lecz wybuch nie zrobił mu zbyt wielkiej
krzywdy. Potrząsnął gniewnie łbem otwierając szeroko liczne oczy rozmieszczone
po obu stronach. I w tej samej chwili w jedno z nich trafił precyzyjny strzał
Nadieżdy, a kula rozrywająca eksplodowała wewnątrz ciała, niszcząc tkanki
mózgu.
Truchło istoty uderzyło o ziemię w drgawkach,
poruszało się przez chwilę, po czym znieruchomiało.
Walter wyprostował się. Spoglądał na twora, po czym
rozejrzał się wokół.
- Obserwować okolicę! – zawołał. – Szyk osłonowy!
Szpica momentalnie rozproszyła się, zajmując wyuczone
pozycje. Walter spojrzał na Zacherta, który wciąż nie schował pistoletu.
- To właśnie te stwory, których uwagi nie chcieliśmy
zwracać – powiedział.
Pułkownik skinął głową.
- Rozumiem.
Walter podszedł w kierunku desantowców. Diakow,
Głuchowski i Wroczek opuścili kałasznikowy.
- Nie jesteście na wojnie towarzysze – powiedział po
polsku, nie dbając o to czy go zrozumieją. – Jesteście na Dzikich Polach.
Konsekwencja głupoty waszej i waszego
sierżanta mogła być tylko jedna.
Odwrócił się i odszedł w kierunku swoich ludzi.
Widział jak Markiewicz łka, a na ziemi leży stalker, nieprzytomny lub korzystający
z chwili odpoczynku. Zachert stanął nad nieprzytomnym Suworowem, polecając
desantowcom go ocucić. Walter szedł wzdłuż martwej istoty wiedząc, że w jej
wnętrzu jest wszystko, co zdążyła połknąć. Po drodze skinął głową z
wdzięcznością Czeczenowi. Podszedł do Wszoły i poklepał go po ramieniu,
następnie skierował się ku Nadieżdzie.
- Daj zakurzyć – powiedział. Bez słowa podała mu
skręta, a on zapalił go wiedząc, że musi wrócić teraz do Zacherta i stawić
czoła rzeczywistości. Zaciągnął się i pokręcił głową – W tym tempie wyprawa
dobiegnie końca pojutrze. Nie uchowa się żaden z jej członków..
- Spójrz na to z innej strony – szepnęła.
- Z jakiej?
- Teraz siły się wyrównały.
Przez chwilę nie miał pojęcia o czym mówi, potem
zrozumiał.
- Przestań! – warknął. – Zginął żołnierz, czy w ogóle
masz pojęcia o czym mówisz?
Wzruszyła ramionami.
- O przetrwaniu – powiedziała, po czym odwróciła się
i zaczęła wodzić lunetą karabinu po pustkowiach.
Skierował się do Zacherta, który wciąż stał nad
Suworowem. Tamara klęczała nad sierżantem, obok niej Diakow.
- Cieszę się, że do nas dołączyliście, towarzyszu
młodszy lejtnancie – powiedział.
- Proszę o wybaczenie, towarzyszu pułkowniku – odparł
zmęczonym głosem Walter. – Potrzebowałem chwili, aby ochłonąć.
- Szeregowy Dżazijew chyba również – rzekł Zachert
patrząc w kierunku Czeczena.
- Działał za moim bezpośrednim przyzwoleniem –
oświadczył Walter.
- Nie wątpię, nie wątpię… - mruknął pułkownik. –
Dzikie pola rzeczywiście na nas dziwnie działają, a biochemia sprawia, iż każdy
z nas zachowuje się zupełnie inaczej. I popełnia błędy – zamilkł na chwilę – A
ja pozwoliłem na pewne niedopowiedzenia i konflikt. Rywalizacja jest dobra,
lecz nie w tym wypadku. Powinienem myśleć jak żołnierz – stwierdził. – Suworow
już przytomny? Dobrze! Słuchaj i wy zuchy z desantu! – podniósł głos. – Specnaz
posłuszny Walterowemu komandu!
- Da – potwierdzili po kolei Wroczek, Diakow i
Głuchowski.
- Spasiba – odruchowo powiedział do Waltera, po czym
sam podniósł głos – Wolna! Można kurit!
Trzej żołnierze odprężyli się. Patrzył teraz na
Suworowa, który zdążył usiąść.
- Nie słyszałem waszego potwierdzenia.
Zrozumieliście?
- Spokojnie, młodszy lejtnant – przerwał Zachert. – To
nie spowoduje posłuszeństwa. Suworow, zrozumiałeś? Od tej chwili dowódcą w polu
jest młodszy lejtnant Walter. Jeśli powie ci, że strzelasz to strzelasz, jeśli
każe ci srać to srasz. Nie otwierasz ognia bez jego zgody, przyjął?
- Tak – powiedział po chwili Suworow mrużąc oczy.
Walter pochylił się nad nim.
- Powiem tylko jedno sierżancie – rzekł powoli. –
Mówiłem wam rano jaka zasada obowiązuje na Dzikich Polach. Nie posłuchaliście.
Przez was zginęła dwójka ludzi. W tym wasz żołnierz. Z imperialistami może i
potraficie walczyć, ale jak pokonać moich poliaczków, to wy nie macie pojęcia –
spojrzał w jego oczy, widząc gorejące w nich gwałtowne uczucia, tłumione za
maską w jaką tamten przyoblekł swą twarz.
- Towarzyszu sierżancie, to jest oficjalna reprymenda
– powiedział Zachert. – Bez Szpicy nie dotrzemy do celu, panimajesz?
- Da- odparł Suworow. – Ja posłuszny Walterowemu
komandu.
Napięcie opadło. Walter wstał i popatrzył na nich
obu. Zachert miał rację, wszyscy zachowywali się w sposób, na jaki żadne z nich
nie pozwoliłoby sobie nawet w toku patrolu prowadzonego za linią wroga. W żaden
sposób nie dałoby się wytłumaczyć tego, co uczynił Suworow, a tym bardziej
Czeczen. Walter nie był przekonany, że sierżant puści wydarzenie w niepamięć.
Może ta zona zamiast choroby smutku przynosiła takie a nie inne przypadłości?
Bez słowa skierował się ku Markiewicz, chcąc o to zapytać, ale doktor siedziała
pośrodku drogi, nie nadając się do rozmowy.
- Oni nie żyją, prawda? – zapytała.
Potwierdził skinieniem głowy.
- Głupia jestem – powiedziała. – Przecież to
lubricidae, one wrzucają do otworu gębowego i rozkładają enzymami ofiarę,
trawiąc ją w drodze do przełyku, prostują się, żeby jedzenie spłynęło jak
najszybciej w dół w postaci papki po rozpuszczeniu wapnia, gdzie jest trawione…
- My nazywamy je glistami – przerwał jej Walter. –
Rzadko się je spotyka, bywają odporne nawet na ogień. Pocisk z granatnika lub
skoncentrowany ostrzał z tanka może je…
- Glisty to niewłaściwa nazwa, to nie są pasożytnicze
nicienie...
- Towarzyszko doktor! – przerwał jej. – To nieważne.
- Podobnie jak dla mnie informacja ile amunicji
trzeba zużyć, żeby je zabić – odparła. Spojrzeli na siebie, a naukowiec nieco
się uspokoiła. Podał jej rękę, by mogła wstać – Nie przydaję się do niczego –
powiedziała. – Powinnam od razu powiedzieć co to za twór i jak go zabić.
- Nikt do was nie ma pretensji – odparł. – Jesteście
cywilem. Nie żołnierzem, który panikuje lub chce coś udowodnić.
- O czym mówicie?
Wskazał na leżące za nim truchło.
- To przez Suworowa. Gdyby nie wpadł na pomysł aby
pokazać, że wie lepiej jak radzić sobie w zonie i strzelić do tego latającego
Polaka…
- To nie Suworow.
Spojrzał na nią czujnie i przysunął się bliżej.
- Co powiedzieliście? – spytał półgłosem.
- To Zachert – odparła. – Byłam obok nich. Wydał mu
rozkaz i polecił zabić tego latającego twora.
Popatrzył na nią, po czym spojrzał w kierunku
pułkownika, który przyglądał się martwej istocie. Jak gdyby wyczuwając, że na
niego spojrzał wbił wzrok w Waltera. Ten odwrócił się w kierunku Markiewicz.
- Zinajdo – powiedział. – Nie będziemy o tym teraz
rozmawiać.
Zamyślony ruszył drogą w kierunku Nadieżdy, która
oddaliła się już od nich, kierując się w stronę skrzyżowania. Pozostali
żołnierze wykorzystali chwilę na odpoczynek, zdejmując ciężkie plecaki. Palili
papierosy spoglądając w pustkowie ciągnące się przed nimi. Suworow nie pozwolił
Tamarze opatrzyć swych ran, wypluł wybite zęby i otarł krew z twarzy,
przypatrując się Czeczenowi. Ten zdawał się tym nie przejmować, oddalony od
desantowców bezceremonialnie odwrócił się od nich plecami i palił nieopodal
Wszoły. Najwyraźniej Szpica uznała, że rozkaz wydany po rosyjsku przez Waltera
dotyczył również ich.
- Nie powinniśmy go spalić? – zapytał o twora
Zachert, gdy Walter go mijał.
- Nie ma potrzeby – przystanął. – Ale upewnijcie się,
towarzyszu pułkowniku, u towarzyszki Markiewicz. Z moich doświadczeń wynika, że
Polacy nie wracają, jeśli uszkodzi się ich mózg. Ta zasada dotyczy jedynie
ludzi. Strzał Okuniewej pod tym względem był bardzo precyzyjny, taktykę walki z
tymi glistami Zmechdywizja opanowała dawno temu. A nasi towarzysze zostali już
niestety częściowo strawieni.
Zachert słuchał z uwagą.
- Widzę, że jesteście mocno odprężeni, gdy
natrafiliście na wroga którego znacie. Ciekawe. Ale zaczynam powoli to
rozumieć, jak ważne jest rozpoznanie przeciwnika w zonie – stwierdził. – Czy widzieliście
wcześniej te latające twory, albo to co podnosiły?
- Nie – pokręcił głową. – Nie słyszałem także o nich.
- A jeden z nich tam wciąż leży – powiedział
pułkownik. – Powiedzcie, czy teraz jest już bezpiecznie?
- Glisty występują bardzo rzadko i żerują wybitnie
terytorialnie – odparł. – A co do tych tłustych istot to nie mam pojęcia…
- Dajcie osłonę towarzyszce Markiewicz. W końcu z
jakiegoś powodu bierze udział w tej wyprawie – polecił Zachert.
Walter skwitował przyjęcie rozkazu skinieniem głowy.
Wezwał Wszołę i Wroczka, polecając im ochronę kobiety, a Czeczenowi i
Głuchowskiemu dać osłonę. Połączył obie drużyny, gdyż był to najlepszy sposób,
aby wdrożyć specnaz do taktyki stosowanej w zonie. Musiał uczynić to jak
najszybciej, problem polegał na tym, że nie był przekonany, czy może
desantowcom zaufać. Suworowa zignorował celowo, na Diakowa nawet nie popatrzył
wiedząc, iż nie zmieni faktu, że żołnierz trzyma na łańcuchu leżącego na ziemi
stalkera. Zachert polecił Markiewicz aby odnalazła resztki upuszczonego twora
leżące wśród zarośli. Kobieta zawahała się, lecz nic nie powiedziała. Walter po
namyśle posłał z nią także Tamarę, aby spojrzała na istotę swoim okiem,
świadom, iż naukowiec może nie zwrócić uwagi na elementy istotne z wojskowego
punktu widzenia. Sam skierował się ku Nadieżdzie, która do niego zamachała.
Zbliżył się do skrzyżowania. Droga prowadząca od
Warszawy była szeroka, rosło przy niej kilka drzew. W kierunku południowym
biegła przez trawy. Wzdłuż drogi ciągnęły się tory kolejowe, zardzewiałe szyny
wciąż leżały na zbutwiałych podkładach.
Problemem było to, co dostrzegli patrząc w kierunku
Warszawy, którą przestały w tym miejscu przesłaniać wysokie drzewa i gęsta
roślinność. Otwarła się przed nimi pusta przestrzeń, gdzie powinni dostrzec
pobliską miejscowość, w dalszej odległości zaś Wilanów i czerwona mgłę.
Nie było tam niczego takiego. Powietrze falowało, a w
miejscu ruin stolicy wyrastały wysokie szklane sześcienne wieże, skupione na
jednym obszarze, przesłonięte mniejszymi budowlami, jakich Walter nigdy
wcześniej nie widział.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz