piątek, 9 grudnia 2022

Rozdział 14

SPIS TREŚCI

<< Rozdział 13

14.

Walter wahał się czy zażyć tabletkę, podaną mu przez Markiewicz. Z jednej strony musiał przyznać, że podoba mu się łatwość myślenia, dostrzegania związków i wyciągania wniosków. Jednakże dostrzegał także nienormalność swojego zachowania, irracjonalność rozmów prowadzonych z Nadieżdą oraz wrogość, z jaką zaczynał postrzegać Zacherta. Choć to, co tamten uczynił ze stalkerem sprawiło, iż widział teraz pułkownika w zupełnie innym świetle.

Rozstawił warty, posyłając Wszołę na dach, gdzie za karę miał pozostać przez pół nocy. Diakow stanął od strony stawu, mimo jego oporu przed wejściem w mrok bunkra. Walter nie lekceważył jego wyszkolenia i umiejętności, problem polegał na tym, że Suworow i jego ludzie nie posiadali doświadczenia Dzikich Pól i wyraźnie nie doceniali tego, co może się z nich wyłonić, nawet mając w za sobą doświadczenie w postaci spotkania z tworem w tunelu.

Wreszcie zdecydował się zażyć tabletkę, dochodząc do wniosku, że nie może pozwolić, aby polactwo w takiej postaci wdarło się do jego umysłu. Jak widział inni się nad tym nie zastanawiali, Tamara połknęła ją nadzwyczaj szybko, podobnie chętnie przyjęła zastrzyk z inhibitora. Nadieżda, gdy zauważyła, że na nią patrzy, puściła doń oko.

Przed udaniem się na spoczynek polecił jeszcze swym ludziom rozłożyć równomiernie sprzęt i amunicję w plecakach, skoro nie posiadali już teraz radia niesionego przez Czeczena. Żadne urządzenie wykorzystujące obwody elektryczne nie przetrwało wybuchu granatu Mazura i wytworzonego przez niego impulsu. Większość urządzeń pomiarowych Grzegorzewskiego stała się bezużyteczna, stąd radził sobie za pomocą sznurka i zegarka oraz kartki papieru wraz z ołówkiem, choć nikt nie miał pojęcia, co usiłuje osiągnąć, mamrocząc w kącie niezrozumiałe słowa, usiłując dokonać obliczeń. Licznik na szczęście ocalał, co dawało im szansę na przetrwanie. Problemem był brak łączności, choć Walter był przekonany, że i tak zawiodłaby w tak dziwnym miejscu, w jakim się znaleźli.

Żołnierze udali się na spoczynek, przyzwyczajeni, iż należy wykorzystać każdą możliwą okazję zapewniającą sen. Na górze pozostał Walter, sprawdzający rozstawienie wart. Z tarasu spojrzał w dół, gdzie czuwał desantowiec. Noc była całkowicie ciemna, niebo mroczne. Wsłuchał się w nią lecz nie słyszał nawet wiatru. W ciemności nic się nie poruszało, nie wydawało dźwięków. Jednym słowem tak jak powinno być na Dzikich Polach, gdzie nie miał prawa przetrwać żaden ptak czy owad. I gdzie jednocześnie ciemność pełna zawsze była wrogich Polaków i zmiennych, grożących pozbawieniem życia w najgorszy z możliwych sposobów.

Widząc, iż Wszoła krąży na górnych piętrach, wyglądając przez okna, wrócił do środka pałacu. Markiewicz kończyła właśnie rozmowę z Zachertem.

- Kukła zostanie tam, gdzie jej miejsce, towarzyszko – wyjaśnił. – Przykuta łańcuchem do ściany i zakneblowana. Sama wykluczył asię spod obowiązującego prawa, jej zbrodnie przeciw komunizmowi są zbyt duże. Stoi w tej chwili nieco wyżej od zwierzęcia, ale niżej od imperialisty, który przez pracą ma szansę na poprawę i reedukację.

- Ale tam mogą go dopaść Polacy…

- No i? – zapytał pułkownik ze spokojem. Markiewicz wyraźnie nie mogła znieść już jego spojrzenia, cofnęła się i usiadła przy piecu. Zachert popatrzył na nią, na Grzegorzewskiego i Waltera.

- Dobrej nocy, towarzysze – powiedział i skierował się ku schronowi.

Walter podszedł do ognia.

- Proponuję udać się na spoczynek, towarzysze – zaczął. – Jutro ruszamy w dalszą drogę.

- Tak, za chwilę – mruknął Grzegorzewski zatopiony we własnym świecie, zaś Markiewicz powiedziała coś szeptem.

- Co takiego? – podszedł bliżej.

- Nic, nic – powiedziała i pociągnęła łyk z manierki.

- Wydawało mi się, że mówiliście coś o szaleńcu – rzekł półgłosem, siadając obok niej. Ukryła twarz w dłoniach. Czekał cierpliwie.

- Nic nie mówiłam – powiedziała wreszcie.

- Zaburzona biochemia, towarzyszko? – podsunął.

- Właśnie. Dziękuję – powiedziała z wdzięcznością. Znowu sięgnęła po manierkę, a jego doleciał charakterystyczny zapach.

- Czy to jest to, co myślę? – zapytał wyciągając rękę. Wyjął jej manierkę z ręki i powąchał, po czym pociągnął solidny łyk. – Tym razem dobrze mu wyszło – powiedział łapiąc oddech.

- Przyniosłam to z Warszawy – nerwowo zaczęła Markiewicz. Przerwał jej oddając naczynie.

- Raczej przelałam od szeregowego Dżazijewa – powiedział. – Podtrzymuje stare żołnierskie tradycje. Spokojnie, nie pierwszy raz myśli, że nie wiem, co dzieje się w Kordonie. Potrzebowaliście tego towarzyszko.

Po dłuższej chwili skinęła głową, patrząc na Grzegorzewskiego, który siedział od nich nieco oddalony i zdawał się być zajęty wyłącznie kartką papieru.

- Tak – powiedziała półgłosem. – Dobrze, że to rozumiecie. My jesteśmy tylko cywilami, a ja nie jestem dzielnym lejtnantem naszej zwycięskiej armii – w jej głosie nie było jednak słychać ironii. – To dla was nie pierwszyzna. Wy dostaliście rozkaz i przyszliście go wykonać, a to, co nas dzisiaj spotkało, dla was nie jest niczym niezwyczajnym.

 - Tak – mruknął Walter. – Mniej więcej właśnie tak to wygląda.

- Ja nie miałam wyboru – powiedziała. – Nie chciałam tu iść – znowu się napiła. – Nie wiem jak kolega Grzegorzewski, on jest karierowiczem… za dużo wypiłam, nie powinnam o tym mówić – przyciszyła głos, aby nie słowa nie doleciały do fizyka. – Ale możecie na mnie donieść, już mi nie zależy.

- Porozmawiajmy o czymś innym towarzyszko – zaproponował. – Nim powiecie coś, czego będziecie żałować.

Znowu wyraźnie była mu wdzięczna.

- Tak… po prostu chcę żebyście wiedzieli, ja nie byłam przygotowana na spotkanie z takim potworem w tunelu, nie przeżyłam nigdy czegoś takiego. Usiłuję się skupić na analizie naukowej, żeby o tym zapomnieć, ale nie mogę.

- Nikt z nas nie był przygotowany – skłamał Walter, choć nie sądził, aby fakt, iż był w zonie gotów na wszystko, okazał się w jakimkolwiek stopniu pomocny podczas spotkania w tunelu. Nie dodał, że na Dzikich Polach spotkać można było istoty dużo gorsze.

Grzegorzewski zerwał się gwałtownie, zmiął kartkę, po czym rzucił ją w kierunku pieca.

- To jest bez sensu! – zawołał wzburzony.

- Jakiś problem, towarzyszu docencie? – zapytał Walter.

Grzegorzewski stał wyraźnie wzburzony, nie odpowiadając.

- Pewnie to samo, co w mojej dziedzinie – wyjaśniła spokojnie Markiewicz. – Nic nie ma sensu.

- Co nie ma sensu?

- Te pomiary – zirytował się Grzegorzewski. – To miejsce nie ma prawa istnieć.

- Nie rozumiem…

- Nie zrozumiecie –warknął naukowiec. – Jesteście tylko żołnierzem! Nawet stała grawitacyjna w tym miejscu nie jest stała. Cały czas się zmienia.

- Dlatego od lat nazywamy je zmiennymi, towarzyszu docencie – zauważył złośliwie Walter. – Nie wiedzieliście o tym w Instytucie?

Grzegorzewski był poirytowany.

- Posłuchajcie, towarzyszu lejtnancie – powiedział z napięciem. – Zmienne są manifestacją niestałej fizyki w trójwymiarowej przestrzeni. Rozkładają się skupioną wiązką na konkretnym obszarze, czasem zaburzają optykę i są dostrzegalne. Rozchodzą się falowo i rozmywają po określonym czasie. Ich występowanie związane jest najczęściej z aktywnością Polaków, choć potrafią pojawiać się niezależnie. Im więcej tworów, tym większe prawdopodobieństwo ich wystąpienia. Im większa odległość od centrum zony, tym mniejsza możliwość by się pojawiły. Stała manifestacja występuje wokół punktu centralnego i stamtąd wyładowuje się właśnie zmiennymi, niczym piorunami, to chyba zrozumiała dla was analogia?

- Do czego zmierzacie, towarzyszu docencie? – zapytał Walter, myśląc o tym, iż wyraźnie zachęcił naukowca.

- Do tego, że ponieważ manifestacja zmiennej fizyki stoi w wyraźnej sprzeczności ze stałymi fizycznymi, objawia się właśnie w sposób podobny do pioruna, stanowiąc coś w rodzaju wyłomu, wyładowującego się poza obszarem swego działania. I tylko tam zmienia obowiązujące stałe fizyczne, w coś kompletnie nam nieznanego, na pozostałym obszarze pozostają one nienaruszone. Wyłomy zwane zmiennymi są miejscowe i ograniczone. Przechodząc przez zonę zmieniają jej naturę, topografię terenu, jednak potem obowiązują tam znane nam doskonale stałe. I są one niezmienne! – ostatnie zdanie podkreślił, usiłując je mocniej zaakcentować.

- Nie tutaj – powiedziała Markiewicz.

- Właśnie, nie tutaj! – zdenerwował się. – Ale nie na tym polega problem! Fakt, że nie widać tu zmiennej, choć zasady fizyki się zmieniły mógłbym jeszcze zaakceptować, bowiem będąc wewnątrz niej nie bylibyśmy w stanie tego dostrzec, każdy układ potrzebuje zewnętrznego obserwatora. Ale nie pojmuję, dlaczego za każdym razem wychodzą mi inne wyniki. Nie mówię tu o rzeczach złożonych, nawet stała grawitacyjna za każdy razem jest inna! W zmiennej są inne zasady, ale to są inne stałe…

- To tylko hipoteza, nie wiemy co dzieje się w zmiennych…

- Ale nie da się wytłumaczyć tego, że na danym obszarze obowiązują niestałe fizyczne! Nie rozumiecie – Grzegorzewski był zirytowany. – Świat nie może być zbudowany w oparciu o niestałe fizyczne. To jest wykluczone!

Walter postanowił przerwać jego wzburzenie.

- Macie rację, nic nie rozumiem, jako prosty żołnierz nie potrzebuję rozumieć, wystarczy, że wiem jak coś mogę zabić – powiedział.

Grzegorzewski zamrugał oczami.

- Po co ja z wami w ogóle rozmawiam o zmiennych?

- Nie wiem jak wy, ale ja widziałem dużo zmiennych w swoim życiu – powiedział Walter. – Nie wiem, w jaki sposób je badacie i opisujecie, skoro nie mierzą ich ponoć żadne urządzenia. Wiem, że stanowią zagrożenie, widziałem jak zmieniają wystrzeliwane pociski w zabójcze światło, jak odbijają kule, przyśpieszają upływ czasu, nadając prędkość atakującym Polakom. I wiecie co? Nie interesuje mnie jak działają, interesuje mnie jak z nimi walczyć. A jedynym znanym mi sposobem jest spychanie Polaków z powrotem do centrum zon, aby zmienne nie manifestowały się jak mówicie, niczym burze z piorunami. Bo póki co, zlikwidować ich nie potrafimy.

Grzegorzewski pokręcił głową.

- Jesteście dyletantem – powiedział. – Ale powiem wam jedno. Dowiemy się, czym jest zona i jakimi rządzi się zasadami.

- Łysenkizmu – podpowiedziała ze swojego miejsca doktor Markiewicz. – Chyba, że chcecie naruszyć jego zasady? – zapytała niewinnie.

- Łysenkizm tłumaczy wszystko – nie dał się wciągnąć w pułapkę Grzegorzewski. – Fizyka nie podąży ślepą ścieżką rozwoju Imperialistów, którzy rozbudowują swą błędną teorię kwantową. Łysenkizm tłumaczy zmianę praw natury, poznać należy naturę tej zmiany. A gdy to zrobimy, poznamy jednocześnie sposób zapanowania nad nią, inny niż siłowanie się z falami Polaków i ich fizyczną likwidację. A wówczas rewolucyjny komunizm okaże swą wyższość i zatriumfuje! Dobranoc, towarzysze! – Grzegorzewski skierował się do schronu, a Walter miał nieodparte wrażenie, że naukowiec oddał pole.

- Rozumiem go – powiedziała po chwili Markiewicz. – Sama niczego nie pojmuję.

- Ale, na czym właściwie polega wasz problem? – nie rozumiał Walter.

Doktor westchnęła.

- Na naruszeniu fundamentalnych zasad, czy też raczej ich braku. Zacznijmy od początku. Wiecie czym jest zona?

- Wrogim środowiskiem.

- Z punktu widzenia naukowego, dość obrazowo wytłumaczył wam to przed chwilą Grzegorzewski. Mieliście podstawy łysenkizmu w szkole, prawda? Nie mówcie nic, zaraz wam przypomnę. Łysenkizm początkowo był teorią, tłumaczącą jedynie skokowe powstawanie nowych gatunków. Obalił błędną teorię mendlowskiej genetyki i molekuł. Imperialiści utknęli w tej ślepej gałęzi nauki i skupili się na podwójnej helisie, model ten również okazał się całkowicie błędny, podobnie jak cybernetyka. Teoria przeszła w praktykę z chwilą powstania zony, wiecie, o czym mówię?

- Nie.

- Otóż, gdy spadły bomby atomowe, rozległe tereny znalazły się pod wpływem promieniowania. Wówczas nastąpił adaptyzm gatunków zgodnie z teorią Łysenki. Ludzie, którzy pozostali w zimie atomowej nie zmienili się, co udowodniło ostatecznie, że imperialistyczna hipoteza mutacji molekuły DNA jest niczym więcej niż tylko hipotezą. Zmieniły się za to ich dzieci - stały się gatunkiem odpornym na napromieniowane środowisko. Do tego doszła jeszcze abiogeneza mająca miejsce w epicentrach wybuchu, gdzie zaczęły powstawać nowe gatunki. Tak narodzili się Polacy, niektórzy człekokształtni, inni nieprzypominający niczego co znamy – spojrzała na Waltera – których musicie zabijać. Jako gatunek prowadzą z nami walkę, to starcie niezależnych bytów biologicznych, stali się więc niezwykle drapieżni i agresywni, dążą do konfrontacji.

- Pomagają sobie kolektywnym umysłem – zauważył.

- Od jakiegoś czasu – powiedziała. – I niestety, pewnie niezbyt długo. Wciąż się adaptują. Wróćmy jednak do momentu ich powstania, jako odrębnego gatunku. Zapewne wszystko byłoby tylko ślepą gałęzią ewolucji i fazą inadaptywną rozwoju człowieka, z homo sapiens w człowieka komunistycznego, gdyby nie okazało się, że ewolucja wpływa na środowisko. Teraz to już rozumiemy, to podstawowa zasada neołysenkizmu. Gatunki ewoluują wpływając na środowisko, więc środowisko przystosowuje się do gatunku. Tak też się stało. Sztucznie wywołaliśmy zimę atomową i tym samym uruchomiliśmy coś, co dotąd w przyrodzie nie miało miejsca. Powstał gatunek niemający racji bytu w otoczeniu, więc otoczenie pod jego wpływem się zmieniło. Tak narodziła się zona, w której zaczęły obowiązywać zasady umożliwiające życie powstałemu gatunkowi i ułatwiające jego rozwój. Nadążacie?

Pokiwał głową.

- Rozumiemy zasadę, nie sposób. Od lat jesteśmy jedynie w stanie prowadzić obserwacje empiryczne, nie znaleźliśmy możliwości aby zbadać i zmierzyć to, co się dzieje w centrum zony. Zostało ono całkowicie odcięte poprzez zaistnienie tam zmienionych stałych. Wiecie o czym mówię?

- Nie do końca.

- Stałe to fundamentalne i niezmienne zasady nauk. Takie jak grawitacja w fizyce, mitoza i mejoza w cyklu komórkowym, czy pierwiastki w chemii. Pewne procesy zawsze będą zachodzić w ten sam sposób, nawet skokowa ewolucja nie powinna tych zasad zmienić. Ale okazało się, że czynniki łysenkogenne działają dwojako. Zmieniają gatunek, a ten przystosowuje naturę. I w ten sposób narodziły się zamknięte obszary przypominające tornada, z których strzelały pioruny, trzymając się barwnych opisów Grzegorzewskiego. Wewnątrz nich obowiązują inne stałe, lecz na zewnątrz zasady pozostają takie same. Więc pomimo, iż zona wyładowuje swe zmienne na zewnątrz, wszystko co z niej wyjdzie podlega już zasadom obowiązującym na zewnątrz. Dzięki czemu wasza kula podąża do celu, pokonując opór tarcia i wchodzi w tkankę, przebijając ją na wylot i kończąc procesy życiowe. Gdyby zasady byłyby inne, nie byłoby to możliwe. Oczywiście chwilę trwało, nim z zony wyszły organizmy zdolne przeżyć poza nią, początkowo to, co wypadało na zewnątrz ginęło nie potrafiąc nawet oddychać tlenem. Ale kolejne etapy ewolucji przystosowały Polaków. Choć wykracza to poza nasze rozumienie, wiemy że twory zachowują zasady biochemii organizmów, wkraczając do naszego świata niosą ze sobą swe zmiany, lecz zachowują zasady przyrostu masy, posiadają neurony, dzięki czemu można użyć na nich granatu Mazura… Promieniowanie zawiera czynniki łysenkongenne, których duże natężenie sprawia, że kiedy zbliżamy się do wnętrza zony dochodzi do zmian w naszych organizmach. Pozostając w niej za długo, zapadamy na to, co nazywamy polactwem. Macie przykład w postaci tych kasztanów i innych roślin, one nie potrzebowały kolejnych pokoleń, adaptyzm nastąpił w obrębie ich generacji, zmieniły się, dostosowując się do środowiska zony. Reakcja organizmu uzależniona jest od warunków bytowania, w przyrodzie panuje wyłącznie trwała przystosowawczość. Poza zoną jednak takie zmiany nie zachodzą i nie byłyby możliwe bez szczególnego promieniowania Dzikich Pól. Promieniowanie wpływa na komórki, potrafi ponownie je częściowo ożywić, w oparciu o ontogenezę form komórkowych, nadając im wtórnie żywą materię, dlatego w twory zmieniają się także zabici w zonie, jeśli tylko struktura ich mózgu nie uległa zniszczeniu. Tego też nie rozumiemy, ale zasada posiadania unerwienia została zachowana, problem polega na czym innym. Chyba zauważyliście, że Polacy wciąż się zmieniają.

- Tak.

- Niestety, sztucznie wywołana przez nas skokowa ewolucja działa w sposób agresywny, zachowuje zasadę, iż kolejne odmiany gatunku muszą pokonać swych poprzedników, nawet jeśli Polacy są jedynie inadaptywną fazą ewolucji. Zatem zona wyposażyła ich w przewagę, czas płynie tam inaczej, rozmnażają się szybciej i adaptują, a nas atakują całe kolejne pokolenia, często oddzielone od siebie generacjami. I przystosowują do naszych działań. Pierwsi Polacy działali pojedynczo, teraz są już organizmem kolektywnym, co umożliwia im koordynację działań. Są szybsi, drapieżni i obawiać się można, że z czasem zaczną wykształcać inteligencję.

- Polacy? – zapytał zszokowany Walter.

- Dopóki będziemy mieli nad nimi przewagę technologiczną, walka będzie wyrównana, lecz jeśli wykorzystają to, że czas płynie szybciej… - skinęła głową Markiewicz. – Na szczęście ewolucja skokowa jest ewolucją zamkniętą. Przebiega wyłącznie w otoczeniu zony, zmienne to jakby ramiona natury podążającej wraz z Polakami i usiłującej zmienić większe połacie terenu. Spychając ich do zony ograniczamy jej rozwój, a co za tym idzie ich dalszą ewolucję. Zamykając zonę w pierścieniu zamkniemy jednocześnie zagrożenie dla ludzkości, tworzone przez adaptyzm łysenkowski.

- Wiem. Wystarczy otoczyć zonę.

- To właśnie robicie. Po to jest Kordon. Wpychacie Polaków z powrotem do miejsca, z którego nadchodzą. Nie można zrobić nic więcej, dopóki nie dowiemy się jak zniszczyć zonę. Dlatego ta wyprawa jest taka ważna. Bo możemy to odkryć.

- Jak to? – zdziwił się Walter.

Markiewicz wskazała ręką w ciemność.

- Gdzie my właściwie jesteśmy? – spytała. – Wszystkie zony rządzą się opisaną przeze mnie wcześniej zasadą, mają ścisły punkt centralny, do którego nie można dotrzeć, zajrzeć, zmierzyć, przekroczyć rejonu zmienionej fizyki, chemii i biologii. Tu jest podobnie, rejon ten jest jednak dużo większy od pozostałych centrów zon, otacza go czerwona mgła i nie wychodzą z niego Polacy. To łamie całkowicie zasadę adaptyzmu ewolucyjnego, od lat staramy się zrozumieć o co chodzi. Nie pierwsza to ekspedycja, która tu idzie, nie pierwsza to próba zrozumienia… Wygląda na to, że przeszliśmy przez graniczny obszar mgły i już na samym początku okazało się, że nad obszarem tym rozciąga się coś w rodzaju kopuły, stanowiącej w całości zmienną, choć nie jest to skumulowane zaburzenie w postaci wspominanego tornada, nieemanujące piorunami, zakłócającymi nasze czujniki. Teoretycznie punkt taki powinniśmy mieć w środku i pozostawać obecnie na rubieży zony, a tak nie jest. Jak powiedział Grzegorzewski mgła stanowi granicę zony. A to prowadzi do niepokojącego wniosku. Mogę domyślać się co podejrzewa towarzysz Zachert i przynajmniej w tym zakresie go w pełni popieram.

- Co podejrzewa towarzysz Zachert? – zapytał Walter. Markiewicz zamilkła. Rozejrzała się po pustym pomieszczeniu i zniżyła głos.

- Mogę wypowiadać się jedynie od strony naukowej. Pewne rzeczy stały się dla mnie oczywiste.

- Mianowicie?

- Granica została sztucznie stworzona.

Implikacje tego, co powiedziała, stały się dla Waltera zrozumiałe dopiero po dłuższej chwili. Spojrzał na Markiewicz nierozumiejącym spojrzeniem.

- Przecież to niemożliwe – powiedział.

- Czyżby? – zapytała. – Jak inaczej wytłumaczyć to, że czerwona mgła od lat pozostaje w tym samym miejscu?

- Ale… kto mógłby stworzyć taką granicę? I po co?

- Nie wiem, Imperialiści? A może mieszkający tu Polacy, którzy wykształcili inteligencję i ewoluowali w przyśpieszonym tempie? Teoretycznie leży to poza zasobem ludzkiej wiedzy i możliwości, ale czy tego samego nie powiedziałyby prymitywne plemiona o naszych tankach i wiertalotach? Nie wiem co kieruje towarzyszem Zachertem, ale jeśli się nie mylę, klucz do poznania tajemnicy zony i ostatecznego zniszczenia Dzikich Pól znajdziemy tutaj. Jeśli dowiemy się jak kontrolować adaptyzm zony.

- Przecież to niemożliwe.

- Nie? Skoro sztucznie, choć w sposób niezamierzony, wywołaliśmy skokową ewolucję Polaków, myślicie, że nie ma sposobu, aby zapanować nad zoną? Jak powiedział Grzegorzewski, dowiemy się czym jest zona i jakimi rządzi się zasadami. Taki jest właśnie cel naszej misji. Pokonamy Polaków u źródła, nim oni wyewoluują na kolejny poziom i wyroją się w liczbie mogącej nas pokonać.

Walter zobaczył to w jednym ułamku sekundy we własnym umyśle. Ujrzał, lecz nie był w stanie sobie wyobrazić. Sposób na powstrzymanie kolejnych fal Polaków, stających się coraz trudniejszymi do pokonania, których agresywna ewolucja skokowa zmieniła w plamy bojące się ognia, cienie lękające się światła, których kolejne generacje mogły zepchnąć ludzi do metra. Metra, w którym nowe pokolenia rodziły się ze zmienionymi źrenicami, przystosowanymi do widzenia w ciemności i życia pod ziemią, zgodnie z zasadami łysenkizmu. Pokolenia, cierpiące na lęk otwartej przestrzeni, które w przyszłości oddałyby ziemię Polakom, przenosząc się do tuneli. Nie można było na to pozwolić. Ujrzawszy to zrozumiał ważność ich wyprawy i ogrom leżącego przed nimi zadania. A także jego istotę dla rewolucyjnego komunizmu i kolejnego triumfu człowieka nad ślepą przyrodą.

Pokręcił głową z niedowierzaniem.

- I myślicie, że odpowiedź kryje się w centrum tej zony?

- Tak sądzi Zachert – odparła. – Jak myślicie, czemu tam podążamy?

Tak, przecież to oczywiste. Co jednak mogło się tam znajdować? Czym było to, co potrafiło kontrolować zonę, wraz z podstawowymi zasadami budowy świata?

- Mamy jednak pewien problem – powiedziała Markiewicz. – Nad którym nie potrafimy przejść do porządku dziennego.

- To znaczy?

- Niezrozumiałe zasady rządzą wspomnianymi już fundamentalnymi prawidłami. Na zewnątrz zony obowiązują stałe fizyczne, wewnątrz zony inne stałe fizyczne. Dlatego nie jesteśmy w stanie ich zmierzyć ani zrobić im zdjęcia, włącznie z terenami granicznymi. Zmienne to ich manifestacje stanowiącej obszar innych zasad, tak?

- Tak.

- Problemem nie jest to, że Grzegorzewskiemu wychodzą inne stałe, co tłumaczyłoby, że jesteśmy już w obszarze zony kierującym się inną fizyką. On by to sobie jakoś wyjaśnił, fizyka bazuje na modelach klasycznych i relatywistycznych, nie na błędnej teorii fizyki kwantowej imperialistów, ale inne stałe muszą też być stałymi. Te zasady nie mogą być naruszone prawda?

- Rozumiem.

- Problem polega na tym, że za każdym razem wychodzą mu inne obliczenia. Albo nie może dokonać dokładnego pomiaru, albo dokonuje ich dokładnie, tylko stałe fizyczne się zmieniają. Czyli są niestałe. A to już jest niemożliwe. Właśnie o tym mówił, stała fizyczna dla danego obszaru, nie może być niestała.

Walter zrozumiał wreszcie wzburzenie Grzegorzewskiego.

- Ale gdyby fizyka zmieniała się z nami w środku…

- To nie przeżylibyśmy prawda? – zauważyła cierpko. – W przypadku zony fizyka jest niebywale powiązana z biochemią. Weźmy na przykład prędkość światła, jeśli przyjmie ona inną wartość, zmieni się również stosunek będący miarą wartości siły magnetycznej oraz elektrycznej. To w konsekwencji osłabi siłę elektromagnetyczną i wiązania atomowe, sprawiając, że nasze ciała staną się bardziej kruche. Zmniejszeniu ulegną temperatury wrzenia i topnienia, co doprowadzi do tego, że nasza krew zacznie się gotować.

- Widziałem coś takiego - cały pluton, który wpadł w zmienną, po prostu wyparował.

- Właśnie. Jak stwierdziłam ja też mam problemy ze zrozumieniem tego, co dzieje się w obrębie mojej specjalizacji. Zapewne rzadko widujecie rośliny na Dzikich Polach, od kiedy doszło do trwałych zmian klimatycznych nie występują one obecnie często w tych stronach na powierzchni. Czy jednak zwróciliście uwagę jaki kolor ma najczęściej roślinność, choćby na dawnych fotografiach?

- Zielony – odparł po chwili zastanowienia.

- Właśnie. Odpowiedzialny za to jest chlorofil, biorący udział w fotosyntezie, przechwytujący i przekazujący energię Dzięki niemu rośliny mają taką barwę. Kolor zielony powstaje z powodu absorpcji energii w czerwonej i niebieskiej części światła. Występuje w zasadzie u wszystkich roślin, alg i bakterii jeśli tylko przeprowadzają fotosyntezę. Nie mogłam nie zwrócić uwagi, że żadna z mijanych roślin nie miała zielonego koloru, ale oczywiście chlorofil nie zawsze nadaje zieloną barwę roślinom, przede wszystkim liściom, tam występuje jego znaczne natężenie. Założyłam, że jest to spowodowane inną barwą światła, bo niebo ma tu dziwaczny kolor, więc absorpcja może następować w innej części spektrum ale… - zamilkła na chwilę. – Już odkrycie, że rośliny ewoluowały skokowo było dla mnie rewolucją. Nie pobrałam próbki kasztanowca, lecz nazbierałam nieco traw po drodze, liści i je zbadałam – zamilkła.

- I co się okazało? – zachęcił ją Walter.

- Te rośliny nie mają chloroplastów – powiedziała wreszcie. - Nie ma układu porfirynowego. Nie są syntezowane przez plastydy. Nie jestem w stanie powiedzieć, czy zachodzi fotosynteza. Nie wiem czy to są w ogóle rośliny, choć tak wyglądają. Nasza fundamentalna wiedza nie pozwala na stwierdzenie czym są. Podobnie jak napotkana przez nas w tunelu istota.

- Spotkaliśmy już takie istoty – powiedział Walter. – Jakiś czas temu walczyliśmy z ożywionymi cieniami, większą plamą…

- Nie w tym rzecz – powiedziała. – Wiem, że są fazą adaptywizmu ewolucyjnego. Zaadoptowały się do środowiska i w nim funkcjonują. Nie mam pojęcia jak. I tu jest problem. Skoro są tu takie rośliny, to zaadoptowały się do swojego otoczenia i nie zachodzi u nich fotosynteza, to znaczy, iż środowisko to ma zasady fundamentalnie różnie od naszych. W takim razie, skoro nie dopadło nas polactwo, na jakiej zasadzie oddychamy? Jak nasze organizmy funkcjonują? W jaki sposób istniejemy w miejscu, gdzie prawa fizyki się zmieniają i są niestałe? I co to za miejsce? Zmienna? Środek zony?

- Nieznane – szepnął Walter.

- Nieznane – potwierdziła Zinajda Markiewicz. – I co gorsza niezrozumiałe – chwyciła go za rękę. – Ja się tego miejsca obawiam. Chcę przeżyć.

- My również.

Prychnęła.

- Nie jestem oswojona ze śmiercią. Wy tak. Dziękuję za rozmowę o nauce, pomogła mi zapomnieć o pewnych sprawach. Ale proszę mi pomóc przeżyć. I wrócić do domu, nie chciałam tu być. Ja się boję.

Walter uścisnął jej dłoń.

- Proszę robić dalej to co dotychczas – powiedział – Pomagać zrozumieć jak przeżyć w niestabilnym środowisku i podpowiadać jak pokonać to co napotkamy. Informacja o zakłóceniu percepcji była czymś co pozwoliło nam wydostać się z tunelu.

- Zrobię wszystko, aby wydostać się z zony – powiedziała Markiewicz pewnym głosem.

Ogień w piecu dogasł, a oni zeszli do schronu.

Śniło mu się, iż pędzi przez ciemne pustkowie, którego nie oświetlają żadne gwiazdy. Podążał wzdłuż starej drogi, mijając stojące tu z rzadka zardzewiałe pojazdy. Wszystko obserwował z wielu punktów widzenia, jak gdyby dziesiątkami oczu. Biegł przed siebie, w blasku księżyca i wielkiego globu wiszącego na nieboskłonie. Podążał wśród olbrzymich liści i łodyg coraz szybciej, aż dotarł do wyschniętego krateru, za którym teren się wznosił. Znajdowała się tu ruina budowli, a pod nią wejście, do którego prowadziły zniszczone wieki temu drzwi, przeżarte zębem czasu. Wewnątrz odnalazł ciasny korytarz prowadzący do pomieszczenia, w którym widniały resztki szkieletu, leżącego wśród drewnianych szczątków nieistniejących już mebli. Wnętrze było ciemne i puste, od dawna nikogo tu nie było.

Wydostał się na zewnątrz i popatrzył na ścianę przy wejściu, nad kraterem. Rzucił się na nią nagle z furią, sam nie do końca wiedząc dlaczego ją atakuje. Spojrzał w niebo nad sobą, w ocean możliwości i nieskończoność, a potem rozproszył się i rozpadł pośród nieoznaczonej przestrzeni, zapominając o rzeczywistości, gdy wezwał go mrok.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz