DZIKIE POLA NA POŁUDNIE OD WARSZAWY
<< Dzikie Pola na północ od Warszawy
Gaworko zbladł i wpadł w wyraźną panikę lecz
Afanasjewa, poleciła go zabrać i zapakować do wozu, którym przemieszczała się
wraz ze specnazem. Gerber skinął na Gruzinkę, która zdawała się pozostawać w
odległości uniemożliwiającej usłyszenie o czym rozmawiali, jednak jak się
okazało obserwowała ich czujnie.
- Nie tylko nie tam, błagam, zostawcie mnie na
Dzikich Polach, ale nie każcie wracać do południowej! – błagał stalker. W jego
głosie słychać było lęk.
- Zabierzcie go do moich ludzi – poleciła zimno
Afanasjewa. – Jeśli nie przestanie skomleć możecie wybić mu zęby – słysząc
powyższe Gruzinka skinęła skwapliwie głową. Plan Maksyma, aby wykorzystać
stalkera jako przewodnika właśnie spełzł na niczym. A wraz z nim oddaliła się
możliwość zdobycia zaufania Gaworki, który zapewne miał w okolicy ukryte gdzieś
jakieś zdobycze, zaś mając możliwość odejścia z wojskiem, chętnie by je zabrał.
Patrzył w ślad za stalkerem, którego Tekagawelidze prowadziła trzymając za
ramię, w stronę wozu, na którym siedzieli desantowcy. Swoją drogą specnazowcy
wciąż pozostawali z boku, a Afanasjewa czuła się wśród żołnierzy Dziewiątej
bardzo pewnie, zdając się opierać na ich sile bojowej. Zreflektował się jednak,
przypominając sobie, że mają za zadanie osłonić ich i być mięsem armatnim,
które umożliwi dotarcie desantowcom do celu w pełni sił, podczas gdy oni
wykrwawią się w walce z Polakami. Nikt tego zresztą przed nimi nie ukrywał.
Kaliciński odwracał się, by wykonać rozkaz, ale
zatrzymał się, słysząc głos Krafta.
- Mogę coś powiedzieć otwarcie, towarzyszko
pułkownik? – zapytał chrapliwym głosem.
- Mówcie – zgodziła się Afanasjewa. – Widzę co macie
wymalowane na twarzy. Dlaczego waszym zdaniem pójście przez południową jest
złym pomysłem?
- Jeśli czegoś nauczyłem się na Dzikich Polach, to
tego, że nie da się ich zrozumieć. Są niepojęte i nieprzewidywalne. Najlepszym
sposobem na przetrwanie jest poleganie na własnym instynkcie i doświadczeniu
tych, którzy przez nią przeszli.
- Jesteście zbyt ostrożni, towarzyszu Kraft – mruknął
Kaliciński.
- Jestem pragmatyczny – odparł tamten. – Nie wiem jak
było pod Stalinogrodem, ale ja mam za sobą pełną kolejkę. Byłem w Warszawie,
gdy się z niej ewakuowaliśmy, podobnie jak sierżant Gerber. Wiem, co stało się,
gdy południowa zniknęła, pozostawiając pustą przestrzeń. Wtedy zaatakowały nas
hordy Polaków, zupełnie jakby to wyczuli, uderzyli z każdego możliwego
kierunku. Nawet specnaz musiał się wycofać, mimo iż zona została zniszczona.
Jeśli stalker mówi, że nadal coś się w niej czai, nie próbowałbym się do tego
zbliżać. Obejdźmy ją, na podejściu do Warszawy – jak na Krafta była to
prawdziwa przemowa. Gerber wyjątkowo się z nim zgadzał, choć miał lejtnanta za
nudnego.
- To defetyzm! – rzucił Kaliciński.
- Wsiadajcie w wóz i jedźcie przodem – odparł Kraft.
– Pokażcie odwagę godną prawdziwego komunisty – w jego głosie dało się słyszeć
wyzwanie.
- Uspokójcie się towarzysze – powiedziała Afanasjewa.
– Lejtnancie Kraft, w pełni rozumiem wasze obawy. I w normalnych
okolicznościach bym się do nich zastosowała. Jednak to nie są normalne
okoliczności. Jest godzina jedenasta, powinniśmy właśnie lądować w Warszawie.
Atak maoistów nas opóźnił, dał niezbędny czas imperialistom. Wyprzedzają nas o
wiele godzin, musimy przechwycić ich jak najszybciej.
- Czego oni właściwie szukają? – zapytał Gerber.
- Milczcie, towarzyszu sierżancie – przerwał
Kaliciński. – Czemu towarzyszko pułkownik nie potraktowaliśmy ich atomówkami?
- Czyżby dlatego, że w Warszawie nadal są ludzie? –
zapytał z wyczuwalną ironią Kraft. – Obywatele LPKRR?
- Nie wiemy co jest w Warszawie – Afanasjewa
przyglądała mu się badawczo, zastanawiając się, czy nie usiłuje jej
sprowokować. – Od prawie dwóch lat nie mamy z nią kontaktu, nie wrócił stamtąd
żaden zwiadowca, nie udało się nam wykonać żadnego zdjęcia. Wiemy, że
początkowo na lewym brzegu po ewakuacji zabarykadowały się władze cywilne i
broniły wraz z milicją i oddziałami wsparcia z bazy Kordon, którą żołnierze
zmienili w twierdzę. Potem wszystko zamilkło. Nie mamy pojęcia co dzieje się
tam teraz. Wiem, że od kiedy od wczoraj się o tym dowiedzieliście, zaczęło być
wam śpieszno do dawnej stolicy, jednak nie wiemy, czy ktoś tam jeszcze żyje.
Nic nie wiemy. Może nasi zwiadowcy zebrali już dla nas informacje… A
odpowiadając na wasze pytanie Kaliciński, bo to zona. Jakbyście nie wiedzieli,
jak dotąd nie udało nam się zdetonować nic w pobliżu jej centrum.
- Zatem Warszawa jest teraz blisko centrum zony –
mruknął Kraft. – Warto wiedzieć.
Afanasjewa spojrzała nań z irytacją.
- Skończmy już ten temat. Ruszamy, musimy się
pośpieszyć. Chyba, że sierżant Gerber, chce wyrazić jeszcze swą opinię.
- Lejtnant Kraft ma rację – powiedział Maksym
niespodziewanie dla siebie. – Nie idźmy przez zonę. Omińmy ją.
- Co takiego? – Kaliciński podniósł gniewnie głos. –
Pójdziecie przodem Gerber, wsiądziecie w wóz i dokonacie rozpoznania. Może to
was nauczy, by…
- Nie – pokręciła głową Afanasjewa. – Towarzysze
Gerber i Kraft wyrażają jedynie swe obawy. To naturalne, wynika to z
doświadczeń frontowych. Ale nie może to nas sparaliżować i uniemożliwić
dalszego działania. Pomysł ze zwiadem był dobry, zdaje się to wy
proponowaliście, Kraft? Chyba nie chcecie, by posądzono was o defetyzm, jak
sugerował lejtnant Kaliciński. Wy pójdziecie przodem. W odległości nie większej
niż dwie wiorsty, będziecie utrzymywać stały kontakt radiowy. Co wy na to? –
spojrzała na żołnierza.
- Pójdę – odpowiedział po dłuższej chwili Kraft, nie
mając innego wyjścia.
- Doskonale – rozpogodziła się Afanasjewa. – To chyba
przyczyni się do zgody w naszym oddziale. Nie mogę pozwolić by dwaj lejtnanci z
bratniej polskiej armii się wadzili. Wyznaczcie kurs w linii prostej na
współrzędne Stacji Metra Pole Mokotowskie. Tam będą czekać na nas nasze
wiertaloty Kamowa. Posłałam je, aby odnalazły zwiadowców i rozpoznały teren.
Musimy wiedzieć, gdzie są imperialiści.
- Dokąd oni zmierzają? – ponowił pytanie Gerber.
Kaliciński chciał coś powiedzieć, lecz Afanasjewa go uciszyła.
- Do waszego miasta. Do tuneli. Nie wiemy czego
szukają, lecz jest to na tyle cenne, że sprzymierzyli się z maoistami, aby nas
powstrzymać. A teraz ruszajmy. Szkoda czasu!
Nie był przekonany, czy jej uwierzył. Stał chwilę bez
ruchu, jednak nie widział wyjścia z sytuacji. Tym razem nie był na polu bitwy,
z dala od obserwujących go oficerów, nie wypuścił się na jako zabezpieczenie
bojowe na daleki patrol, gdzie był panem i władcą niezmierzonej przestrzeni
zwanej Dzikimi Polami. Gwizdami wezwał swoich ludzi, polecając im pakować się
do BWP. Strzedzińskiego, Skórzyńskiego i Diakonowa powstrzymał przed wsiadaniem
do środka.
- Co jest? – spytał Sasza.
- Będziemy jechać przez południową – wyjaśnił. Ich
oczy rozszerzyły się w nagłym zrozumieniu, choć żaden z nich nie słyszał słów
stalkera. Gerber zakładał, że choć zdołał on wykrzyczeć kilka słów do Gruzinki,
ta ich nie przekaże, nie mając obecnie ochoty rozmawiać z nikim w plutonie.
Wciąż kontrolował ją wzrokowo, stwierdzając, iż nie jest głupia. Mimo, iż wiele
osób zauważyło już antagonizm między nim a Kalicińskim, nie wpadła na pomysł,
by udać się do niego z informacją, co jej uczyniono. I co będzie czynione
dalej. Lejtnant obsztorcowywał właśnie jednego z dowódców drużyn, znalazłszy
sobie zapewne jakiś ważki powód, świadczący o braku czujności i gotowości
bojowej. Wolał nie zastanawiać się skąd Afanasjewa wyciągnęła tego patafiana,
sprawiającego wrażenie oficera, który naczytał się regulaminów. Musiał jednak
przyznać, że jej ruch był dobrze przemyślany, w ten sposób zyskała kogoś
oddanego sprawie, wskutek czego pozostało mało możliwości, by wykonywać za jej
plecami ruchy bez jej wiedzy. Zapewne sieć jaką uplotła, by nie dopuścić do
niespodzianek, była jeszcze większa.
- Job twoju mat – mruknął Diakonow.
- Właśnie. Siadamy na pancerz jako dodatkowe
zabezpieczenie – polecił Gerber. – Oczy z tyłu głowy. Kto zobaczy coś dziwnego,
natychmiast informuje załogę i pozostałych. Łączność wzrokowa – spojrzał na
Strzedzińskiego. – Znaleźliście coś ciekawego?
- Nie – tamten pokręcił głową. – Jeszcze nie
widziałem takiego miasta. Pomijając, że nie mieszkali pod ziemią, mieli tylko
użytkowe rzeczy. Przetrzepałem te dwa budynki, tylko metal, narzędzia. Może,
jeśli miałbym jeszcze chwilę…
- Nic z tego – Maksym kiwnął głową za bramę, gdzie
silniki wozów zwiększyły obroty,
przygotowując się do jazdy. Ruszyli w tamtym kierunku. – W zasadzie mnie to nie
dziwi, to była kolonia od dwóch lat nastawiona na przetrwanie. Aż dziw, że na
powierzchni przeżyli tak długo – musieli być z dala od oddziaływań zony, która
zmieniłaby ich ciała. Dwa lata na Dzikich Polach, szaleńcy. Informację o
podziemnej Warszawie i Kordonie zachował dla siebie, wciąż jeszcze nie
przeszedł nad nią do porządku dziennego. Piąta, Jedenasta i Osiemnasta Kompania
były uznawane za stracone od czasu ewakuacji. Tymczasem jeszcze dwa lata temu
jej ludzie, ich towarzysze broni, walczyli trzymając garnizon Kordon. Co jednak
stało się, że ulegli? Co było na tyle potężne, by sprawić, iż zamilkła
ufortyfikowana baza wojskowa o stalowych murach? Na razie wolał się nad tym nie
zastanawiać, bo miał wrażenie, że to coś na nich czekało.
- Maksym – Strzedziński zbliżył się. – Co tu
właściwie się stało? Gdzie podziali się ci ludzie?
- Zdaniem dowództwa to robota maoistów – powiedział
Gerber. – Ponoć mogą się przemieszczać na duże odległości i pojawiać znikąd.
Pewnie ich zabrali. Sam widziałeś w Czersku. To coś innego niż Polacy.
- Wciąż nad tym myślę.
- Lepiej nie myśl. Zostaw to oficerom. Wskazali nam
cel i naszym zadaniem jest po prostu w niego napierdalać – przypomniał Gerber.
Tamten kiwnął głową.
- Cokolwiek to było, nie mieli nawet okazji
wystrzelić – powiedział. – Broń znaleźliśmy porzuconą. Magazynki prawie pełne.
- Rozumiecie teraz, na co musimy uważać?
- Na wszystko – wzruszył ramionami Skórzyński.
Tanki szły już przez miasto główną ulicą, w ślad za
wozami bojowymi. Kubica także już odjechał, Gerber poczekał aż minie ich T-87,
swoimi ciężkimi nogami uderzający w ziemię z taką mocą, iż czuło się drgania
gruntu. Pomyślał, że przejście w szeregu wśród budynków to prośba o zasadzkę,
lecz wiedział, że nie podjęto by takiej decyzji, nie mając pojęcia, iż miasto
jest czyste. Przez ruiny przemieszczały się wciąż patrole, nie znajdując śladu
wroga. Ruszył w ślad za tankami, patrząc na spadające kawałki murów i
odpadające cegły, które uderzając w pancerze nie czyniły im żadnej szkody.
Minął ich BWP, zwalniając aby mogli wsiąść na pancerz, jednak machnął ręką.
Wiedział, że mają jeszcze chwilę, nim grupa uformuje się przy wyjściu z miasta.
Po chwili dołączył do nich Domagarow, nadchodząc od strony kościelnej wieży
wraz z Gamsachurdią, który dźwigał radiostację.
- Stawki już nie łapiemy – powiedział, jak gdyby
można było spodziewać się czegoś innego. – Łączność wzajemną mamy, tanki i
wozy.
- Złapałeś coś z wiertalotów? Albo od strony
Warszawy? – zainteresował się Maksym pomny, iż w tamtym kierunku Afanasjewa
posłała dwa oddziały zwiadu.
- Niet, tawariszcz sierżant.
- Na wieży znaleźliśmy ciało – poinformował
Domagarow. – Chyba jakiegoś strażnika. Coś go zabiło.
- Zona, Polacy czy coś innego?
- Na pewno nie starość – Domagarow zawahał się. –
Wydaje się, że nie leżał tam długo. Ale był cały wyschnięty…
- Wyschnięty? – zdziwił się Maksym.
- Zupełnie jakby coś go wypompowało. Z krwi i płynów.
Nie miał śladów obrażeń – zrelacjonował tamten. – I jeszcze jedno. Przed
śmiercią strzelał i w coś trafił. Wywalił z wieży dwa magazynki, na górze pełno
było łusek, potem to coś go dopadło.
- Co takiego?
- Z góry dość dobrze widać okolicę – powiedział
Domagarow. – Jak dla mnie był na czujce. Zobaczył jak coś atakuje fort i zaczął
napieprzać – zatrzymał się i pokazał ulicę, którą się przemieszczali. –
Zwróciłeś uwagę na to?
Maksym przyjrzał się drodze. Tanki i wozy zgniotły
już roślinność, rozpłaszczając ją swym ciężarem na kocich łbach, z których
część zagłębiła się w ziemi, pod naciskiem ciężkich pojazdów. Domagarow
pokazywał mu ciemną plamę, jedną z rzadka pokrywały okolicę. Wcześniej wziął je
za plamy oleju, gdy pochylił się i dotknął jednej palcem, stwierdził, że nie
pozostawia brudu. Poczuł nieprzyjemne mrowienie.
- Co to jest? – zapytał.
- Moim zdaniem coś w rodzaju krwi – odparł Domagarow.
– Z góry widać jak układa się to we wzór, najwięcej jest przy bramie, tam to
zobaczył i zaczął walić z wieży, wpadło do środka i uderzyło w bramę. Popędziło
w kierunku kościoła i po drodze trafił to kilka razy, ale to nie pomogło, bo
znalazło się szybko obok niego.
- Kurwa – skwitował Gerber wstając. – Ale co takiego?
- Coś nowego – powiedział Domagarow.
- Ale dlaczego ci z fortu nie strzelali? – zapytał
Strzedziński. – W budynku tych plam nie było. Nawet nie wyjęli broni.
- Może ten na wieży to jakaś stara sprawa? –
zasugerował Diakonow, lecz Domagarow pokręcił głową.
- Może i był wysuszony, ale nie leżał tam zbyt długo.
Nie dłużej niż dobę.
- Dobra – mruknął Maksym. – Twoim zdaniem jedno czy
było tego więcej?
- Trudno powiedzieć.
- Zrobimy tak. Na razie nikomu ani słowa, a ja będę
miał do pogadania z naszym stalkerem. Zdaje się, że nieco przed nami ukrył.
Słyszał ktoś z was o czymś co, ma czarną krew?
- Tylko o zielonej – odparł Strzedziński. – Jak
Polacy.
- Albo czerwonej – dodał Skórzyński. – Jak maoiści.
Wspaniale. Gerber był zaniepokojony i rozejrzał się
wokół, patrząc na zniszczone budynki. Jednak gdyby nie byli tu sami, Domagarow
nie opuściłby swojego stanowiska, mając choćby cień podejrzenia, że w mieście
jest ktoś jeszcze. Maksym przemyślał wszystko raz jeszcze i uświadomił sobie,
że jest osoba zapewne wiedząca na ten temat więcej, lecz nie zamierzająca się
tym z nim podzielić. Towarzyszka Afanasjewa.
Pułkownik czekała na nich pół wiorsty od miasta,
tanki skręciły na północ, a oni podążyli ich wydeptanym śladem, wraz z innymi
patrolami, opuszczającymi miasto. Po raz ostatni rzucił okiem na normalność
zony, zniszczone i opuszczone miasto pod stalowoszarym niebem. Następnie
odwrócił się, by popatrzeć na to co leżało przed nim, a co zapowiadała już
zmiana otoczenia. Rośliny wyrastające zza czerwonego muru przerzedzały się,
drzewa odchylały się jak gdyby chciały uciec i karłowaciały im bliżej
podchodzili zgrupowania wozów bojowych. Wreszcie dostrzegł przed sobą pustkę ziem
jałowych, wzdłuż której ustawiła się grupa uderzeniowa.
Niczym odcięta niewidzialną linią nagle jego oczom
ukazała się ziemia pozbawiona roślinności. Podszedł bliżej i spojrzał w nicość,
wyrastającą spoza dymiących pojazdów i spalin, na którą patrzyli zgromadzeni.
Wojsku najwyraźniej nie pozwolono opuścić pojazdów, bowiem znajdowała się tu
jedynie niewielka grupka, lecz z pewnością żołnierze tłoczyli się przy
wizjerach. Przed nimi leżała niczym nie pofałdowana i nie zmącona płaska
równina, nie porośnięta żadną roślinnością.
Kraft miał pochmurną minę, nawet Kaliciński zdawał
się stracić nieco ze swej zwykłej buty, którą zdążył już odzyskać po
wydarzeniach w Czersku. Afanasjewa wpatrywała się w horyzont w towarzystwie
lejtnanta ze specnazu. Gerber przystanął obok niej, a za nim zatrzymali się
jego towarzysze.
- Ani jednej bakterii. Nic. Ziemia pozbawiona
czegokolwiek. Nic na niej nie wyrośnie, ani nigdy nie ożyje – powiedziała
zadumana Afanasjewa.
- Jak wy tego dokonaliście, towarzyszko pułkownik?
–zapytał Kaliciński. – Jak pokonaliście zonę?
Zwlekała z odpowiedzią.
- Skutecznie – odparła wreszcie.
Gerber czuł coraz większy niepokój. Zona południowa
zawsze pozostawała tą spokojną, jak daleko był w stanie sięgnąć pamięcią. Na
północy znajdowały się terytoria spustoszone wskutek wybuchów
imperialistycznych bomb, które stopniowo zaczęto nazywać zoną, gdy stało się
jasne, że zaczęły tam obowiązywać inne środowiska, przynoszące ze sobą fizykę,
chemię i biologię, dokonującą chaotycznych zmian, z których przybywali
przekształceni dawni mieszkańcy tych ziem, zwani Polakami. Wojna z nimi
wymagała coraz większych nakładów sił, wiążąc skutecznie siły Związku, w
postaci Drugiej Armii, usiłującej powstrzymać agresję i narastający napór zony.
Walka toczyła się od wyrojenia do wyrojenia, aż do czasu Radzymina. Wtedy
nastąpił atak o niespotykanej skali sprawiając, że zona poszerzyła się
gwałtownie, połykając coraz większe terytorium. Gerber podążał wtedy drogą
wprost do destrukcji, popełnił zbyt wiele błędów, zgubiła go własna arogancja.
Jak wtedy w Liwie, gdy postanowił zająć się tą młodą żołnierką, snajperką ze
zwiadu. Jej sierżantowi poprzysiągł wówczas zemstę, jednak aby samemu ocaleć,
jedyne co mu pozostało, to wykazanie się bohaterstwem. Gdy ruszyła
kontrofensywa szedł na jej czele, przez Wołomin i Tłuszcz, odsuwając swój wyrok
w czasie. Tamtego już nie spotkał, gdy chciał dokonać zemsty, dowiedział się,
że z kompanii zniknęła w tajemniczych okolicznościach grupa zwiadu, a zadawanie
pytań na temat jej losów, może skończyć się dlań źle. Przestał więc drążyć tę
kwestię, kolejne dwa lata w Kordonie minęły mu na cierpliwym budowaniu swej
pozycji i plecenia niewidocznej sieci interesów, co wreszcie zwęszył ówczesny
dowódca, kapitan Arkuszyn. Jednak nie zdążył zrobić wiele, gdy zona uderzyła z
niespotykaną siłą.
A stało się to właśnie po zniszczeniu południowej. Od
zawsze była inna, cicha, niegroźna i nieprzenikniona. Otoczona szczelnie murem
czerwonej mgły, której nic nie zdołało przeniknąć, z której z rzadka wyłaniali
się Polacy. Rozciągała się zamknięta w owalu między Wilanowem a Górą Kalwarią,
na zachodzie sięgającym Gołkowa i Lesznowoli, na wschodzie przechodząc przez
ruiny Karczewa i Otwocka. Jej wnętrze pozostawało tajemnicą, nigdy nie
próbowała się powiększyć, w przeciwieństwie do innych zon posiadała własną
granicę i pilnie strzegła swych sekretów. Czerwona mgła była endemiczna, nie
pozwalała nikomu przedostać się w głąb zony, choć w pozostałych takie zjawisko
nie występowało, a rubież była miejscem często penetrowanym przez patrole
zwiadu. Wszystko zmieniło się, gdy do Warszawy przybył w wielkiej sile specnaz
i uderzył na zonę. Gerber nie miał pojęcia co się stało, bowiem cała baza
Stacja Pole Mokotowskie została odcięta i w zasadzie przejęta na wyłączność
przez desantowców, w liczbie kilku kompanii, dysponujących ciężkim sprzętem.
Rosjanie lądowali na pobliskim lotnisku rzucając niespotykane siły do walki z
południową zoną. Cokolwiek tam spotkali przetrzebiło ich siły, bowiem nawet
mimo cenzury wojennej, kar grożących za rozpowszechnianie defetystycznych
opowieści nie dało się ukryć, że napotkali tam potężnego przeciwnika. Gerber w
chaosie późniejszej ewakuacji ujrzał desantowców, gdy zabezpieczał ich odlot z
lotniska. Ich rany wskazywały, że zmierzyli się z kimś posiadającym broń palną,
a także zadającą jakieś oparzenia. Dopięli jednak swego, bowiem czerwona mgła
zniknęła, pozostawiając pustą przestrzeń. Wówczas zaatakowała zona od strony
Radzymina i z każdego możliwego kierunku. Polacy opanowali powierzchnię, wdarli
się do tuneli, w olbrzymiej liczbie przerwali linię kolejową wiodącą na Wschód
i tunel linii wojskowej, odcinając leżącą na prawym brzegu bazę Kordon. Jak
wówczas im powiedziano, porzucono ją, a żołnierze tam stacjonujący, bili się do
końca. Gerber po śmierci Arkuszyna znalazł się wraz z Dziewiątą pod dowództwem
Golenki na Polu Mokotowskim, skąd odlecieli na wschód niesieni przez
wiertaloty. Lecz nawet wtedy piloci omijali południową, być może nie tylko z
przyzwyczajenia. Do Maksyma dotarło dopiero teraz, że Afanasjewa wybrała kurs,
którym gdyby wciąż dysponowali transportem lotniczym, zaprowadziłby ich wprost
nad południową. Odruchowo się wzdrygnął.
Stał teraz i patrzył prosto na zonę. Czerwonej mgły
nie było, lecz granica wyznaczona była wyraźnie. Cokolwiek kilka lat temu
uczynił specnaz sprawiło, że zona przestała istnieć, pozostawiając jedynie
całkowicie wyjałowioną ziemię. Być może jej wnętrze było takie już wcześniej, a
desantowcy jedynie objawili je światu likwidując zabójczą barierę. Linia
odcinająca glebę od roślinności była wytyczona równo, ciągnąc się ze wschodu na
zachód, zataczając krąg w kierunku północy. Gerber mógł dostrzec, że znajduje
się wysokiej skarpie, która odcina obszar położony niżej, podążając na wprost,
w kierunku Warszawy, gdzie ponownie porastała ją roślinność. Samego miasta nie
był w stanie wyraźnie dostrzec, do jego ruin było prawie dwadzieścia wiorst.
Dostrzegał odległe budowle, nie chciał jednak sięgać po lornetkę, bo to, co
miał przed oczami wystarczająco go niepokoiło. Nad miastem błyskały fioletowe
chmury, wisząc nisko rzucały na nie cień. Obszar zdawał się być pogrążony w
ciemności, lecz jakby oświetlony
padającym z fioletowego blasku mrokiem. Przeniósł wzrok na prawo, gdzie
dostrzegł poniżej linii skarpy Wisłę, pozbawioną swego zwykłego czerwonego
koloru. Wody były mętne, biorąc swą barwę od brunatnej gleby. Półkole dzielące
południową od reszty świata było wyraźnie widoczne, wraz z roślinnością
otaczającą pustkę. Jednak najbardziej niepokojący był kompletny brak ruchu,
nawet powietrze zdawało się tu stać, nie wiał wiatr. Niebo nad południową było
białe, nie słychać było żadnego dźwięku.
- Jebat’ – usłyszał Diakonowa.
- Co wy tu robi… - zaczął Kaliciński.
- Wypierdalać – polecił Gerber. – I ani słowa
pozostałym – choć był przekonany, że wojsko już wie, a wieść poniosła się od
stojących z tyłu i wyglądających przez wizjery. I nagle pojął sens tego co
stało się w Czersku, co uczyniła Afanasjewa, podporządkowując oddział swej
woli, przypominając o wiodącej roli specnazu i konieczności wykonywania jej
rozkazów. Pójdą za nią i nie cofną się, zwykła karność i dyscyplina, zostały
zastąpione przez ślepe posłuszeństwo. Wojsko biło się z Polakami, ale bało się
nieznanego. Teraz bardziej obawiało się jej.
Prócz jednej osoby nikt nie przekroczył dotąd linii
dzielącej Dzikie Pola od południowej. Nawet Afanasjewa nie zdecydowała się
jeszcze stanąć na martwej ziemi, stojąc na ostatnich niemrawych przejawach
istnienia roślinności. Tuż przed nią kucał lejtnant Pedros, śniady potomek
kubańskich komunistów, którzy po zniszczeniu rodzinnej wyspy na początku wojny
przez imperialistów, z zaciekłością walczyli o wyzwolenie świata spod ich
jarzma. Dotykał ręką gleby.
- Jest wystarczająco ubita – powiedział wreszcie. –
Tanki przejdą, lecz nie wiem co czeka nas dalej.
Kraft skorzystał z okazji świadom, że nie pogorszy
bardziej swej sytuacji.
- Może w takim razie lepiej pójść skrajem? – zapytał.
- Towarzyszko pułkownik, będę z wami szczery –
powiedział Pedros do Afanasjewej, rzucając mu wdzięczne spojrzenie. – Ta trasa
mi się nie podoba, choć nie wiem z jakich powodów. Nie widziałem nigdy
wcześniej niczego takiego, to nie jest naturalne. Być może w dalszej części
gleba skrywa jakieś niespodzianki, kurzajki, bagna. Nie ma tu nawet śladu
żadnej drogi, której moglibyśmy się trzymać. To droga w nieznane.
- Puścimy przodem szpicę! – rzucił Kaliciński. Pedros
zignorował go.
- To dwadzieścia kilka wiorst. W dwie godziny
powinniśmy stanąć w Warszawie. Jeśli pójdziemy krawędzią… Teren jest
porośnięty, drzewiasty, tam dalej widać jakieś ruiny. Trzeba będzie manewrować.
To na pewno kilka godzin więcej. Mimo wszystko wybrałbym jednak taką trasę.
- Czas jest tym, czego nie mamy – odparła Afanasjewa.
- Czasem warto stracić czas, w innym wypadku straci
się ludzi – rzekł Kraft, wpatrzony w daleki punkt na horyzoncie, gdzie ciemność
mieszała się z fioletem.
- Wasz defetyzm, towarzyszu lejtnancie, nie pozwala
wam na trzeźwy osąd – rzucił Kaliciński. – Nie jesteście w stanie poprowadzić
zwiadu, by rozpoznał teren?
Kraft zaszczycił go spojrzeniem.
- Jeżeli dla chwały komunizmu jesteście w stanie
rzucić się w przepaść, towarzyszu, to zróbcie to. Nasz przodujący ustrój ani
armia nie potrzebują głupców – odpowiedział nie bacząc na obecność żołnierzy.
- Cisza! – przerwała Afanasjewa. – Lejtnanci,
przypominam, że wasze postawy winny być dla prostego wojska wzorem do
naśladowania, a wy w obliczu nieznanego zachowujecie się jak uczniaki. Nie mamy
wyjścia, idziemy tą trasą, musimy być dzisiaj w Warszawie. Kraft, ruszacie
przodem, w swoim wozie. Podążamy za wami, utrzymujemy kontakt wzrokowy i
radiowy.
- O ile radio zadziała – wzruszył ramionami Kraft.
- Nie oddalajmy się od siebie – powiedział nagle
Gerber. Wszyscy spojrzeli w jego kierunku.
- Strach zaćmił wam rozum, towarzyszu – powiedział
Kaliciński. – Miałem was za lepszego żołnierza. Może jeszcze powinniśmy
przemieszczać się wolnym tempem?
- Nie byłoby to błędem – mruknął Maksym, po raz
kolejny wchodząc w zwarcie, choć pomysł ten nie wydawał mu się dobry. Skoro
musieli iść przez południową, powinni grzać silniki ile wlezie, by jak
najszybciej ją opuścić.
- Nie bądźcie śmieszni – rzekł Kaliciński. – Będziemy
tam odsłonięci i widoczni z daleka.
- Może nie warto więc ryzykować dostrzeżenia z daleka
przez imperialistów? – spróbował raz jeszcze Kraft.
- Nie zobaczą nas – powiedziała Afanasjewa. – Według
ostatnich informacji zebranych przez sputniki, wciąż zmierzają do miasta od
zachodu. W takim razie będą chcieli wejść do tuneli na Stacji Dworzec Zachodni,
stamtąd nie mają szans nas dostrzec. Naszym celem jest Pole Mokotowskie, tam
posłałam wiertaloty. Przegrupujemy się, uzyskamy informację od grup zwiadu i
zaatakujemy z dwóch stron. Od strony metra, odcinając naszym ciężkim sprzętem
ich środki transportu na powierzchni.
- Maoiści? Nie uderzą na nas z powietrza?
- Mamy osłonę – przypomniała poirytowana Afanasjewa,
kiwając głową w kierunku narastającego dźwięku odrzutowego silnika. Nad nimi
niebo przeciął Suchoj, którego pilot nie zdecydował się jednak wlecieć nad
południową. Zataczał krąg odchodząc na zachód. Poprzednio też mieliśmy osłonę,
pomyślał Maksym, co nie przeszkodziło maoistom wysadzić desantu w zamku.
Rosjanka zdawała się jednak tym nie przejmować. - A teraz ruszamy!
Gerber przez chwilę zastanawiając się przelotnie, czy
plan Afanasjawej uwzględnia Polaków, panoszących się po powierzchni, a także
to, iż nie wiedzieli co czeka ich w Warszawie. Twory opanowały zapewne tunele.
Zapewne jednak wiedziała dużo więcej niż mówiła, skoro Stawka ukrywała, że
przez rok po ewakuacji w stolicy wciąż pozostawali mieszkańcy i żołnierze
Kordonu. Gdzieś w tym równaniu mieścili się jeszcze imperialiści i maoiści.
Pójście przez południową, bez zachowania środków ostrożności wydawało się
szaleństwem. Afanasjewa zaczynała coraz bardziej odczuwać presję czasu. Jak stwierdził,
było w tym coś więcej, niż konieczność przechwycenia imperialistów.
Ruszył w kierunku swojego wozu, gdzie czekał już
Domagarow. Usadowił się na pancerzu nieopodal wieżyczki, wraz z szóstką
żołnierzy. Chwycił się zaczepów, opierając plecami o kolumnę działka. Założył
połączony z wnętrzem pojazdu długim kablem słuchafon, podany przez
działonowego, by dzięki temu słuchać komunikatów radiowych. Do obserwacji
pozycję miał dobrą, choć wolałby znaleźć się w bezpiecznym wnętrzu wozu, w
ciemności, nieświadom miejsca, przez które jadą, jednak nie mógł sobie na to
pozwolić. Koniec końców Kaliciński okazał się ostatecznie idiotą,
niebezpiecznym dla wojska. Problemem, który należało rozwiązać. Jeżeli nie bał
się zony był głupcem, a takich ani ona, ani żołnierze nie mogli tolerować.
Pedros wgramolił się wreszcie po drabince do kabiny
tanka, który obrócił ją wysuwając cztery działka ZU-25, zaś znajdującą się na
szczycie ćwierćobrotową armatę kalibru 125 mm skierował w stronę Warszawy. T-87
był potężną machiną, sięgającą pierwszego piętra budynków jakie mijali
wcześniej. Na swych ciężkich, opancerzonych nogach, wydawał się kolosem,
zdolnym zmiażdżyć BWP. Serwomotory zostały uruchomione, a iskry świadczyły o
załączeniu systemów bojowych. Stracili niestety drugi tank tego typu, machinę
zdolną samotnie niszczyć całe miasta, przewyższającą pod każdym względem sprzęt
użytkowany przez imperialistów, zdolny przedrzeć się przez strefy zaporowe
eksplozji bomb jądrowych. Pancerze chroniły załogi przed promieniowaniem. Z boku
i z przodu ustawiły się PT-81, lekkie tanki wyposażone w działka i miotacze
płomieni, używane w zonie do walk z Polakami. Z tyłu znalazła się samobieżna
haubica, na skrzydła wjechały BWP otaczając ciężkie pojazdy osłoną
zmechpiechoty. Wozy oddzielało od siebie kilkanaście arszynów, wreszcie
pierwszy ruszył wjeżdżając w zonę. Choć wysforował się nieco do przodu, nawet z
tej odległości mógł dostrzec Krafta, którego głowa wychylała się z wieżyczki, z
lornetką przyciśniętą do oczu. Pojazd rozpoznania jako jedyny nie wiózł na
pancerzu wojska, które obsiadło niczym szarańcza pozostałe pojazdy, trzymając
się zaczepów by nie spaść. Na wszystkich pozostałych znaleźli się przede
wszystkim specnazowcy, w swych ciężkich pancerzach, w których jak na razie nie
mieli okazji, by stawić czoła przeciwnikowi.
Poczuł szarpnięcie, gdy ruszyli, a po chwili Kubica
wjechał na południową. Wbrew skrywanym obawom Gerber nie odczuł niczego, nie
dopadły go wizje, nie wpadł w panikę, nie uderzyła w nich swą innością i
milionem zmiennych. Nadal pozostawała pusta i milcząca. Tanki rozwijały
prędkość, a BWP do nich ją dostosowywał, idąc po śladach pozostawianych przez
wóz Krafta, oddalony od nich o kilkadziesiąt arszynów. Mimo to, coś wciąż go
niepokoiło. Udało mu się określić w czym tkwi problem dopiero po chwili. Koła
wozu rozpoznania zostawiły charakterystyczny ślad zagłębionych w ziemi opon,
lecz cały czas widział jego tył, podobnie jak dostrzegał wszystkie wozy, nie
przesłonięte w żaden sposób. Za ani jednym pojazdem nie unosiła się chmura
pyłu, powstająca podczas przejazdu. Zupełnie jak gdyby gleba była całkiem
mokra, choć wiedział, że tak nie jest. Powietrze było suche, a podłoże sypkie.
Spojrzał w tył, gdzie zostawiali za linią drzew, zwalonych przez przechodzące
tanki, ruiny Góry Kalwarii i zniszczony Czersk. Ledwie trzy godziny temu
musieli tu przymusowo lądować.
- Kraft, przyśpieszcie albo wjedziemy wam w dupę –
rozległ się w słuchafonie głos Afanasjewej. Mówiła na otwartym kanale, więc
usłyszeli to wszyscy w konwoju.
- Utrzymuję standardową prędkość rozpoznania – odparł
tamten w odpowiedzi. – Jeśli ją zwiększę, nie wypatrzymy żadnych niespodzianek.
- Towarzyszko pułkownik – zatrzeszczał głos
Kalicińskiego. – Proponuję sprawdzić efektywny zasięg łączności radiowej.
- Świetna myśl – podchwyciła tamta. – Kraft, oddalcie
się na wiorstę i sprawdzamy.
Lejtnant nie odpowiedział, choć Gerber był
przekonany, że wypowiada się teraz na temat Kalicińskiego. Zapewne podobnych
słów używał także Dowgiłło, z resztą plutonu znajdujący się z drugiej strony
konwoju. Po chwili BWP na przedzie zaczął się oddalać i przyśpieszać, pokonując
kilka arszynów w ciągu sekundy. Oddalał się z maksymalną prędkością
sześćdziesięciu wiorst na godzinę. Kraft się wyraźnie wkurwił.
- Ja Zwiad, nadaję, efektywna odległość ćwierć
wiorsty – rozległ się jego głos w słuchafonie, gdy odczytywał dane z dalmierza.
Gerber uśmiechnął się, bo zorientował się już co zrobił tamten. Zdjął namiar
celownikiem z pojazdu, w którym znalazł się Kaliciński i w ten sposób podał
liczbę dzielących ich arszynów. Działko pojazdu celowało w idący na czele
konwoju wóz lejtnanta. Ten nie pozostał dłużny.
- Ja Mocarz, poprawka, trzysta arszynów. Sugeruję
korektę urządzeń – zatrzeszczał.
- Ja zwiad, proszę o zgodę na wstrzelanie się, celem
uzyskania poprawnych ustawień.
- Cieszę się, że humory dopisują, towarzysze
lejtnanci – włączyła się Afanasjewa. – Wstrzymać ogień.
Pod nimi przesuwała się bura gleba, wóz jak na
rozwiniętą prędkość 40 arszynów na godzinę szedł niezwykle prosto, jednak
podłoże było nienaturalnie równe, bez zagłębień i kamieni. Jedyną deformację
terenu stanowiła skarpa, która tuż przed nimi wrzynała się swym zagłębieniem
wprost na ich kurs, jednak Kraft skręcił i ruszył po jej krawędzi, oddalając
się od niej nieco, by nie być widocznym z oddali. Konwój zmienił swój kurs i
podążał wprost za nim. Nie było potrzeby zjeżdżania w dół. Korzystając z równej
jazdy Gerber sięgnął po mapę sztabową, jaką otrzymał przed wyruszeniem. Nie
obejmowała ona tego terenu, zaczynając się w okolicy Wilanowa i Służewa, gdzie
grubą linią oznaczono zonę. Plan sporządzono dawno temu, w czasach
przedwojennych, oznaczono na nich wszystkie istniejące w latach pięćdziesiątych
budowle, w tych zapomnianych dniach, gdy ludzkość żyła jeszcze na powierzchni.
Przed oczami miał Warszawę, lecz nie miał pojęcia co znajduje się na południe,
nie posiadał szczegółowego planu tych okolic, jaki zapewne miała Afanasjewa. Z
ogólnej sztabówki o większej skali pamiętał, że powinny się tu znajdować jakieś
miejscowości, lecz otaczała ich pustka. Cokolwiek zrobił tu wcześniej specnaz,
spowodowało, że prócz roślinności znikły także wszelkie zabudowania.
Gerber wciąż był spięty, pustkowie nie nastrajało do
rozluźnienia. Daleko mógł dostrzec linię drzew, gdzie wychwycił ruch. Sięgnął
po lornetkę i zauważył w oddali Polaków, na swych pajęczych nogach, z długimi
odwłokami, jednak żaden z nich nie wkraczał na ziemię jałową. Zupełnie jakby
wzbudzała w nich obawę lub lęk. Zatem przynajmniej od takiego zagrożenia byli
bezpieczni, lecz jeśli Gaworko mówił prawdę, kryło się tu coś innego. Pod
białym niebem wciąż panowały cisza i spokój, przerywane jedynie głośnym
dźwiękiem silników. W słuchafonie słychać było meldunki składane przez Krafta,
który zdołał oddalić się od nich o wiorstę. Łączność o dziwo nie zniknęła,
przeciwnie, zdawała się nadzwyczaj przejrzysta, a dźwięk niósł się bez
charakterystycznych dla zony zakłóceń.
- Proponuję towarzyszko pułkownik, aby Zwiad odszedł
na dwie wiorsty – nadal Kaliciński. – W tych warunkach zachowamy nadal kontakt
wizualny.
- Przyjęłam. Kraft, sprawdźcie zasięg na dwie
wiorsty.
- Pociski z działka jakoś dolecą. Przyjąłem – mruknął
tamten.
Pojazd zwiadu znowu przyśpieszył. Mimo, iż oddalił
się, wciąż dostrzegał go w pustej przestrzeni południowej, gdzie był jedynym
urozmaiceniem. Prócz nich nic się tu nie poruszało. Żaden owad, powietrze było
nieruchome. Gerber nie potrafił się jednak zrelaksować.
- Kontakt – rozległ się nagle spokojny głos Krafta. –
Obiekty, nieruchome. Na trasie przejazdu.
Maksym sięgnął natychmiast po lornetkę. Płynna jazda
wozu sprawiła, iż nie miał problemu z nakierowaniem jej na cel i wyostrzeniem
na BWP pędzącym szybko przed siebie, spod kół wyrzucającego w górę fragmenty
gleby, pozostawiającego za sobą ciemny dym układu spalinowego. Nie dostrzegał
jednak niczego innego, najwyraźniej to co zauważył lejtnant znajdowało się
bezpośrednio przez jego wozem, lub w oddaleniu.
- Odległość wiorsty, najprawdopodobniej kamienie.
Dostrzegam również roślinność.
- Dokonać oceny pod kątem zagrożenia – poleciła Afanasjewa.
– Nie angażować się bez potrzeby.
- Przyjąłem.
Gerber nie spuszczał oczu z otwierającego pojazdu.
Pojazd zwolnił, a działko obróciło się, biorąc coś na niewidoczny cel. Wóz
zmienił kierunek, ustawiając się mocniej opancerzonym przodem w kierunku zagrożenia,
którego wciąż Maksym nie był w stanie dostrzec. Pozostałe pojazdy nie zmieniały na razie kursu, choć
haubica przekręciła swoje działo, a artylerzyści najwyraźniej brali namiar na
pojazd Krafta, by mieć gotowy punkt ostrzału. Czekali.
Wreszcie usłyszeli głos lejtnanta.
- To coś… Na lewo! – zawołał. Pojazd wykonał
gwałtowny unik, odsłaniając znajdujące się przed nim nieruchome punkty, lecz
Gerber nie dostrzegł, aby coś się poruszało. Nagle stracił BWP z oczu. Sądził,
że drgnęła mu ręka, lecz zorientował się, że maszyny nigdzie nie ma. Nie
potrzebował lornetki, by stwierdzić, że pozostała jedynie pusta przestrzeń.
- Kraft! – wołała Afanasjewa, lecz w eterze panowała
cisza.
- Grzmot, oderwać się od konwoju i rozpoznać
potencjalne zagrożenie – rozległ się głos Kalicińskiego.
- Kurwa – powiedział Gerber, który najchętniej
przypieprzyłby od razu w tamten rejon kilka pocisków artyleryjskich, a potem
pojechał sprawdzić, czy cokolwiek przetrwało salwę.
- Co powiedziałeś, Grzmot, nie doleciało?
- Ja Grzmot, przyjął, udaję się – poprawił się Gerber
stukając mocno w pancerz nad Kubicą, gdzie znajdował się również Norberciak,
słuchający rozmowy. Zgodnie z przekazanym sygnałem BWP przyśpieszył, ruszając
okrężną trasą w miejsce gdzie ostatnio znajdował się pojazd Krafta. Działko
natychmiast przesunęło się, celując w zbliżające się punkty. Po chwili Gerber
nie potrzebował już lornetki, by zauważyć, iż przed nimi znajdują się kamienie,
rosnące w szybkim tempie. Konstrukcja nie była naturalna, ułożono je w okrąg, otaczając
wianuszkiem kamiennych płyt, które wystawały przechylone z ziemi, niektóre
przewrócone i zmurszałe, zniszczone zębem starości. Znajdowały się na wysepce w
morzu nicości, którą porastała trawa. Jej źdźbła były zielone, w części suche i
wyschnięte, nie wyrastające wysoko ponad ziemię. Im bliżej podjeżdżali, tym
Gerber wyraźniej dostrzegał, iż znajdowały się tam dwa okręgi. Zewnętrzny
mniejszy, z niewielkimi płytami, z których niektóre były ułożone i wewnętrzny,
bardziej uformowany, z nierównych i niesymetrycznych kamieni, przeplatanych
płytami skierowanymi ku górze trójkątnym wykończeniem. Środek okręgów wyznaczał
głaz. Maksym nie miał pojęcia na co spogląda, nie dostrzegał żadnego
zagrożenia, mimo to ćwierć wiorsty przed okrążanym celem walił już kolbą
karabinu sygnał bojowy. BWP przyhamowało, zatrzymując się prawie w miejscu.
- Desant! – wrzasnął Maksym, a grupa na pancerzu
zeskoczyła i padła na ziemię, wycelowując
karabiny w stronę przeciwnika. Wóz natychmiast ruszył, zataczając koło w
oddaleniu od kamieni, które działko trzymało wciąż na celowniku. Po chwili
przyhamował, umożliwiając otwarcie klapy desantowej z osłoniętej strony,
którędy natychmiast wydostawać się zaczęła druga z drużyn. Gdy BWP ruszy
trzecia drużyna zostanie wysadzona na przeciwległej pozycji, wskutek czego
tajemniczy wróg znajdzie się w potrzasku.
Problem było jednak to, że Gerber wciąż nie potrafił
go dostrzec. Kamienie były nieruchome, za nimi nic nie miało szansy się ukryć.
Gdy druga drużyna dokonywała desantu, Maksym wraz ze swoimi ludźmi pełzł już do
przodu pod osłoną Domagarowa i Diakonowa, który ustawił już stanowisko PKM.
Ziemia była nieprzyjemna w dotyku, czuł do niej jakąś niechęć, choć nie
potrafił określić powodu. Podniósł się, dał znak ręką i poprowadził
Gamsachurdię i trzech żołnierzy naprzód, docierając do miejsca, gdzie
znajdowały się ślady pojazdu Krafta. Tutaj zakręcały, kilkadziesiąt arszynów
przed skupiskiem roślinności i kamieni, wyrastających pośród pustki. Z tej
odległości mógł dostrzec, że na kamieniach znajdują się jakieś znaki, przez
lornetkę stwierdził, że to mocno zniszczone polskie litery. Nie rozumiał
znaczenia krótkich słów, jednakże znak krzyża i to, co uznał za nazwiska,
podpowiedziały mu, z czym może mieć do czynienia.
- Stać! – zawołał, a jego głos poniósł się daleko,
mieszając się z silnikiem pracującego nieopodal BWP i dźwiękiem nadjeżdżającego
konwoju. – To cmentarz! Gotowość!
Drużyny zatrzymały się, szukając przeciwnika,
gotowego wyjść spod ziemi. Znaleźli się wszak na Dzikich Polach, gdzie zgodnie
z zasadami łysenkizmu ewolucja potrafiła animować nieożywione komórki, nadając
im pozór życia, bądź tworzyć życie z dawno martwych organizmów. Wojsko czekało,
by oddać strzał w głowę temu, co wynurzy się spomiędzy nagrobków, lecz kamienie
milczały. Gerber szedł śladem wozu Krafta, który skręcił gwałtownie jak gdyby
chciał uniknąć z czymś kolizji, docierając do miejsca, gdzie ślady urywały się,
jak gdyby wóz został uniesiony w powietrze. Bieżniki ciężkiego BWP odciskały
się głęboko w glebie, po czym nagle znikały bez żadnej przyczyny. Ziemia przed
nim wyglądała na nieporuszoną. Zatrzymał się i zadumał. Jego instynkt milczał.
Popatrzył w kierunku swojego wozu, jednak dłoń Norberciaka wysunięta z włazu
nad wizjerem dała mu do zrozumienia to, co było dlań oczywiste. Kontrolowane
przez cały czas urządzenia nie wykryły zmian ciśnienia, temperatury, licznik
Geigera-Petroszyna nie wychylił się poza skalę, oscyloskop milczał, analizator
ruchu cząstek powietrza nie pokazał zmian. Gerberowi przychodziło do głowy już
tylko jedno. Wyciągnął swój nóż i rzucił go kilka arszynów w przód. Ostrze
wbiło się w ziemię, lecz nic się nie stało.
- Gamsachurdia! – zawołał. – Przynieście mi to!
Tamten wstał, po czym ostrożnie ruszył w kierunku, w
którym poleciał nóż, rzucając sierżantowi złe spojrzenie. Podszedł powoli
bliżej kamieni, z miejsce gdzie kończyły się ślady, z karabinem gotowym do
strzału, rozglądając się na lewo i prawo. Szybkim ruchem chwycił za trzonek i
przyniósł broń z powrotem Gerberowi. Sierżant kiwnął głową, nic nie wyskoczyło
z głębi ziemi i nie pożarło Azera. Los Krafta pozostał nieznany i należało go
złożyć na karb zony. Dał znak ludziom, że teren jest częściowo zabezpieczony i
ruszył powitać trzy wozy bojowe, które zbliżały się wysforowawszy naprzód,
uśmiechając się do mierzących weń specnazowców, chwytakami zbroi uczepionych
pancerzy. Najwyraźniej nie przyjęli do wiadomości, że nie wykryto
niebezpieczeństwa. Maksym nie zamierzał się nimi przejmować, na Dzikich Polach,
z dala od garnizonu, nagle stali się mniej straszni. Wracało wspomnienie
rozbitych Rosjan, podczas ataku na południową.
Jako pierwszy pojawił się Dowgiłło.
- Przyjmij wyrazy – powiedział do niego. – Trzeci
posłuszny twojemu komandu.
- Niedobrze – skwitował tamten. – Kraft był w
porządku, wiesz? To ten twój go tu posłał, tak?
- Tak.
- Wiesz co sądzę o twoim lejtnancie?
- To samo co ja. A teraz uśmiechaj się i salutuj.
Dowgiłło odwrócił się, by ujrzeć zeskakującą z wozu
Afanasjewę. Z wnętrza trzeciego pojazdu wynurzył się Kaliciński, którego
Dowgiłło zmierzył niechętnym spojrzeniem.
- Co się stało? – zapytała Rosjanka.
- Zona – odparł Gerber, przyjmując ton, „a nie
mówiłem”.
- Co to za obiekty w środku? – zapytał Kaliciński.
- Nie mam pojęcia – odparł Maksym.
- Dlaczego nie sprawdziliście? – natarł tamten.
- Droga wolna, towarzyszu lejtnancie – kiwnął głową
Gerber. Oczy oficera się rozszerzyły.
- Co powiedzieliście?
- Zasugerował jedynie, towarzyszu lejtnancie, że
powinniście sprawdzić osobiście, aby mieć pewność, że w pełni rozpoznano teren
pod kątem niebezpieczeństw – włączył się Dowgiłło. Kaliciński chciał coś
powiedzieć, lecz nagle zorientował się, że spojrzenia żołnierzy skierowane są
na niego i czai się w nich niewypowiedziana już nie tyle niechęć, co wrogość.
- Cisza, towarzysze! – ucięła Afanasjewa. – Gerber,
k’mnie! Meldujcie co tu wykryliście! Lejtnancie Kaliciński! Wracajcie do
konwoju, przejmujecie odpowiedzialność za ich osłonę! – ten po chwili
zasalutował, orientując się, że został właśnie odesłany, choć w sposób nie
stanowiący dlań ujmy. Lecz podobnie jak on, wojsko orientowało się, że to
jedynie pretekst. Afanasjewa jednak zdawała się nie uważać, że popełnia jakiś
błąd. Ruszyła w kierunku wysepki roślinności, znaczącej miejsce tajemniczego
pochówku.
- Na waszym miejscu nie wchodziłbym w ten obszar –
poradził Gerber.
- Nie zamierzam – odparła. – Usiłuję zorientować się
co to za miejsce. Oktober 1914 – odczytała przy pomocy lornetki z jednego z
kamieni. – Kilka lat przed wybuchem naszej zwycięskiej rewolucji
październikowej.
- Siedemdziesiąt pięć lat temu – policzył szybko
Gerber.
- Praktycznie co do dnia – zgodziła się Afansjewa. –
To żołnierze.
- Żołnierze?
- Kiedyś honorowano ich i podobnie jak ludzi grzebano
w ziemi, czego już nikt teraz nie czyni z wiadomych względów. Zabobon sprawiał,
że oddawano cześć zmarłym, a nie bohaterskim czynom i pomnikom gierojów sojuza.
Lecz to dawno minione czasy i zapomniane sprawy – powiedziała. – Jak myślicie,
co tu się stało?
- To przed czym uprzedzał was Kraft – powiedział.
- I wy również – popatrzyła na niego.
- Nie zamierzam się tego wypierać – odparł. – Z całym
szacunkiem dla lejtnanta Kalicińskiego, nie wiem gdzie dotąd walczył, lecz
jeśli brał udział wyłącznie w walkach obronnych, a nie ofensywnego rozpoznania,
nie posiada odpowiednich umiejętności by stawić czoła nieznanemu.
- Mówicie o legendarnym instynkcie Dzikich Pól? –
zapytała. – Wiecie, że to zabobon?
- Wiem, że w zonie dzieją się rzeczy, których
łysenkowska nauka nie wyjaśnia, lecz nie neguje ich istnienia – odparł. – Może
i wzięliście nas jedynie do osłony swych ludzi, którzy są świetnie przygotowani
do starcia z imperialistami i uważają, że toczą wojnę z jedynym prawdziwym
przeciwnikiem, podczas gdy Druga Armia służy jedynie do utrzymywania porządku
na froncie wewnętrznym, walcząc z „Poliaczkami”, jak to często powtarzają
towarzysze krasnoarmiejcy. Lecz sami widzicie czym jest zona i kto miał rację.
- Wiecie, że mówicie rzeczy Gerber, których nikt inny
nie powiedziałby w obecności pułkownik reprezentującej Akwarium? – zapytała.
- Wiem, że mówię rzeczy, które sprawią, że przeżyjemy
– powiedział. – Jesteśmy na Dzikich Polach, wiem jak tu przetrwać. To czy
postanowicie mnie potem rozstrzelać, jest problemem z którym będę się mierzyć,
gdy już wyjdziemy z tego cało – rozejrzał się. – W tym miejscu obowiązują inne
zasady. Doprowadziliście do tego, że wojsko się was boi i bez wahania pójdzie
naprzód. Więc idźmy.
- Właśnie dlatego do was się zwróciłam Gerber –
powiedziała. – O tym mówiłam, że będziecie potrafili przetrwać. Nie paraliżuje
was obawa powiedzenia mi w oczy, iż źle postąpiłam słuchając Kalicińskiego,
nawet jeśli nie mówicie tego wprost. Dużo ryzykujecie, wiecie, że mógłby was w
tej chwili spotkać los waszego szeregowego i stłumiłabym opór jaki powstał
przeciw Kalicińskiemu. Wybrałam go nie bez powodu, walka z imperialistami
będzie inna. Jego cechy okażą się podczas niej niezbędne. Ale dość. Macie jakąś
sugestię odnośnie dalszych działań?
- Wynośmy się z południowej jak najszybciej,
najkrótszą trasą – powiedział. – Zanim spotka nas to co Krafta, lub tych
żołnierzy – wskazał na cmentarz. Lub nim oni powstaną, dodał w myślach.
Kiwnęła głową.
- Tak uczynimy. Idziemy kursem na Służew, nie
będziemy zjeżdżać z tej skarpy. To sprawi, że wydostaniemy się na trakt
prowadzący wprost na Pole Mokotowskie. Po wyjściu z południowej odprawa,
pełniący obowiązki młodszego lejtnanta Gerber.
- Towarzyszko pułkownik… -zaczął momentalnie, gdy
tylko dotarł do niego sens wypowiedzianych przez nią słów.
- Gerber, przecież przewidzieliście to w momencie,
kiedy Kraft zniknął – odparła. – Dlatego też wywaliliście mi prawdę prosto w
oczy, żeby zniechęcić mnie do swojej osoby. Nic z tego, nie ma innego wyjścia,
przejmujecie dowództwo nad Trzecim.
- Czy nie byłoby sensowniej gdyby… - spróbował jeszcze Maksym.
- Nie – pokręciła głową. – Nie widzę innego
kandydata, a Kalicińskiego nie przesunę na Trzecią, choć jest on nowy i nie
miałby problemu z przejęciem innego plutonu. Przecież widzę jak patrzą na niego
Dowgiłło i pozostali, w ich oczach jest winny zniknięcia Krafta. To się nie uda
– przysunęła się bliżej. – Po za tym nie sądzicie chyba, że pozwoliłabym
dowodzić wam Pierwszą, pozbawiając jakiejkolwiek kontroli i nadzoru, żebyście
mogli ze swoją zwartą grupą coś wykombinować? Nie mam co do was wątpliwości
Gerber, co będzie waszym priorytetem, gdy dotrzemy do Warszawy.
- Co takiego? – zapytał czując suchość w ustach.
- Przetrwanie – odparła. – Za wszelką cenę.
Uświadomcie sobie, że możecie dokonać tego tylko ze mną. Chyba nie muszę mówić
wam, że będziecie cały czas na celowniku?
Nie odpowiedział. Spojrzał w niebo słysząc nowy
dźwięk. W oddali na granicy zony przelatywał Suchoj, lecz za nim przemieszczał
się inny obiekt. Ciemny kształt leciał powoli, wysoko, tuż przy granicy chmur.
Nie musiał sięgać po lornetkę, by rozpoznać samolot, którego charakterystyczny
kształt dostrzegłby gdyby znalazł się bliżej. Trzmiel, Ił-76, pojazd zwiadu i
rozpoznania, ze swą wielką anteną.
- Łączność – powiedziała Afanasjewa. – Dostanę
wreszcie informacje. Wynośmy się stąd, punkt zborny po wyjściu z południowej. Przekażę nowe… rozkazy Kalicińskiemu –
ruszyła w kierunku swojego wozu.
Maksym nie czekając dłużej wykrzyczał informacje, dał
znak Kubicy aby ruszał po zebraniu desantu, po czym skierował się w stronę
pojazdu Dowgiłły wskakując na pancerz.
- Trzeci posłuszny mojemu komandu – poinformował.
Oczy tamtego najpierw się rozszerzyły, a potem zagościł w nich niepokój. – Nie
martw się, Jewgienij, żadnych zmian. To tylko tymczasowe, do czasu zakończenia
tego gówna. Nie chcę tej funkcji, chcę jedynie się stąd wydostać.
- W takim razie dopilnujmy tego – powiedział po
chwili tamten.
Gerber wskoczył do wnętrza, gdzie przecisnął się do
przodu, sięgając po słuchafon. Afanasjewa poinformowała właśnie o objęciu przez
niego dowództwa nad trzecią, Kaliciński miał wystarczająco dużo instynktu
samozachowawczego by nie odezwać się słowem. Z tyłu, pośród wojska
zgromadzonego w wozie rozległ się szmer. Maksym wiedział, że znają go z
opowieści, powtarzanych w Dziewiątej na temat tego co dzieje się w Pierwszym,
choć rzadko wychodziło to na zewnątrz. Jednak oficjalne przejęcie dowództwa i
mowa do plutonu musiały poczekać. Posłał wóz Kubicy na pół wiorsty w przód,
zgodnie z wyznaczoną trasą, sam zaś zajął pozycję na końcu, nie zamierzając
naruszać szyku osłony ustawionego przez Kalicińskiego. I tak sam nie był w
stanie zrobić nim więcej.
Ledwie pięć minut po tym jak ruszyli i zaczął się
wreszcie odprężać, rozległo się stukanie w pancerz. Dowgiłło potrzebował go na
górze. Wydostał się po drabince, przeciskając między żołnierzami, którzy w
ciemnym wnętrzu wodzili za nim wzrokiem, ściskając kolana, na których złożyli
hełmy, dociskając nogami duże plecaki. Na zewnątrz zmrużył na chwilę oczy, nim
zorientował się, że Dowgiłło pokazuje mu coś ręką. Zdawało się, że dzień
zaczyna mieć się ku końcowi, a światło ustępuje miejsca zmierzchowi, lecz
złożył to na karb faktu, iż spędził chwilę wewnątrz wozu.
Obejrzał się by ujrzeć w oddali, tam gdzie zostawili
za sobą cmentarz poległych żołnierzy, będący jednocześnie miejscem zniknięcia
Krafta, czerwony blask. Nieopodal tamtego miejsca migotało czerwone światło,
blade i przyćmione, ledwie widoczne. Rzucało poblask na płyty nagrobne,
sprawiając, iż zdawały się być unurzane we krwi. Intensywność barwy zdawała się
zwiększać. Maksym spojrzał przez lornetkę, nie wiedząc do końca z jakiego
powodu poczuł, że przechodzi go dreszcz. Widział teraz czerwone punkty
mikroskopijnej wielkości, które poruszały się niezmiernie szybko, tworząc coś
na kształt chmury iskier, zawieszonej w jednym miejscu.
- Czerwone światła – powiedział, przypominając sobie
słowa Gaworki. Nie miał pojęcia czemu, ale widok wywoływał w nim lęk.
- Nie inaczej – Dowgiłło mówił głośno, by
przekrzyczeć dźwięk pracy silnika. Był wyraźnie przygnębiony, w jego głosie
dało się słyszeć drżenie.
- Widziałeś już coś takiego?
- Nie – odparł tamten, nie mogąc oderwać wzroku od
blasku, odległego od nich co najmniej o dwie wiorsty. Odległość cały czas się
zwiększała, co bardzo go cieszyło.
- To nie pochodzi stąd – powiedział nagle.
- Co?
- To nie jest z Dzikich Pól.
- Wiem – odparł Dowgiłło. – Nie wiem skąd to wiem,
ale tak właśnie jest. To nie jest Polak, ani nic co znam.
Maksym pomyślał, że dałby wiele, aby znaleźć się jak
najdalej. Na szczęście blask, mimo iż stawał się bardziej intensywny, zdawał się
nie przemieszczać za nimi. Zupełnie niczym chmura małych owadów, pomyślał
patrząc znowu przez lornetkę. Nie był już w stanie dostrzec kamieni nagrobnych,
czerwone światło zdawało się ją przesłaniać. Teren zaczął się obniżać, musiał
się obejrzeć, bowiem mieli podążać po skarpie. Jednak tutaj przechodziła ona w
niewielką dolinę, środkiem której ku Wiśle płynęła rzeka. Po chwili stracił z
oczu światła, gdy zjechali łagodnie w dół. Skupił się na wodzie, płynącej
niewielkim strumyczkiem środkiem wyschniętego koryta. Podobnie jak Wisła woda
zdawała się przeźroczysta, biorąc kolor od burej ziemi. Pierwszy wóz zwolnił,
jednak przejechał przez rzekę, kiedy
siedzący na pojeździe żołnierz nie dostrzegł żadnego zagrożenia. Po chwili w
nurt wjechały pozostałe pojazdy, na końcu zamykający konwój BWP. Koła zagłębiły
się powyżej osi, mimo to pojazd bez problemu poradził sobie z wodą,
przejeżdżając przez rzekę, zostawiając za sobą szeroki ślad na zmąconej
powierzchni. Lecz błoto i pył nie podniosły się w górę, nurt nadal pozostał
przejrzysty. Wyjechali na drugi brzeg, a Gerber skontrolował stan ogumienia,
nie dostrzegając śladu działania żadnego kwasu, czy innego płynu, który
zazwyczaj wypełniał koryta strumieni na Dzikich Polach, uniemożliwiając ich
przejście. Woda, podobnie jak gleba, była tu kompletnie jałowa. Znaleźli się
teraz bliżej Warszawy, nie był w stanie ocenić ile przebyli, jednak fiolet
rozciągał się teraz na większą część nieba. Wjechali ponownie na skarpę, która
wznosiła się wraz z oddalaniem od rzeki. Gołym okiem dostrzegał już ruiny
miasta, w szczególności wznoszącą się zrujnowaną wieżę PAST, najwyższy budynek
stolicy. Nad miastem zdawała się zalegać jakaś niewidoczna chmura, rzucając nań
swój cień, wisząc pod fioletowym niebem. Zona wzięła we władanie powierzchnię,
w miejscu, w które właśnie się udawali.
Spojrzał na swe przedramiona, nie dostrzegając śladu
przemian, których mógłby się spodziewać na rubieży zony, gdzie właśnie się
znaleźli. Powinni już dawno zawrócić i nie zbliżać się do tego co leżało przed
nimi, jednak wiedział, że tego nie uczynią. Afanasjewa zapewniała, że do granic
miasta nic im nie grozi, nie był jednak pewien, czy może jej dłużej ufać, skoro
kazała im wjechać w południową.
Leżąca przed nim zona nie wzbudzała jednak takiego
lęku, jak to, co znajdowało się za nimi. Ponownie popatrzył w tył, lecz nie
dostrzegł nigdzie czerwonego blasku. Cokolwiek to było zniknęło, zostając
daleko za nimi. Odetchnął głęboko, czując niewysłowioną ulgę, że światła nie
ruszyły ich śladem. Nie miał pojęcia czym były, ale czuł, że są czymś, z czym
nie powinni się spotkać. Odwrócił się ponownie w kierunku jazdy. Mógł już
dostrzec roślinność wyznaczającą granicę południowej, odcinającą się wyraźną
ciemną linię na tle horyzontu. Wkrótce opuszczą południową, choć zdawał sobie
sprawę, że wpadają z deszczu pod rynnę.
- Nie masz wrażenia, że się zmierzcha? – zapytał
Dowgiłły. Tamten nie zastanawiał się nad odpowiedzią.
- Wjeżdżamy w noc – odparł.
Zdawał się otaczać ich zmierzch, choć wciąż
znajdowali się na południowej, światło przygasało, mimo iż nad nimi wyraźnie
jaśniało fioletowe niebo. Powietrze stawało się cięższe do oddychania,
wkraczali powoli w mrok. Jedynie arszyny dzieliły ich do drzew i zarośli, do
zrujnowanych budowli, zbliżających się z każdą wiorstą. Obejrzał się za siebie
nie dostrzegł jednak żadnego niebezpieczeństwa.
Znajdź mnie-
powiedział kobiecy głos.
Wzdrygnął się, po chwili uświadomił sobie, że nie ma
na uszach słuchafonu. Rozejrzał się, lecz nie mógł niczego dostrzec.
Ocalcie nas. To
już nadeszło.
Dłoń odruchowo powędrowała do pasa, gotów był wydobyć
APS. Rozejrzał się raz jeszcze, lecz widział jedynie Dowgiłłę oraz żołnierzy
siedzących na wozie. Zamknął na chwilę oczy. Gdy je otworzył spojrzał wprost w
Warszawę, tonącą w półmroku, w który właśnie wjechali. Teren wznosił się, a
drzewa zaczęły przesłaniać horyzont, odcinając się czarnymi kształtami na tle
fioletowego nieba. Pojazdy rozproszyły się, szyk stał się luźny.
Zegarek pokazał południe, gdy wóz Gerbera nagle
podskoczył, wjeżdżając w zarośla, które zmiażdżył, podskakując na nierównym
terenie. Kierowca ominął zręcznie grube pnie drzew, cieńsze łamiąc niczym
zapałki. Znaleźli się na przedpolu Warszawy, wokół zdawał się panować zmierzch.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz