<< Rozdział 3 4.
Huk wystrzałów ucichł. Walter
poświecił do wnętrza pomieszczenia, następnie powiódł latarką wokół. Gdy
odwrócił się, dostrzegł wkraczającego do korytarza Czeczena i podążającą tuż za
nim Nadieżdę.
- Stójcie! – rozkazał. – Świecić
dookoła, uważać na cienie – Nadieżda coś powiedziała, ale jej nie usłyszał. –
Cienie – powtórzył. – Atakują. Kule nic im nie robią, tylko światło. Nadieżda,
znajdź Wszołę i Tamarę. Teraz! – znowu coś powiedziała, więc zirytował się,
nadal nie będąc w stanie nic zrozumieć, ogłuszony wybuchem granatu. – Okuniewa
wykonać rozkaz! –zaczekał, by sprawdzić czy się odwróci, po czym polecił –
Czeczen, osłaniaj mi tyły. Popatrzył
ponownie na koniec korytarza, gdzie Sokół stał nieopodal zniszczonego wejścia.
Latarkę trzymał zdrową ręką, drugą kryjąc w rękawie szynela. Pokryty był białym
pyłem, twarz miał zakrwawioną. Walter uświadomił sobie, że zapewne wygląda
podobnie. Gdy ruszył przez gruzowisko, Sokół zgasił latarkę, wsuwając ją za
pas. Odsłonił przy tym połę płaszcza, po czym lewą ręką wydobył z kabury
pistolet.
- Poświećcie! – polecił donośnie.
Zapewne także jeszcze nie do końca odzyskał słuch po eksplozji. Walter stanął w
ruinie ściany kierując do wnętrza pomieszczenia lufę i przesuwając promień
latarki z jednego krańca na drugi. Cieni
nigdzie nie było widać, przez okno, z lewej strony wpadał blask dalekiego
ognia, z prawej strony zapadł już zmierzch. Na wprost ze znacznej odległości
widoczne były odległe rozbłyski. Rozejrzał się po pomieszczeniu, w którym
leżały wyrwane siłą wybuchu drzwi, wraz z fragmentami ściany i elementami
barykady, blokującej wejście. Eksplozja rozrzuciła wszystko po całym
pomieszczeniu.
Rozległ się strzał. Sokół wpakował
kulę w głowę leżącego. Walter zdziwił się, że dobija on szpiona sposobem
przeznaczonym dla poległych żołnierzy.
- Dla pewności – powiedział
zampolit. Schował pistolet do kabury, następnie szamocząc się z połą płaszcza
wydobył tulejkę inhibitora. Walter wciąż omiatając pomieszczenie światłem
latarki patrzył jak Sokół ukazuje prawą rękę, która zmieniła się w czarny
kikut. Mężczyzna po zrobieniu zastrzyku pochylił się nad zwłokami. Walter
podszedł bliżej, by ujrzeć jak zdrową ręką Sokół zaczyna szperać w jego
kieszeniach. Dowódca Szpicy poświecił na ciało zabitego. Twarz mężczyzny była
nie do rozpoznania, po tym jak Sokół potraktował ją pistoletem TT model 71. Strzał
oddany z bliska zmienił ją w osmaloną miazgę. Trup nosił kurtkę moro, przy
pasie miał przytroczoną maskę gazową. Nieopodal leżał upuszczony pistolet APS.
- Nóż – polecił Sokół, chowając do
szynela przedmiot wyciągnięty zabitemu zza pazuchy. Walter podał swój wojskowy
kord, a mężczyzna przekręcił szybkim ruchem ciało na brzuch, po czym zagłębił
ostrze w nasadzie głowy tamtego. Walter przyglądał się jak szuka z tyłu głowy
trupa metalowej kostki. Powstrzymał się od pytań, zakrwawione palce Sokoła
gmerały w poszukiwaniu wszczepu identyfikacyjnego. Modelu dla zawodowych
żołnierzy, dającego z odległości pół wiorsty namiar umożliwiający odnalezienie
i ustalenie tożsamości żołnierza, uruchamiającego się dopiero w momencie
śmierci. Zampolit jednak namierzał mężczyznę w jakiś sposób już wcześniej.
Wszczepu wyraźnie nie znalazł, nie wydawał się zawiedzony, nie odezwał się
także ani słowem. Wreszcie wstał, powiódł wzrokiem po pomieszczeniu i ruszył w
stronę tylnej ściany.
- Nie możemy tu zostać, towarzyszu
– zaczął nieco ciszej Walter, któremu powoli wracał słuch. – Cienie…
- Zaraz – powiedział Sokół,
pochylając się nad podłogą. W świetle latarki Walter dostrzegł plecak tamtego,
który zampolit przetrząsał.
Ponownie rozejrzał się. Po
cieniach nie było śladu, nie wiedział czy zginęły, czy też po prostu się
wycofały. Nie spotkał jeszcze na Dzikich Polach takich tworów, nie słyszał
także by ktoś się na nie natknął. Popatrzył na swą nogę stwierdzając, iż nie
odniósł żadnych ran, mundur pod białym pyłem wydawał się nienaruszony.
Odetchnął i znowu spojrzał na Sokoła, stojącego przy oknie, zza którego widać
było niebieskawe rozbłyski.
- Odwrót – powiedział zampolit,
odwracając się gwałtownie.
- Zabieramy ciało? – zapytał
Walter.
- Nie ma czasu – odparł Sokół. –
Wynosimy się. Natychmiast.
Nie pozostawało nic innego, jak
krzykiem zwołać drużynę, by następnie opuścić budynek. Cienie nie wróciły, lecz
gdy znaleźli się na zewnątrz odkryli, iż trafili wprost w środek czegoś, co
reakcyjne przesądy określały mianem piekła.
Przed budynkiem zapadł już
zmierzch, a pył utrudniający widoczność opadł, nie musieli więc wkładać masek.
Wciąż nie wyłączyli zaczepionych do broni latarek, wskutek czego Walter
naliczył cztery światła. Wszyscy przeżyli, choć nie miał pojęcia czy prócz
niego i Sokoła, ktoś natknął się na tamte istoty.
- Zgasić! – polecił, nie
zamierzając zdradzić swej pozycji, bowiem jasnym stało się dlań, z jakiego
powodu Sokół, spojrzawszy przez okno w kierunku Ząbek, nakazał odwrót.
Mimo iż nadciągała noc, półmrok
rozjaśniał pomarańczowy blask. Suche powietrze wypełniło się kakofonią
nienaturalnych dźwięków. Od strony zniwelowanego płonącego obszaru, gdzie
niegdyś leżały Wołomin i Zielonka, narastał odgłos kojarzący się z dźwiękiem
mięsa smażonego na rozgrzanej blasze pieca. Coś nadciągało w ich kierunku,
uciekając od ognia; odzyskującemu słuch Walterowi zdawało się, że słyszy także
klekotanie. Z przeciwnej strony, od Kordonu, świat ginął pod dymem unoszącym
się nad kikutami osmalonych drzew i budynków, stanowiącym pozostałość po bombardowaniu
metanapalmem, które odcięło szpionowi w budynku możliwość ucieczki. Ogień już
dawno wygasł, jego intensywność i użyte ładunki nie były tak wielkie, jak
wystrzelone z dział warszawskiej twierdzy. Z tej strony także coś nadchodziło,
wzniecając w mechanicznym huku silników kłęby kurzu. Zmechdywizja szła w bitwę.
Lecz jej epicentrum musiały stawać
się Ząbki, znad których widoczne były kolejne jasnoniebieskie rozbłyski. Miny
Mazura wybuchały w tempie świadczącym o potężnym natarciu Polaków. Saperzy
najwyraźniej zaminowali cały obszar miejscowości minami przeciwpiechotnymi,
wyładowującymi się po najlżejszym naciśnięciu. Ładunek elektryczny natychmiast
paraliżował wszystkich znajdujących się w obszarze jego działania. To, co
okazało się nieskuteczne podczas walk z Maoistami za Ussuri, w Mongolii i Kraju
Nadmorskim, było zabójcze dla Polaków, którym energia elektryczna niszczyła ich
nieskomplikowane układy nerwowe.
Prócz błysku ładunków, za
Zielonką, od strony płonącego Wołomina, widoczne były rozbłyski wybuchających
bomb, a pośród nich migające ciemne sylwetki Suchoji, przypadających niczym
jastrzębie ku ziemi, następnie podrywających się gwałtownie po pozbyciu
ładunku. Łukiem zawracały ku Warszawie, kierując się ku Polom Mokotowskim,
gdzie lądowały wyłącznie na czas niezbędny na uzupełnienie amunicji, by wznieść
się na powrót ku wojnie. Ich miejsce zajmowały kolejne eskadry, nadlatujące nad
pole bitwy.
Walter początkowo chciał się od
niej oddalić, lecz niebo rozświetliły dziesiątki pocisków wystrzeliwanych z
katiusz. Przyczajone gdzieś na granicy Kordonu, waliły szeroką salwą
rozproszoną nad polami, między Markami a Drewnicą. Z oddali dobiegał huk
detonacji, gdy uderzały o ziemię eksplodując. Gdy w tamtym kierunku pomknęły
Suchoje, Walter pojął, że również z kościoła, w którym jeszcze nie tak dawno
się kryli, muszą nadciągać Polacy.
Dotarło to również do Sokoła, który zawołał:
- Stać! Towarzyszu Dżazijew,
nawiązać łączność! - Czeczen przyjął to
z wdzięcznością, gdyż noga dawała mu się we znaki, lecz nie zamierzał tego
pokazać suczemu zampolitowi. Jak prawie każdy żołnierz republik związkowych
myśli starał się zachować tylko dla siebie. Dziś powiedział o jedno słowo za
dużo i wiedział, czym może się to skończyć. Gdyby usłyszał to wyłącznie Walter,
przemilczałby to co się zdarzyło, zgodnie ze swą źle pojętą zasadą lojalności w
drużynie. Wiedział, że choć Czeczen go cenił jako dowódcę, w widoczny sposób
uważał to za jego słabość. Brak zaangażowania ideologicznego i pilnowania
postaw żołnierzy mógł kiedyś go zgubić. Po Liwie uczyniono go niestety
oficerem, oczekując od niego tym samym więcej, niż od szeregowych żołnierzy i
podoficerów.
Dżazijew uklęknął obok Sokoła, by
wydobyć radiostację i nawiązać łączność. Z polecenia Waltera drużyna ustawiła
się wokół, wpatrując w otaczającą przestrzeń. Dźwięk przypominający skwierczące
mięso był już blisko, a nasilający się mechaniczny hałas nie zdołał go
zagłuszyć. Czeczen rozkładając antenę spojrzał na Sokoła. Choć żywił do
zampolita uczucie oscylujące między niechęcią a nienawiścią, współczuł mu
spoglądając na jego rękę. To było coś gorszego od śmierci, zarażenie polactwem
i trwała amputacja.
Kręcił potencjometrem, słysząc
wyłącznie trzaski, nie mogąc przebić się na swoją częstotliwość przez niebo
wypełnione setkami komunikatów i rozkazów. Fale załamywały się w tak bliskiej
obecności Polaków, wyraźnie granica zony zbliżała się, a Dzikie Pola sięgały
łakomie po więcej.
- Przeciwnik, północny wschód –
rozległo się zawołanie Nadieżdy. Z wymarłego lasu, od strony Wołomina, wprost
ze spalonego bezmiaru wyłoniła się horda. To byli najdziksi z Polaków, ich
wykręcone ciała nie przypominały już nawet ludzi. Włochate kule, z otworami
gębowymi zaopatrzonymi w ostre jak igły zęby, przemieszczały się na czterech
wygiętych odnóżach. Pędziły przed siebie w szeregach, klekocząc swymi
paszczami, niezmiernie szybko przekładając pajęcze nogi. Na ich drodze
znajdowała się drużyna. Polacy płynęli nieprzebraną falą, ludzie nie mieli z
nimi żadnych szans.
- Nadieżda, Wszoła do przodu, zająć
pozycję – głos Waltera brzmiał spokojnie. Sokół nie reagował, wpatrywał się w
nadciągającą zagładę.
- Tamara, lewe skrzydło –
komenderował Walter przemieszczając się. – Nie strzelać bez rozkazu. Czeczen,
raport.
- Za duże zakłócenia, nie mogę się
przebić – padło w odpowiedzi.
- Krótkie serie, Wszoła prawa
strona, Nadieżda ogień osłonowy środek, Czeczen chowaj sprzęt – rozkazywał
Walter sprawdzając stan swojego magazynka.
Nadieżda zaczęła strzelać. Po
chwili dołączył do niej Wszoła, puszczając serię w kierunku nadciągających
tworów, znajdujących się jeszcze w oddaleniu. Wówczas z tyłu rozległ się huk,
usłyszeli przelatujący nad nimi gwizd, zaś środek hordy wybuchł, gdy uderzył
tam pocisk odłamkowy, rozrzucając wokół szczątki.
W chmurze popiołu i dymu, ze
spalonego obszaru wynurzył się T-79. Serwomotory pracowały donośnym warkotem,
gdy olbrzymie ciężkie nogi tanka wyginały się uderzając o ziemię, a maszyna
kroczyła naprzód. Każdy kolejny krok dudnił, a ziemia zapadała się, gdy
kilkutonowa masa stąpała powoli swymi potężnymi osłoniętymi kończynami grubości
kilku połączonych żelbetonowych słupów, rozgniatając przeszkody, na jakie
natrafiała. Wysoko znajdowała się podłużna ćwierć obrotowa kabina tankistów,
skrytych za grubymi warstwami pancerza, nieprzepuszczającymi promieniowania.
Gigantyczna maszyna zaprojektowana przez geniusz komunistycznych umysłów, w
odpowiedzi na przyjętą przez imperialistów taktykę tworzenia stref zaporowych
przy użyciu bomb termojądrowych, podążała naprzód. Pod osłoną potężnych tanków
Zmechpiechota mogła przedostawać się przez skażone obszary termojądrowe by
rozpocząć walkę.
Maszyna ze zgrzytem serwomotorów
zatrzymała się i ustabilizowała swą pozycję, obniżając nieco górne kończyny na
wygiętych stawach.
- Przerwać ogień! – wrzasnął
Walter. – Za mną, dawaj! – poderwali się błyskawicznie i popędzili w kierunku
błyskających min.
Nad nimi przeleciał z gwizdem
kolejny pocisk, gdy tank wystrzelił, a siła odrzutu nawet nie zachwiała
obniżoną już w pełni do pozycji strzeleckiej maszyną. Dzięki temu tym razem
strzał trafił wprost we front pajęczej hordy. Odłamkowy zasiał spustoszenie,
lecz nie powstrzymał chmary tworów. Wówczas zagrały działka umieszczone po
bokach kabiny. Potężne lufy ZU-25 zamontowane w T-79 wyrzucały z siebie rzędy
pocisków kalibru 37 mm, powodując jatkę w szeregach przeciwnika. Tank powoli
obracał kabinę puszczając krótkie serie, aby działka nie uległy przegrzaniu.
Pole ostrzału miał krótkie i choć tankiści załadowali, a następnie wystrzelili
kolejnym odłamkowym, uczynili jedynie wyłom w hordzie, rozlewającej się po obu
stronach, z lewej i prawej flanki podążającej nieubłaganie ku maszynie. Wówczas
jednak z popiołów wynurzyły się kolejne T-79 i rozpoczęły ostrzał.
Drużyna zdążyła usunąć się z linii
strzału, podążała biegiem w kierunku epicentrum bitwy. Walter obejrzał się. Tuż
za nimi widoczne były jedynie rozbłyski serii strzałów z luf działek ZU, gdy
nagle niebo pojaśniało. Nieboskłon przecięły salwy z katiusz walących w
kierunku Ząbek, a chwilę później zobaczył niecałe pół wiorsty od nich rozbłyski
wystrzałów z artylerii rakietowej, odpalającej pociski na miasto, osłanianej
przez kroczące tanki.
- Czeczen, co z łącznością? –
wrzasnął, przekrzykując wybuchy. Obserwował T-79 z niepokojem, nie miał pojęcia
czy tankiści ze swych kabin zauważyli poprzednio żołnierzy Szpicy i dali im
osłonę, czy też po prostu rozpoczęli bitwę nie mając pojęcia, że między nimi a
nacierającymi tworami znalazła się drużyna zwiadu. Dobiegli do łąki, w kierunku
której chwilowo nie podążali żadni Polacy, zatrzymał więc drużynę na miejscu,
by dać im chwilę wytchnienia – Szyk eskorta – polecił, a żołnierze ustawili się
wokół Sokoła, oddychając ciężko. Ten nic nie mówił, wyraźnie w walce oddał
dowództwo Walterowi; jego twarz była nieprzenikniona.
- Nie można się przebić, job twoju
mat – klął Czeczen. – Pieprzone Dzikie Pola, za duże promieniowanie, za dużo
szumu w eterze, może gdyby było wyżej…
Popatrzył w górę, gdzie nad polem
walki krążyć musiał Trzmiel, Ił-76 pełniący rolę rozpoznania, którego załoga na
bieżąco raportowała sytuację panującą na polu bitwy, opisując ją zwięzłymi
komunikatami. Zona pozwalała na rozpoznanie wyłącznie wizualne, uniemożliwiając
zrobienie jakichkolwiek zdjęć, a sam samolot musiał trzymać się z daleka, chcąc
utrzymać łączność. Olbrzymia antena, w którą został wyposażony sprawiała, iż
służył jako przekaźnik łączności między bazą a nacierającymi oddziałami.
- Biegniemy w tamtą stronę –
Walter wskazał piętrzące się przed nimi hałdy. Ruszyli, przybliżając się do
Ząbek. Wkrótce ich nogi ugrzęzły w piasku, a teren okazał się mocno zdradliwy,
poprzetykany rowami i dołami pełnymi sypkiej ziemi oraz gliny. Zaczęli wspinać
się na usypane tu dawno temu wzniesienie napromieniowanego obecnie piachu, by
na górze przypaść do ziemi.
- Opróżnić manierki! – polecił
Walter. – Czeczen, łączność!
Wypili do końca pełną chemikaliów
wodę, a endorfina bojowa zaczęła krążyć w ich organizmach, gdy patrzyli jak
świat pogrąża się w chaosie. Było jasno jak w dzień, wszystko widoczne
doskonale jak na dłoni. Ząbki zmieniły się w miejsce pełne wybuchów, eksplozji
oraz salw tanków, wokół przelatywały
pociski artyleryjskie i rakietowe, nad
nimi waliły katiusze. Czoło natarcia starło się już z Polakami, za nimi w
widocznych od strony Warszawy kłębach kurzu do walki szedł trzon Drugiej Armii.
Z nieba spadły kolejne trzy
metalowe ptaki, przemknęły nad nimi tak nisko, że dostrzegli czerwoną gwiazdę
na tle białoczerwonej szachownicy wymalowaną na skrzydłach. Trzy Su-41
rozdzieliły się, odchodząc na boki, gdzie zaczęły zrzucać bomby na
wynurzających się ciemności Polaków. W świetle wybuchów dostrzegli, że nie są
to już pająkowate twory, ale człekokształtne istoty z wydłużonymi rękami,
innego rodzaju niż te, z którymi starli się na nasypie. Trzeci samolot mknął na
wprost zamierzając wypalić wśród nich ognistą linię, lecz nagle z impetem
uderzył w coś niewidzialnego i spłaszczył się, jakby trafiając w niewidzialną
ścianę. W ułamku sekundy zmienił stan skupienia, stając się płynną kroplą,
Suchoj władował się wprost w zmienną, wykwitającą nad zoną, podążającą w ślad
za wzmożoną aktywnością Polaków. Metalowa kropla spadła na ziemię jako płyn,
wprost na szeregi tworów, znowu zmieniając stan skupienia. Polacy, na których
się wylała, zastygli w płynnym metalu, w ułamku sekundy twardniejącym jak
beton, zmieniając się w nieruchome posągi.
- Bladź, fizyka się zmienia,
Czeczen! – warknął Walter, gotów wydać rozkaz ucieczki w kierunku Warszawy.
Zmienna pozostawała niewidoczna na niebie, lecz dla pozostałych pilotów jasnym
stało się już co się dzieje, bowiem wszystkie Suchoje jak na komendę zaczęły
odbijać w kierunku miasta, wznosząc się wysoko ponad ziemię. Okazało się to
nienajlepszym pomysłem. Gdy jeden z nich odchodził ostro w górę, od strony
płonącego horyzontu, z ciemności wyleciał czarny kształt trafiając w samolot.
Walter dostrzegł, że maszynę oblepia coś podobnego do cieni, z którymi się
zetknęli, lecz mającego wymiar, jakby lepka maź, po czym suchoj runął. Uderzył
nieopodal budynku w Drewnicy, z którego wybiegli, a płomień wybuchu wzniósł się
ku niebu. Pilot miał szczęście, skoro zginął na miejscu, nie wpadając w zonę.
- Jest Baza – wołał Czeczen,
podając słuchafon. Przechwycił go zampolit.
– Baza, tu Sokół. Konieczna ewakuacja, cel
misji osiągnięty, konieczna natychmiastowa ewakuacja. Sokół i Szpica, pozycja
cegielnia obok Ząbek, powtarzam Sokół i Szpica, cegielnia obok Ząbek – rzucał
do trzeszczącego słuchafonu. Walter przysunął się bliżej chcąc coś usłyszeć.
- Sokół, Baza – rozległo się po
chwili. – Transport w drodze. Przemieścić się wzdłuż linii kolejowej na
kierunku Kordon.
- Baza, Sokół – zawołał zampolit.
– Przemieszczenie niemożliwe, jesteśmy w środku bitwy, nadchodzą Polacy.
Konieczny transport.
- Sokół, Baza – rozległo się w
odpowiedzi. – Transport z tej pozycji niemożliwy, nad polem walki niestała
fizyka. Wycofać się wzdłuż linii kolejowej.
Walter spoglądał we wspomnianym
kierunku. Od nasypu będącego niegdyś trakcją, oddzielał ich zrujnowany budynek,
do którego wbiegali właśnie człekokształtni Polacy. Wciąż ich na szczęście nie
wyczuli. Usiłując zajść miasto z flanki pędzili wprost w kierunku Ząbek, od
których odgradzał ich nasyp.
Klepnął Sokoła w ramię pokazując
mu, jak ich sytuacja zmienia się właśnie na jeszcze gorszą.
- Baza, Sokół – rzucił zampolit do
słuchafonu. – Brak możliwości przejścia na linię kolejową, jesteśmy odcięci.
Wróg w budynku cegielni, przemieszcza się na kierunku Ząbki.
W słuchafonie zapadła cisza. Po
chwili wśród eksplozji Baza odezwała się ponownie.
- Sokół, otwieram możliwość
przejścia, wykorzystać i przedostać się na kierunku Warszawa, wzdłuż linii.
Transport ruszył, siądzie najbliżej jak się da.
Sokół rzucił słuchafon do
Czeczena. Leżeli wtuleni w piach, spoglądając na hordy Polaków przelewające się
poniżej, spływające w kierunku cegielni. Na północ od nich tanki utrzymywały
pozycję, od momentu kiedy ujawniła się zmienna przemieszczająca nad obszarem,
flanka natarcia się zatrzymała. T-79 z dystansu ostrzeliwały się z zajętej
pozycji, spychając hordę w kierunku Ząbek, przez cegielnię.
Ta właśnie eksplodowała. Czeczen
zaklął, gdy poniżej nich w górę zostały wyrzucone odłamki i fragmenty cegieł.
Suchoje powróciły, waląc z oddali rakietami. Walter też się wściekł, wiedział
jak niska jest precyzja takiego ataku. Pilot musiał z oddali wycelować dziobem,
bowiem był to jedyny sposób trafienia rakietą w żądany cel w zonie, gdzie
niemożliwe było jakiekolwiek kierowanie strzałami rakietowymi, wskutek zakłóceń
w atmosferze. Niewiele brakowało, a rakieta uderzyłaby wprost w ich kryjówkę.
Chwilę później spadł na nich deszcz szczątków i piachu, przykrywając ich
szczelnie. Tamara wtuliła twarz w rękaw, starając się nie odetchnąć polactwem,
które ich pokryło. Sięgnęła po licznik, nie musiała jednak nawet sprawdzać, by
dostrzec, że odczyty wariowały, przekraczając wyobrażalne skale. Musieli
wydostać się stąd jak najszybciej.
Dwa suchoje po wystrzeleniu rakiet
odeszły w prawo, nad Ząbki, wznosząc się prawie pionowo, by chwilę później
opaść i zrzucić tam bomby. Nad cegielnią niebo zmieniło kolor rozbłyskując na
biało i przyjmując następnie tysiące barw. Zmienna przechodziła tuż na wprost,
na tyle wysoko by nie stanowić dla nich zagrożenia, ale na tyle nisko by stać
się zaporą dla nadlatujących pocisków katiusz. Gdy trafiały w nią, stawały się
miriadą świateł, rozszczepiając niczym wiązka przechodząca przez pryzmat,
zamiast wybuchu zalewając okolicę rozbłyskiem. Fizyka po raz kolejny się
zmieniała, na szczęście nie stanowiąc na razie dla nich zagrożenia.

Stało się jednak nim coś
przedzierającego się właśnie przez ciemność, korzystającego z zasłony dawanej
przez zmienną, kryjące się w martwym dla artylerii polu. Ostrzał wciąż spychał
Polaków na Ząbki, gdzie trwała zażarta bitwa i nawet z tej odległości widać
było ilość rzuconego tam wojska i sprzętu. Blask min już zniknął, pozostały jedynie
konwencjonalne eksplozje. Wybuchy zlewały się w jedno, wyraźnie widoczne były
tam strzały z RPG, znak, że na miejsce dotarła już piechota. Obrzeża miasta
znajdowały się pod ciągłym ostrzałem artylerii, suchoje zrzucały wciąż bomby,
ograniczając znacząco liczbę przeciwnika, który szedł w natarciu. Strefy
zaporowe po obu stronach miejscowości kierowały Polaków wprost w tamto miejsce,
a horda przemieszczała się teraz przez ruiny cegielni, Walter nie chciał
ryzykować na razie przedzierania się do nasypu, póki leżeli bezpiecznie ukryci
pod piachem. Jednak coś, co ujrzał sprawiło, że zmienił zdanie.
Z ciemności wyłoniła się dymiąca
masa, sunąc od strony Wołomina i Ząbek. Powoli pojawiła się w kręgu światła,
rozpraszanego przez zmienną. Wyglądało jakby ziemia falowała, przemieszczając
się do przodu pod postacią wielkiej gęstej plamy, albo kałuży o nieokreślonej
barwie. Wylewała się z mroku ukazując, iż jest jej coraz więcej i więcej,
sunąc przed siebie, unosząc i przelewając.
Gdzieś nieopodal zapędził się suchoj,
idący po łuku znad Marek, gdzie zapalił ogniem eksplozji pola, którymi
uprzednio wędrowali. Nadzwyczaj szybko część plamy uniosła się w górę,
wybrzuszyła i wystrzeliła fragmentem masy wzwyż. Jednak tym razem samolot
uniknął oblepienia, gdyż pilot widać dostrzegł zagrożenie, lub postanowił odbić
w tym samym momencie w górę.
- Czeczen, wołaj bazę – polecił
Walter spoglądając na to coś, przemieszczające się mozolnie w kierunku Ząbek.
Tanki otworzyły ogień z działek w kierunku plamy, strzelając od strony Drewnicy.
Pociski zdawały się nie robić jej żadnej krzywdy, po prostu w niej znikały i
tonęły. Ignorowała tanki kompletnie, nawet gdy odpaliły w jej kierunku pociski
przeciwodłamkowe. Jedna z załóg postanowiła zmienić jednak amunicję i
wystrzeliła ogniwo paliwo-taktyczne, trafiając w krawędź masy. Eksplozja na jej
powierzchni rozlała się ograniczonym płomieniem. Plama drgnęła i
niespodziewanie szybko uformowała mackę, celując nią w stronę tanku. Wydłużając
się, popędziła w kierunku T-79 i chwyciła maszynę, oplatając ją za nogi. Bez
wyraźnego wysiłku uniosła tank do góry, a następnie wypuściła
kilkudziesięciotonowy pojazd, który koziołkował w powietrzu lecąc w ciemność.
Walter miał nadzieję, że spadnie na obszar zony niebędący plamą, gdzie
żołnierzy spotka śmierć na miejscu.
- Jest Baza – trącił go Czeczen.
- Baza, tu Szpica – mówił Walter
urywanymi zdaniami. – Pozycja wraz Sokołem, brak możliwości odejścia. Przed
pozycją na kierunku Zielonka zmienna, poniżej nowy rodzaj przeciwnika. Postać
niestała, forma rozlanej plamy, zmienia kształty, duży zasięg ramion,
wystrzeliwuje pociski, wrażliwa na ogień, powtarzam ogień, inne pociski
nieskuteczne, znaczne zagrożenie dla tanków i samolotów, przemieszcza się na
kierunku Ząbki, zajmuje znaczny obszar.
W słuchafonie rozległy się
trzaski, baza milczała, Walter obserwował sunącą z ohydnym dźwiękiem plamę,
rozlewającą się w ich stronę, swą główną część kierującą ku Ząbkom. Zdawała się
nie mieć końca. Wreszcie odezwała się Baza.
- Szpica, Baza. Przyjęto, ogień,
zagrożenie dla maszyn. Szpica priorytet chronić Sokoła, pozostać przy nim do
czasu dostarczenia do bazy. Powtórz.
- Baza, Szpica. Priorytet Sokół –
powtórzył Walter.
- Szpica, Baza. Pilnie przemieścić
się na kierunku linia kolejowa. Pilnie zmienić pozycję. Czas trzy minuty.
Wykonać.
- Baza, Szpica. Przyjęto,
rozpoczynam przemieszczenie.
Walter spojrzał na Sokoła.
- Sugestie, tawariszcz zampolit?
- Działać wedle uznania – odparł
po chwili tamten. – I doświadczenia bojowego.
- Drużyna! – podniósł głos Walter
– Po zejściu na dół przyjąć szyk eskorta. Przebijamy się na kierunek południowy
zachód. Oszczędzać amunicję. Gotów?
- Da, tawariszcz lejtnant –
potwierdzili po kolei członkowie drużyny, przygotowując się do powstania.
Walter spojrzał na Sokoła.
- Tawariszcz zampolit – powiedział.
– Musimy się stąd jak najszybciej wynieść, bo artyleria właśnie przekierowuje
na ten obszar działa. Kiedy zaczną strzelać, dosięgną także naszej kryjówki, bo
będą starać się walić poniżej zmiennej. Wstrzymują ogień ze względu na nas… na
was. Będziecie w środku, więc nasze tempo zależne jest od waszego. Gotów? –
Sokół potwierdził skinieniem głowy a Walter zakrzyknął. – Dawaj!
Poderwali się, pędząc w dół hałdy,
przeskakując kolejne zwały piasku. Zsunęli się na dół i gdy Sokół się podniósł
rozstawili się wokół.
- Za mną! – zawołał Walter.
Poprowadził ich na wschód, usiłując oddalić się od hałdy, chcąc ominąć Polaków
i skręcić w kierunku nasypu. Wbiegli w spalony obszar, gdzie ziemia wciąż się
tliła, a każdy krok wyrzucał w górę popiół. Wówczas twory ich zobaczyły, kilka
oderwało się od hordy i popędziło w kierunku drużyny, wybijając się w powietrze
dzięki swym długim ramionom. Lądowały na nogach i znowu się odbijały skacząc w
ślad za żołnierzami i skracając w ten sposób odległość.
- Ognia! – zawołał Walter.
Zagrał PKM, po chwili dołączyły
kałasznikowy. Czeczen z Tamarą strzelali na przemian, stosując wyćwiczoną w
boju taktykę, zaś Wszoła puszczał serię wzdłuż linii ataku. Nawet Sokół sięgnął
po swój pistolet i oddawał strzały w kierunku Polaków, a Walter zorientował
się, iż pomimo posługiwania się tylko jedną ręką i do tego lewą, kładzie twory
ma miejscu. Po chwili sam sięgnął po pistolet, gdy rozległ się szczęk
odskakującego zamka, kiedy w magazynku kałasznikowa skończyła się amunicja.
Nadieżda także strzelała już z APSa, opróżniwszy magazynki Gradunowa.
Na prawo od nich w huku wystrzałów
dało się posłyszeć głośny okrzyk.
- Uraaa! – twory skręciły w stronę
nowego dźwięku.
- Przerwać ogień! – polecił Walter
– Za mną!
Nie zamierzał czekać i postanowił
wykorzystać chwilę. W kierunku Polaków pędził karny batalion, najwyraźniej
pozostawiony tu dla ochrony rozstawionej nieopodal artylerii. Gdy drużyna
Waltera ściągnęła twory w ich pobliże, rzucono zeków na stracenie, aby opóźnili
natarcie do czasu przemieszczenia na miejsce T-79, mających powstrzymać atak.
Przez myśl przemknęło mu, że może to być niemożliwe, bowiem biegnąc obserwował
rozstawione pod Drewnicą tanki, strzelające teraz już tylko z rzadka. Zapewne
nie dlatego, że kończyła im się amunicja, lecz z powodu przegrzania luf,
problemu dotykającego również PKM Wszoły, zwanego przez niego Zbójcą. Broni
będącej zmodyfikowaną wersją karabinu PKS, powstałą w centrum przemysłu
zbrojeniowego w Radomiu, w Zakładach Metalowych imienia Ludowego Komisarza
Obrony Polskiej Komunistycznej Republiki marszałka Konstantego Rokossowskiego.
Model cieszył się dużym uznaniem wśród wojska, stanowiąc czołową myśl techniki
radzieckiej, niosącą śmierć jej wrogom. Teraz jednak skończyła się w nim
amunicja, więc Wszoła pędził z opuszczoną lufą spoglądając na pędzących zeków,
wyposażonych w łopaty i kilofy, które wcześniej służyły do okopania i
umocnienia stanowisk mobilnej artylerii. Wpadli między Polaków wymachując swymi
narzędziami, lecz ich atak nie miał najmniejszych szans. Jeden z zeków
zatrzymał się i zaczął biec w panice z powrotem, nagle złapał się za głowę, a
po chwili z jego oczu i otwartych ust trysnęła krew. Wszczep łagierny wybuchł,
odpalony przez zampolita kontrolującego zeków, który wydał polecenie natarcia.
Ci, którzy przeżyliby samobójczy atak, mogli mieć nadzieję na skrócenie wyroku
i po reedukacji nakaz przemieszczenia do oddalonej części Związku, by podjąć
pracę fizyczną i służyć zwycięstwu rewolucyjnego komunizmu. Wszoła obojętnie biegnąc
obserwował jak Polacy chwytają zeków swymi długimi ramionami i rozdzierają na
strzępy. Powinni cieszyć się, że nie zdradzili komunizmu, bo za to czekała kara
gorsza niż śmierć - pozostawienie własnemu losowi w zonie bez broni i odzieży,
na pastwę Polaków i zaraźliwego polactwa.
Twory skończyły masakrować zeków,
wkładając sobie odrywane kawałki ich ciał do paszcz, a łatwa zdobycz zwabiała
coraz większe ilości istot, dla których nie wystarczało pożywienia. Polacy
zaczęli susami przemieszczać się w ślad za oddalającą się drużyną Waltera, lecz
wtedy położyła ich celna seria z karabinu 20 mm zamontowanego na szczycie
kabiny pojazdu BWP, który właśnie wjechał na nasyp od strony Ząbek. Wciąż
prując ogniem z wieżyczki pojazd stoczył się w dół, a po chwili dołączyły doń
jeszczedwa. Zjechały z nasypu na swych ośmiu potężnych kołach, wielkości
człowieka, wykonanych z lanej gumy, dzięki swym całkowicie skrętnym osiom
manewrując tak, by ustawić się bokiem do Polaków. Klapa opancerzonej kabiny
opadła ze szczęknięciem i na ziemię zaczęli zeskakiwać żołnierze pod osłoną
ognia z wieżyczek. Serce Waltera zagrało, przybyła piechota. Żołnierze Dziewiątej Kompanii zajmowali
pozycję, a Walter ruszył w ich stronę, wiedząc, iż nie znajduje się na linii
ognia. Kompania wyraźnie brała udział wcześniej w walce, bowiem pancerze BWP
były osmalone.
- Orły, formować szyk! – krzyczał
wąsaty dowódca, stający z boku. Kapitan Wsiewołod Fiodorowicz Arkuszyn
zagrzewał swe plutony do boju. Żołnierze Dziewiątej Kompanii formowali linie,
stosując standardową taktykę walk z nacierającą hordą. Ustawili się w trzy
szeregi, a pierwszy z nich uklęknął.
- Agoń! – polecił Arkuszyn i
zagrały kałasznikowy. Serie żołnierzy połączone z salwami z BWP przetrzebiły
szeregi Polaków. – Odeprzeć do linii zabudowań! – zawołał kapitan, a wówczas
pierwszy i drugi szereg ruszyły w kierunku tworów.
- Za rodinu! – rozległ się gromki
okrzyk, gdy Druga Armia Ludowej Polskiej Komunistycznej Republiki Radzieckiej szła
odebrać Polakom ojczystą ziemię, wierna biało-czerwonemu sztandarowi z symbolem
czerwonej gwiazdy, za którą tak wielu oddało już życie i przelało krew.
- Szpica, dawaj ku mnie! –
wrzeszczał Arkuszyn, gdy drużyna biegła w jego stronę.
Nad ich głowami odpaliła wreszcie
artyleria, dokonując w międzyczasie kalibracji celu i usiłując wstrzelić się
pod zmienną, w masę znajdującą się za ruinami cegielni. Na dźwięk pierwszych
strzałów atak się zatrzymał, a żołnierze Arkuszyna przypadli do ziemi. Drugiemu
szeregowi skończyła się amunicja, więc jego miejsce zajął trzeci, a w ślad za
nim biegł pierwszy, którego żołnierze zdążyli już przeładować. Nad ich głowami
śmignęły pociski. Część z nich trafiła w hałdę, na której przed chwilą ukrywała
się drużyna. Niektóre poszły za wysoko i zmienna przekształciła je w coś, co
poleciało dalej pod postacią ciemnego deszczu. Kilka jednak przeszło idealnie i
spadło za hałdą oraz ruinami cegielni, gdzie pociski paliwowo-taktyczne
eksplodowały. Efekt był aż nadto widoczny, bo wynurzyły się stamtąd macki,
machające wokół, szukając niewidocznego przeciwnika.
- Szto za sabaka? - zawołał Arkuszyn.
- Ogniem, tawariszcz kapitan,
ogniem – krzyknął Walter, który zdążył dotrzeć już do oficera. Ten nie zadawał
zbędnych pytań.
- Dowgiłło, granatomioty! –
krzyknął biegnąc w przód. Żołnierze go usłyszeli, a Arkuszyn rozkazywał dalej.
– Formacja do mnie, granatomiot ładuj paliwowym, pal i w tył! A gdzie ty durak
– to ostatnie wykrzyczał do kierowcy BWP, który wysforował się naprzód, lecz
zorientowawszy się, że natarcie piechoty się zatrzymuje, zaczął hamować, by
utrzymać szyk osłonowy. Manewry na Dzikich Polach nie mogły polegać na
łączności radiowej, gdyż w zjonizowanym powietrzu nasobne radiostacje odmawiały
jakiegokolwiek posłuszeństwa. BWP po chwili potoczył się do tyłu, za stojący z
przodu szereg, który klękał właśnie wcelowując RPG. Gdyby nie zmienna, nie
stosowano by półśrodków, z wysokiego pułapu cały obszar zbombardowałyby
Tupolewy. Jednak przelot nad Dzikimi Polami z rzadka był możliwy, nawet na
dużej wysokości, gdyż zdarzało się, że samoloty znikały. Nawet przy niskiej
aktywności fizyki dotarcie nad centrum zony było po prostu niemożliwe. Zmienna
była zaś kompletnie niestała i nikt nie wiedział jak wysoko sięga i jaki obszar
zajmuje, nie zdołano jeszcze nigdy jej zmierzyć instrumentami pomiarowymi, ani
wykryć; polegać musiano na obserwacji i ręcznym badaniu jej zasięgu przy pomocy
ostrzału artylerii. Przynajmniej na razie wciąż szła nad ziemią i nie odbijała
jeszcze pocisków w kierunku, z którego przyleciały.
W kierunku cegielni pomknęły
rakiety wystrzelone z RPG. Rozjarzyły się tam ogniem, znacząc trafienia w cel
eksplozjami płomieni. Macki zaczęły młócić wokół i wyrzuciły w kierunku nasypu
czarne ochłapy.
- Uwaga! – wołał Arkuszyn – Unik!
Rozbiegli się na wszystkie strony,
gdy z głośnym pluskiem z nieba spadały czarne plamy. Na szczęście stwór
machając nimi na oślep, po drodze także natrafił na zmienną, która zmieniła to,
czym ciskał w czarny proch, rozsypując go po rozjarzonym nocnym niebie. Jedna z
plam sięgnęła jednak kół BWP, oblepiając je szczelnie, niczym czarna smoła. Zaczęły
topić się, a wóz przechylił się nie mogąc ruszyć z miejsca, kręcąc się wokół
bezładnie.
- Jebiata żyzń – splunął Arkuszyn.
– Dowgiłło, ewakuacja pojazdu.
Znajdujący się niedaleko sierżant
skinął głową i pobiegł wraz z kilkoma żołnierzami w stronę BWP, aby pomóc
wydostać się załodze. Plama nie rzucała już niczego w ich kierunku, miotały się
za ruinami usiłując stłamsić płomienie. Arkuszyn odwrócił się do Waltera.
- A szto ty tu dziełasz, maładiec?
– chrząknął. – Pacziemu ja musiał cofnąć się z bitwy i nakazali mi tu udać się,
osłonić Szpicę?
- Tawariszcz kapitan – odparł
Walter. – Mam rozkaz odprowadzić zampolita do bazy.
Arkuszyn zmierzył Sokoła
przeciągłym spojrzeniem.
- Wy kto? – zapytał.
- Nie wasza sprawa – odrzekł
spokojnie Sokół, wytrzymując spojrzenie frontowego wilka. Arkuszyn nie odwrócił
oczu.
- U was racja – powiedział po
chwili. – Moja sprawa nie dać was zabić tawariszcz i tych zuchów. Choć taki z
was zampolit, kak ze mnie baletnica w Bolszoj Baliet. Tawariszcz lejtnant –
zwrócił się do Waltera. – Przemieścić się za nasyp. Wasz transport już w drodze
– wskazał na niebo nad Warszawą.
Walter skinął głową. Arkuszyn
ponownie odwrócił się i zaczął wydawać polecenia swym ludziom, aby zajęli szyk,
umożliwiając Szpicy wycofanie się. Plama na razie nie przemieszczała się w ich
stronę, odcięta ścianą ognia, Polacy leżeli wybici. Walter poprowadził drużynę
w kierunku nasypu, patrząc na Warszawę, mroczną i ciemną, przesłoniętą przez
wieże Kordonu. Przez huk wybuchów przedarł się nowy dźwięk, gdy powietrze
przecinały miarowo łopaty wirników. Nadlatywały wiertaloty w barwach
maskujących, trzymając się nisko ziemi, podążając wzdłuż nieużywanej od lat
linii kolejowej. Była ich cała eskadra, potężne Mi-6 niosły uczepione na
zaczepach kilkutonowe ładunki, nieruchome pośród ciemnej nocy. Walter stanął na
nasypie i przyglądał jak się zbliżają, gdy Sokół powiedział doń:
- Mój plecak. Sygnałowiec – Walter
skinął głową na stojącego najbliżej niego Wszołę, który sięgnął do pleców
Sokoła, i po chwili wydobył z jego plecaka pistolet sygnałowy.
- Odpalaj – polecił Sokół, a
Wszoła spojrzał w kierunku Waltera, który ponownie potwierdził wydany rozkaz.
Nie uszło to uwagi zampolita, jednak tego nie skomentował. Chwilę później w
powietrze pomknęła flara sprawiając, iż na gorzejącym nieboskłonie pojawił się
nowy kolor, rzucający zieloną poświatę. Wiertaloty sygnał ten zignorowały,
powoli zwalniając dotarły do miejsca, w którym swych ludzi rozstawił Arkuszyn.
Tam wyrównały lot i zaczęły schodzić pionowo w dół. Zawisły nieruchomo i jęły
opuszczać stalowe liny z zaczepionym ładunkiem. Chwilę potem dotknął on ziemi,
zaczepy zostały zwolnione, a ciężkie maszyny zagłębiły się w błocie. Uwolnione
od ładunków wiertaloty wniosły się ku górze, po tym jak pozostawiły lekkie
tanki PT-81, których załogi uruchamiały właśnie serwomotory. Po chwili sześć
maszyn miało już odpalone silniki. Sytuacja zmieniła się, gdyż zza tego, co
było nie tak dawno hałdą, wyłoniły się znowu pajęcze twory i klekocząc sunęły w
kierunku nasypu. Arkuszyn wrzeszczał polecając swym ludziom przemieścić się i
dać osłonę tankom, bezbronnym nim załączą systemy bojowe, a także znajdującej
się na nasypie Szpicy. Walter zamierzał właśnie dać rozkaz otwarcia ognia, nie
chcąc dopuścić by stwory dotarły bliżej, gdy z nieba zaczęła je razić seria
puszczana z działka. Gdy na chwilę zamilkło, Nadieżda zorientowała się, że dodatkowo
strzela jeszcze jakiś snajper, z niewiarygodną szybkością zdejmując kolejnych
Polaków. Odwróciła głowę i popatrzyła do góry, na schodzący do lądowania Mi-8.
Pilot zamierzał siąść koło nasypu. Gwizdnęła cicho, znajdujący się na pokładzie
strzelec był niewiarygodnie szybki i sprawny, strzelając z pokładu trzęsącej
się maszyny, z niezwykłą precyzją.
- To transport – powiedział Sokół
i ruszył w tamtym kierunku. Na polecenie Waltera żołnierze schowali broń i
podążyli za zampolitem.
Wiertalot przysiadł nie wyłączając
swych wirników napędzanych przez silniki turbinowe. W otwartym szeroko włazie
ujrzeli ciemną sylwetkę stojącą przy karabinie, która przerwała teraz ogień.
Tuż za nim znajdował się kolejny żołnierz z karabinem snajperskim, który
właśnie przeładowywał.
Sokół pochylony podbiegł do bocznego włazu. Żołnierz obsługujący
karabin przesunął się i podał mu rękę, by pomóc mu wsiąść. Gdy Walter chciał
wspiąć się za nim nagle w pierś ukłuła go lufa snajperki.
- A ty kuda, malczik? – usłyszał
pogardliwy głos. – Idź ty walczyć ze swoim poliaczkami, nie pchaj się to
prawdziwego wojska…
Spojrzał wprost, w stalowe
niebieskie oczy, świdrujące go na wylot, należące do starszego żołnierza, z
twarzą pooraną siecią zmarszczek. Najwyraźniej nie zamierzał go wpuścić na
pokład, a coś w jego wzroku mówiło, że jest gotów pociągnąć za spust, jakby nie
bacząc na konsekwencje. Walter cofnął się dostrzegając, iż mężczyzna ma na
sobie bojowy rynsztunek desantowca specnazu, a celującą w niego lufę zdobią
liczne nacięcia. Nie nosił żadnych dystynkcji. Mężczyzna nagle błyskawicznie
przesunął broń w bok, celując obok Waltera.
- No towarzyszko, spróbujcie –
zachęcił. Nadieżda nie wykonała żadnego ruchu, wpatrując się w desantowca,
starając się niczego nie okazać. Sucz, był niewiarygodnie szybki, zareagował na
jej odruch. Wodził oczami, spoglądając na pozostałych członków oddziału.
- Towariszcz desantowiec –
powiedział siląc się na spokój Walter. – Mam rozkaz odprowadzić Sokoła do Bazy.
I zamierzam go wykonać.
- A wiesz gdzie u mienia twoje
rozkazy, pszeku – prychnął desantowiec. – Won stąd!
- Suworow, spocznij! – osadził go
w miejscu głos Sokoła. Żołnierz spojrzał w jego kierunku spod swego ciężkiego
hełmu, lecz nie opuścił broni. – Szpica wchodzi na pokład – powiedział mocno
Sokół, przechodząc do środka kabiny.
- Da, tawariszcz pułkownik –
potwierdził Suworow, lecz broń opuścił bardzo powoli, jakby wyrażając swój
zawód. Walter przez chwilę odniósł wrażenie, że desantowiec był przekonany, iż
będzie mógł za chwilę zabić żołnierzy. Spoglądając na drugiego wojaka stojącego
przy działku dostrzegł, że on także należy do specnazu. Po chwili także on
wysunął chowany za plecami pistolet i wetknął go za pas.
- Na pokład – polecił Walter,
usuwając się z drogi. Gdy wsiadali Nadieżda trąciła go mocno i wiedział, że nie
uczyniła tego przypadkiem, podobnie jak nie przez przypadek jej ręka krążyła
dziwnie blisko APSa w kaburze.
Gdy wszyscy znaleźli się już wewnątrz,
jako ostatni do wiertalota wskoczył Walter. Chwilę potem Mi-8 uniósł się górę.