poniedziałek, 9 stycznia 2023

Rozdział 24

  SPIS TREŚCI

<< Rozdział 23

24.

Do wyruszenia przygotowywali się w milczeniu. Walter czując wzbierające w nim dziwne uczucie, polecił ładować amunicję do wszystkich magazynków. Do wszystkich dotarło, że szykują się na bitwę, lecz nawet to nie mogło zagłuszyć wstrząsu, jakim stało się to, co uczynił właśnie Zachert. Pułkownik usiadł na ziemi nieopodal Suworowa, czekając aż Tamara opatrzy mu rękę, nakładając wcześniej warstwę leczniczego żelu z medpakietu. Nawet w takiej sytuacji nie sięgnął po znieczulającego skręta, nie popijał płynu z manierki, by dać ukojenie swemu organizmowi. Obok stał Suworow, z karabinem jak zawsze gotowym do strzału, wpatrując się w przeciwnika za torowiskiem, pokazując mu, iż za nic ma ukrytego wroga. Na chwilę skierował swój wzrok na Waltera, uśmiechając się kpiąco. Pozostali wykonywali swe ruchy automatycznie, dociskając sprężyny magazynków kolejnymi nabojami. Nie mogli przestać myśleć o tym, co uczynił Zachert, a Walter nie potrafił zdobyć się, by spojrzeć w oczy swym ludziom. Jeśli taki był jeden z celów pułkownika, to go osiągnął, wygrywając bitwę nim ta się jeszcze rozpoczęła. Walter poczuł, że musi dać ujście swym uczuciom. Podszedł do Nadii.

- Dajcie zapalić, Okuniewa – zażądał.

- Nie potraficie sami krzesać, ognia tawariszcz lejtnant? – zapytała wyzywająco. Szybkim ruchem sięgnął ręką w dół, chwytając ją za ucho i podciągnął w górę z plecaka, na którym siedziała. Wiedział, że zadaje jej ból, żałował jedynie, że dziewczyna jak większość żołnierzy ma wygolone na krótko włosy, bowiem miał ochotę za nie ją złapać i szarpnąć.

- To jest rozkaz, szeregowy Okuniewa – wycedził. – Nad rzekę, teraz.

Ruszył w tamtym kierunku, przeszedł kilkadziesiąt kroków. Spoglądał na podnoszące się poranne mgły pierwszych dni października, miesiąca zwycięskiej rewolucji, zwanego czerwonym. Rzeka wciąż była czarna, a za nią ukazywały się pierwsze zarośla. Stwierdził, że nie zdziwiłoby go, gdyby dostrzegł tam oddziały przeciwnika, choć był pewien, że NSZ dotrzymał słowa, bowiem w nocy nie próbowali przerzucać sił przez most, nie zaobserwowali także żadnej aktywności na drugim brzegu. Czarna rzeczywiście wybrała najlepsze dla niej rozwiązanie, wystarczyło jej jedynie zaczekać.

Poczuł zapach neuronikotyny i sięgnął po skręta. Odwrócił się by spojrzeć jej wprost w oczy.

- Widziałem cię z Głuchowskim – powiedział.

- Wiem. Podobało ci się? – zapytała. – Ja ciebie też widziałam z Markiewicz. I to było żałosne.

- Posuwasz się za daleko.

- Z tym, co robię? O to naprawdę ci chodzi? Więc coś ci się pomyliło, nie jestem twoją własnością.

Nabrał powietrza.

- Mamy problem – powiedział.

- To ty masz problem, bo coś takiego jak „my” nie istnieje – syknęła.

- Z Zachertem.

Omal nie wybuchła śmiechem.

- Problem to mieliśmy w tamtym kościele – powiedziała. – Wtedy, kiedy jeszcze można było coś zrobić. Teraz nie mamy problemu, mamy komunistycznego bohatera, który niczym w czytance, jak na prawdziwego komunistę przystało, poświęcił dla ojczyzny wiele, więcej niż rodzinę, więcej niż miłość, oddał swą prawicę. Nie masz najmniejszych szans by to zanegować. Nikt cię nie poprze. Trzeba było działać, kiedy jeszcze dało się coś zrobić, ale pewien tawariszcz lejtnant nie miał po temu jaj. Zresztą nie miał ich chyba nigdy.

- To nie jest tak oczywiste, jak ci się wydaje – powiedział, ignorując zaczepkę.

- Myślisz, że coś rozwiązałeś? – zapytała, sprawdzając czy nikt ich nie podsłuchuje – Że pozbawiając przytomności Suworowa coś zmieniłeś? Zwróciłeś uwagę, że między nimi nic się nie zmieniło? Głuchowski powiedział mi, że on go nawet nie ukarał, dla nich wciąż jest sierżantem. To wszystko było na pokaz, żeby utrzymać nad tobą kontrolę. Znowu cię omotał i zatańczyłeś jak ci zagrał.

- Po to poszłaś z Głuchowskim? – pokręcił z niedowierzaniem głową. – Jak w twym tępym umyśle zrodził się plan, aby omotać żołnierza specnazu? Myślałaś, że przełamiesz jego warunkowanie? I skłonisz go do zrobienia z Zachertem tego, czego ja nie chciałem uczynić?

- Informacja to potęga, czyż nie? – rzuciła złym tonem.

- Skoro ja cię rozgryzłem to myślisz, że oni nie? – zapytał.

Palili dłuższą chwilę w milczeniu, patrząć na siebie wyzywająco.

- A zatem co dalej, tawariszcz lejtnant? – zapytała, rzuciwszy papierosa na ziemię.

- Na razie nic – odpowiedział. – Dowiem się co planuje Zachert. Wbrew temu co ci się wydaje, jego działania mają wiele sensu. A ta misja ma kluczowe znaczenie.

- Być może, ale już dawno przekroczyliśmy pewną granicę.

- Nie byłaś z nami u faszystów – zirytował się. – Oni muszą zostać powstrzymani, za to co tu robią, nie widziałaś ich dzieci…

- A kto ich powstrzyma? Nasza dziewiątka? Czy twój pułkownik?

On nie planuje ich powstrzymać, on planuje odkryć kryjącą się za nimi siłę i ją złamać, pomyślał Walter. Wiedział jednak, że nie może jej tego powiedzieć, podobnie jak nie może jej wspomnieć o zmianach zachodzących w jej organizmie, bowiem wówczas zacznie działać, nie oglądając się na konsekwencje.

- Chcę wiedzieć tylko jedno – powiedział. – Co zrobisz, gdy nastąpi konieczność dokonania wyboru?

Spoglądała na mgłę.

- Przyjdź do mnie wówczas – powiedziała. – A ja ci odpowiem. Nie czekaj zbyt długo. Zwlekałeś i jesteśmy teraz na łasce szaleńca.

- To nie szaleniec – powiedział. – To ktoś opętany ideą. Prawdziwy komunista.

- Ale ty i ja jesteśmy kimś innym – przypomniała mu. – Żołnierzami.

Skinął głową.

- Lepiej wracajmy – rzucił. – Bierzesz tabletki?

- Oczywiście –odpowiedziała szybko i wiedział, że kłamała.

Czekali nieopodal drogi, z plecakami na ziemi. Zachert zbliżył się powoli, stąpając na własnych nogach, choć zdaniem Waltera, po tym, co sobie uczynił, nie powinien mieć sił, aby się poruszać o samodzielnie. Rękę jak zwykle krył szynel, zawiesił ją na prowizorycznym temblaku, nabiegłe krwią oczy błyszczały.

- Tawariszcz lejtnant – powiedział. – Przygotujcie się do zdjęcia wart. I pozwólcie tu na chwilę na naradę, pora zdecydować co dalej.

Odeszli drogą w kierunku torowiska, aby znaleźć się w odległości od pozostałych.

- Towarzyszka Markiewicz złożyła swój raport? – zaczął bez ogródek Walter.

- Stek nie do końca naukowych bzdur – odparł Zachert. – Jasno wynika, że nie wie z czym ma do czynienia, ani jakie są w rzeczywistości skutki dla naszych organizmów.

- Zaprzeczycie, że następują w nich przemiany?

- Nie zaprzeczę, ale nie ma dowodu na to, że chodzi o polactwo – rzekł pułkownik. – Brak nawet zmian fizycznych. Zgodnie z tym co powiedziała, prócz nieznanego jej czynnika, jej zdaniem będącego pierwiastkiem tworzącym związki chemiczne z pozostałymi, zwiększyła się zawartość potasu, boru i cynku. W jej ocenie wpływa to korzystnie na pracę mózgu, nie wiem jak wam, ale mi od niedawna to, co się tu dzieje, wydaje się aż nazbyt oczywiste – zaakcentował ostatnie słowa.

- Uważacie więc, że zmiany zachodzące w naszych organizmach, podczas pobytu w zonie, są czym innym, niż polactwem? – zapytał Walter.

- Tego nie powiedziałem – wycofał się Zachert.

- Co planujecie, towarzyszu pułkowniku?

Nim Zachert zdążył odpowiedzieć dostrzegli na drodze żołnierza NSZ. W ich stronę zbliżał się Głowacki.

- Wygląda na to, że decyzja zostanie podjęta za nas – mruknął pułkownik, po czym ruszył w jego kierunku. Walter, chcąc nie chcąc, podążył za nim. Spotkali się na w tym samym miejscu co poprzednio.

- Czarna będzie z wami rozmawiać – powiedział rotmistrz.

- Dopiero teraz? – spytał szydząc Zachert. – Wasza błyskawiczna myśl konsensu nie potrafiła podjąć decyzji? Potrzebujecie więcej czasu, by przygotować się na nasz zwycięski atak?

- Atakujcie skoro macie takie pragnienie – odparł Głowacki, ze spokojem w głosie – Lecz jeśli chcecie wcześniej czegoś się dowiedzieć, to idźcie za mną.

Poszli.


Czarna pozostawała w swej mrocznej sali tronowej, tym razem nie było tam stołu, nie oczekiwała na nich uczta złożona z przysmaków Dzikich Pól. Obok niej stał Brzóska w eskorcie swych niemych żołnierzy. Nie czekali, aż się zbliżą.

- Zdecydowałam – powiedziała. – Możecie iść.

- Nie potrzebujemy zgody, by odejść – odparł Zachert. – Jeśli trzeba przejdziemy po waszych trupach.

- Nie zrozumiałeś komunisto. Możesz iść do serca Mroku.

Walter poczuł jak w jego głębi narasta dławiące uczucie. Przymknął oczy i nabrał powietrza, wiedząc co oznacza to dla Zacherta.

- Dlaczego? – zapytał, po chwili podejrzliwym tonem pułkownik.

- Czy nie tego właśnie chciałeś? – syknęła błyskając zielenią swego oka. – Nie w tym celu tu przybyłeś? By odkryć tajemnicę tego miejsca? Idź.

- Uciekacie się do takich podstępów, by zastawić na nas pułapkę? – Zachert cmoknął. – Przejdziemy, ale tylko na własnych warunkach.

- Więc przejdź na własnych warunkach, tylko opuść to miejsce! – rzuciła.

- Dlaczego? – nie ustępował.

- Nie chcemy cię tu – powiedziała. – Konsens długo to rozważał. Lecz przeważyła moja opinia, po twojej odrażającej demonstracji. Jesteś szalony. Całkowicie i niezaprzeczalnie. Nikt przy zdrowych zmysłach nie posunąłby się tak daleko, nie zrobiłby tego, co ty uczyniłeś. Zabicie szaleńca nie przyniesie nam chwały, odsunąłeś tylko nieuniknione, należysz już do nas wraz ze swymi ludźmi. Idź. Ujrzyj na własne oczy, że nie dostaniesz się do Mroku i go nie pojmiesz, pozostań tam bądź zawróć i w klęsce przybądź tutaj abyśmy cię pochłonęli. Upadnij i zrozum ogrom swego bezsensownego poświęcenia.

Pułkownik zastanawiał się nad tym co usłyszał.

- A gdzie tkwi haczyk? – zapytał wreszcie. – Gdzie pułapka?

- Jeśli przeżyjesz drogę przez upiorny las zrozumiesz, że jej nie ma. Gdy dotrzesz do kręgu i ujrzysz Mrok, przybędzie po ciebie ona. Jeśli nie uciekniesz, śmierć cię zabierze, jeśli uciekniesz, będziemy już na was czekali – oblizała wargi. – Twój wybór, szalony pułkowniku. Skorzystaj z mej oferty, lub walcz by pójść dalej. Bo nie wątpię, że tam zmierzasz, w otchłań szaleństwa, w paszczę mroku.

Zachert rozważał jej słowa. Walter pochylił głowę, nie spodziewał się, że usłyszy od pułkownika coś innego, niż to, czego oczekiwał.

- Pójdziemy – rzekł w końcu Zachert. – Wskażcie nam drogę, ruszymy dalej sami. Moi ludzie podczas przejścia przez waszą osadę otworzą ogień bez wahania na najmniejszy znak jakiegokolwiek podstępu.

- A moi będą gotowi na najmniejszy podstęp z waszej strony – odparła. – Brzóska was przeprowadzi. Będzie czekał na was przy torowisku – cofnęła się, dając znak, że audiencja jest skończona.

- Dlaczego to robisz? – zapytał Zachert.

- To będzie moje zwycięstwo – powiedziała. – Jeśli nawet przejdziesz przez las i ujrzysz Mrok, który chcesz zrozumieć oraz pokonać, pojmiesz z czym się mierzysz. Staniesz przed obliczem Boga. Ja zrozumiałam czemu izoluje nas tu z dala od was. Wy nie potrzebujecie wroga, aby upaść, uczynicie to sami w waszym komunistycznym szaleństwie. Jeszcze jedno pokolenie i nie będzie po was śladu.

- Myślałem, że powiecie, iż Mrok wam nakazał mnie przepuścić – powiedział Zachert. – Ale najwyraźniej on się po prostu nas boi.

Czarna nie odpowiedziała. Po prostu pokręciła głową spoglądając na Brzóskę.

- Miałaś rację, to szaleniec – powiedział ksiądz.

Tym razem nikt im nie towarzyszył, gdy podążali przez plac obserwowani przez rozstawionych wartowników, obserwujących ich wędrówkę wzdłuż fabrycznego muru. Zachert pogwizdywał, podczas gdy Walter przyglądał się widocznym po drugiej stronie drogi budynkom z czerwonej cegły.

- Co sądzicie o tym wszystkim, towarzyszu lejtnancie? – zapytał pułkownik. Przez chwilę Walterowi wydało się, że jego oczy są całkowicie czarne, lecz wrażenie to momentalnie zniknęło.

- Znacie moją opinię, towarzyszu pułkowniku. Pójście dalej oznacza narażenie całej misji na szwank. Rozumiem w pełni przyświecający wam cel, ale odeślijmy kogoś do Kordonu, musi spróbować się przebić i zanieść wiadomości o faszystach  i o tym jak się tu dostać.

 - Nie lękajcie się Walter, Zachert o wszystko zadbał – powiedział wesołym tonem pułkownik. – Jeśli nie wrócimy w ciągu tygodnia zostanie otwarta koperta, zawierająca dokumenty opisujące moje odkrycia i informację o tunelu. Moje zniknięcie uruchomi priorytet czerwony, drugą kopertę wysłałem do Moskwy. Specnaz zrówna z ziemią okolice czerwonej mgły, aż znajdzie zejście do tunelu, prędzej czy później podążą naszym śladem. Od początku w kolejnych obozowiskach i na rozstajach dróg pozostawiam zaszyfrowane informacje o naszej podróży.

Walter na chwilę przystanął.

- Więc od początku nie planowaliście, że wrócimy? – zapytał ze złością. – Dlatego knujecie ze swoimi ludźmi? Planując poświęcić pozostałych, by dotrzeć jak najdalej?

- Niczego nie knuję – ton Zacherta zmienił się, stając bardziej groźny. – Tylko głupiec nie podjąłby takich działań, nie pozostawiałby informacji o swej trasie. Uważacie, że jestem głupcem?

- Towarzyszu pułkowniku, jestem już zbyt zmęczony na gierki – odparł Walter. – Rozmawiajmy wprost.

- Wprost? Dobrze – powiedział Zachert. – Dlaczego bierzecie udział w tej misji?

- Dlaczego? – zirytował się Walter. – Sami mnie wybraliście. Sami kazaliście wziąć mi w niej udział, jakby rozkaz nie wystarczył, usiłowaliście jeszcze szantażować informacjami o donosach na mój temat – teraz wydawało mu się to już kompletnie bez znaczenia. Kochowski był wspomnieniem, tak samo odległym jak Kordon, a nawet jeszcze bardziej. Nigdy dotąd, nawet na rubieży Dzikich Pól nie czuł się tak bardzo oddalony od domu, który zacierał się w jego głowie z każdą chwilą.

- Być może to są rzeczywiście wasze powody – powiedział Zachert i rozejrzał się. Wciąż stali nieopodal muru, po polskiej stronie, obserwowani przez zaniepokojonych żołnierzy NSZ. – Cóż, od początku planowałem złamać tajemnicę zony, a teraz stoimy właśnie o krok od tego odkrycia. Wszystko, co wam dotąd powiedziałem jest prawdą. Myślicie, że jeśli wyślemy teraz kogoś, przedrze się on samotnie lub nawet z innymi żołnierzami? A z taktycznego punktu widzenia, sądzicie, że osłabienie sił, tuż przed ostatnim etapem, teraz gdy oni się nas lękają, jest słuszne?

- Oni się nas nie boją – powiedział Walter. – Odniosłem raczej wrażenie, że nami gardzą.

- Boją się nas! – zawołał z uniesieniem Zachert unosząc swą rękę i wysuwając kikut z rękawa. – Boją się potęgi komunizmu!

- Towarzyszu pułkowniku, żyjecie złudzeniami.

- A więc faszyści są złudzeniem? – warknął Zachert. – Mrok jest złudzeniem?

- Nie – odpowiedział Walter. – Wasze idee są złudne. Podobnie jak ich.

- Wiecie, że za te słowa zasłużyliście na reedukację? – zapytał pułkownik. – Oczywiście w przypadku jeśli nie skażemy was najpierw za zdradę.

- Więc reedukujcie mnie teraz! – rzucił Walter złym tonem. Wpatrywali się w siebie w napięciu.

- Jak to się dzieje, że doświadczeni żołnierze, którzy wielokrotnie wędrowali przez Dzikie Pola, widzieli na nich różne rzeczy, nielękający się tworów czy choćby śladów zostawionych w Natolinie, wpadają teraz w panikę i usiłują się zbuntować? – wycedził Zachert.

- Macie rację, widzieliśmy różne rzeczy – odpowiedział równie cicho Walter. – Kroczyliśmy przez rubież, natykaliśmy się na zawirowania czasu, szliśmy z jednej miejscowości do drugiej trzy dni, a wracaliśmy siedem, widzieliśmy zmienne, o których wam się nawet nie śniło, walczyliśmy z tworami rodem z najgorszych koszmarów. Lecz zawsze mogliśmy się wycofać. Zawsze mieliśmy drogę wyjścia, mogliśmy odejść z Dzikich Pól. Teraz tak nie jest. Jeśli pójdziemy dalej i zostawimy wroga za plecami, nie będzie już powrotu.

- Co więc zrobicie, Walter?

- Co zrobię? – pokręcił głową. – Muszę być równie szalony jak wy, skoro wciąż wykonuję wasze rozkazy. Nie mogę was tu pozostawić na pewną śmierć, błąkającego się w zonie, pośród wrogów. Nie pozwolę byście poszli tam sami.

Zachert zaczął się śmiać.

- Żołnierz do końca – powiedział. – Wciąż wykonuje rozkazy, nawet jeśli jego zdaniem graniczą już z szaleństwem dowodzącego. Czego trzeba, abyście przestali mnie słuchać?

- Nie chciałbym się przekonywać.

- Ja również – powiedział Zachert. – A co powrotu… Nie martwcie się tą kwestią.

Waltera jego słowa zmroziły, gdy usłyszał słowa wypowiedziane tonem, który zdążył już poznać.

- Co macie w zanadrzu? – zapytał zaniepokojony.

- Nie w tym miejscu – usłyszał. – Konsens czuwa. Zatem, wszyscy idziemy dalej?

- Aż do samego końca – powiedział Walter, dodając w myślach: mojego lub twojego.

Oddział czekał na nich nieopodal drogi. Gdy doń dotarli Walter spojrzał na niebo, nie dostrzegając na nim krążących bionów. Wiedział jednak, że gdzieś tam się znajdują. Mimo to polecił Czeczenowi rozminować drogę i zabrać ze sobą ładunki, pułkownik nakazał mu jednak, aby nie zbliżał się do mostu.

- Nie chcemy, aby zorientowali się, że czyhają tam niespodzianki, prawda? Prędzej czy później nadjedzie tu pociąg, lub nadciągną posiłki. Potem nastąpi wybuch.

- Wiecie, że ruszą wtedy naszym śladem? – zapytał Walter. – A nasz powrót…

- Powiedziałem, wszystko jest pod kontrolą – uciszył go Zachert. – A jeśli miny wybuchną, cóż, będzie to doskonały przyczynek do obalenia dogmatu nieomylności Czarnej. Zauważyliście, że to ona zdecydowała, nie konsens? Jak myślicie, jak odbije się ta decyzja na jej dowództwie po tym, co zajdzie? Zawsze należy pamiętać, by siać w sercach wrogów defetyzm, tak postępujemy w Akwarium.

Wojsko przysłuchiwało się ich rozmowie, więc Walter zwrócił się w ich kierunku.

- Jak łatwo się domyślić, idziemy dalej – powiedział, nie unikając tym razem ich spojrzeń. Markiewicz rozszerzyła szeroko oczy, Tamara spuściła głowę, zaś Nadieżda spoglądała nań długo i przeciągle po czym splunęła. Diakow, Głuchowski i Suworow nie zareagowali, podobnie stalker leżący w trawie. Czeczen nieopodal rozbrajał miny. Walter nie miał już sił dyskutować z logiką Zacherta, nie zastanawiał się, czy wróg wyciągnie wnioski dostrzegając co czyni Dżazijew i sprawdzi most. Nie miał na to już sił.

- Towarzysze! – powiedział pułkownik. – Pora byście dowiedzieli się, w jakim celu tu przybyliśmy! Zniszczymy zonę. Raz na zawsze złamiemy tajemnicę jej istnienia, obalimy czerwoną mgłę! To już ostatni etap! Komunizm zwycięży!

Zapadła cisza, gdy rozważali jego słowa, które słyszeli po raz pierwszy.

- Towarzyszu pułkowniku – zaczęła Markiewicz. – Nasze organizmy…

- … otrzymają dawkę szokową inhibitora – przerwał jej. – Nie bójcie się, koniec jest już blisko, potem w glorii i chwale wrócimy do domu. Wszystko zostało zaplanowane, wiem jak was stąd wydostać!

Żołnierze po chwili ruszyli by karnie wykonać rozkaz. Walter nie musiał patrzeć na Nadieżdę, by wiedzieć co o nim myśli. Powiedział jednak Zachertowi prawdę, nie mógł porzucić go na pastwę zony. Nie z obawy o konsekwencje, lecz dlatego, że był żołnierzem.

Brzóska już czekał na nich przy torowisku. Stał cierpliwie, patrząc jak formowali się w szyk, z rozkazu Waltera, przygotowującego karabin do oddania strzału. Szli w kierunku księdza gęsiego, czujnie lustrując teren po obu stronach drogi, wypatrując ukrytych sił NSZ.

- Nie myślałem, że do tego dojdzie – rzekł kapłan. – Czarna nie ma racji. Powinniśmy was wszystkich wybić, jeśli nie chcecie poczekać w spokoju na przemianę.

- Dla waszej informacji, klecho – powiedział Zachert. – Także miałem nadzieję, że wystrzelam was wszystkich jak kaczki i do celu dotrę po waszych trupach. Życie bywa pełne rozczarowań.

Ruszyli w ślad za milczącym Brzóską. Poprowadził ich wzdłuż muru, pełnych gotowości i odparcia ataku wskutek zdrady, która zawsze charakteryzowała polskich przywódców. Żołnierze po raz pierwszy posępnie spoglądali w kierunku fotochromatycznego wojska, niekryjącego się już w zaroślach, lecz otwarcie zabezpieczającego teren osady, mieszczącej się w domach z czerwonych cegieł, gdzie zapewne mieszkała społeczność i komórki zwane rodzinami. Zdawało się, że niektóre dzieci spoglądają na nich z okien, skryte pośród swych zabaw, na klatkach schodowych. Minęli plac i wejście do dawnej fabryki, placu musztrowego, obozu niewolników i siedziby Czarnej. Widząc po raz kolejny zbrukane narodowe symbole nieopodal malowidła ręki z uniesionym mieczem Walter zacisnął mocniej dłoń na lufie karabinu. Żołnierze reagowali podobnie, dostrzegając znaki wroga, który swym buntem i rebelią doprowadził do narodzin Dzikich Pól i powstania Polaków.

 Szli brukowaną drogą, po wytartych kocich łbach, po śladach dawnego torowiska kolejki wilanowskiej. Po prawo zamajaczyła czerwona wieża kościoła, przystrojonego w czarne chorągwie. Pojmował już czym były te dawne świątynie, gdzie osobnicy pokroju Brzóski i Czarnej wpajać mogli swe szalone idee nieuświadomionym masom. Skręcili mijając kolejne budynki, wyraźnie najstarsze z dotąd napotkanych. Przeszli obok budowli ze spadzistym dachem, o dawniej niebieskich ścianach, koło której stał obserwujący ich Wilczek. Opuścił maskę, trzymał swą dziwaczną broń skierowaną ku ziemi, choć wystarczyłoby teraz jedynie oddać kilka celnych strzałów i rozpuścić wszystkich komunistycznych żołnierzy.

Za budynkiem ujrzeli zielonkawą masę zupy ograniczonej ciasnymi brzegami zbiornika wodnego; bulgoczącą i syczącą, przelewającą się niecierpliwie, niczym gęsta breja.. Jezioro było niewielkich rozmiarów, po drugiej stronie pulsowała dziwaczna żółtawa mgła, przechodząca w fiolet bijący z oddali. Pośrodku pulpy znajdowała się wyspa, na której poruszało się coś przypominającego wielką rurę

ociekającą śluzem, wijącą się i zanurzającą w zbiorniku. Woda wydzielała słodkawy zapach rozkładu.

- Towarzysze, załóżcie maski – rozległ się okrzyk Markiewicz, a Suworow nie czekając na rozkaz chwycił Brzóskę, przystawiając mu lufę do głowy. Fotochromatyczni żołnierze wycelowali w nich swą broń.

- A więc zdrada! – warknął Zachert.

- Opanujcie się – odparł Brzóska. – Myślicie, że musielibyśmy was tu przywieźć, aby was zlikwidować? Poświęcę się jeśli będę musiał, ale nie w ten sposób.

Zachert rozejrzał się i kiwnął głową. Suworow puścił księdza, a ten dał znak siłom NSZ. Wilczek opuścił broń jako ostatni, uważnie przyglądając się jak wkładają maski.

- Cóż to jest? – zadudnił zza maski głos Waltera, wskazującego na bulgoczącą breję.

- Nasze życie – odparł Brzóska. – Dar Mroku, nasza komunia. Tu się rodzimy i umieramy. Tu składamy naszych poległych, aby mogli dać życie pozostałym, to biomasa.

- Jesteście czymś jeszcze gorszym niż faszyści – powiedział po chwili Zachert. – Wy jesteście tworami, parodią człowieka, obdarzoną mową. Kiedyś takich jak wy określano monstrami.

- My? – zapytał Brzóska – A kim jesteście wy, z waszymi dziwacznymi zwężonymi oczami? Tam, w ciemnościach waszych podziemnych jaskiń, sami zmieniacie się w potwory.

Bez słowa podążyli za nimi dalej, wzdłuż brzegu, ścieżką prowadzącą wzdłuż bulgoczącej i wymiotującej biomasy, której słodkawy zapach życia i śmierci powstrzymały maski p-radgaz. Tamara spojrzała na odczyty Geigera-Petroszyna i posłała ostrzegawcze spojrzenie Walterowi. Jednakże już po chwili wkroczyli na groblę, a Brzóska szedł szybciej, nie zamierzając się zatrzymywać. Szlak wiódł wprost na południe, za plecami pozostawiali zabudowania dawnej fabryki, po kilkudziesięciu arszynach dotarli do umocnionego posterunku, gdzie faszyści ustawili barykadę. Po raz pierwszy Walter zauważył umocnienia obronne. Usypanego wału strzegły gniazda karabinów starego typu, kilkunastu żołnierzy z kałasznikowami i dziwaczną bronią, liczne rowy i zasieki a cały obszar porastały pnącza, wyraźnie mające spowolnić ruch nacierających. Zatem z tego kierunku nadchodziły ataki. Nie byli zaś gotowi na wroga, który nadszedł z innego kierunku.

- Z kim tu walczycie, klecho? – zadudnił z głębi swej maski Zachert.

- Mrok wypluwa swe koszmary, aby poddać nas próbie – powiedział Brzóska. – Rzuca ku nam czasem najgorsze z istnień, by sprawdzić naszą wiarę i gotowość do przejęcia nowego wspaniałego świata.

- Mają problem z Polakami, towarzyszu pułkowniku – powiedział Walter.

- A więc walczycie sami ze sobą – pokiwał głową Zachert. – Nie wiem jak jesteście w stanie to racjonalizować, w swej obłąkańczej wierze.

- Nie zdołasz naruszyć pancerza mej wiary, komunisto – rzekł Brzóska.

- Czyżby? – oczy Zacherta błysnęły. – Jestem pewien, że nie zajęłoby to dłużej niż kilka minut. Twój kościół był kiedyś wiarą światła i jasności, teraz wyznajcie Mrok, który oznaczał dawniej największego wroga pana w niebiesiech. Komu więc właściwie służycie?

- Chodź za mną to ci pokażę – Brzóska ominął umocnienie, wyprowadzając ich przez zarośla w kierunku żółtawej mgły. Wspiął się na niewielkie wzniesienie, gdzie na cokole ustawiono zardzewiały krzyż, na którym znajdowały się dwie cyfry 18.., pozostałych brakowało.

- To pamiątka walk jakie toczyli tu Polacy w roku 1831 – wyjaśnił Brzóska. – Zginęło tu kilku żołnierzy, walcząc z Rosjanami.

- Kolejne powstanie, które przegraliście – przerwał Zachert. – Jesteście niesamowici, świętujecie swe klęski w równym stopniu, jak niegdyś titowscy zdrajcy czcili klęskę na Kosowym Polu, budując na niej swą tożsamość. Lecz zrozumieli ogrom swych błędów i dołączyli do Związku.

- Nie wątpię, że dobrowolnie – rzekł z ironią Brzóska. – Odwróćcie się i spójrzcie.

Na zachodzie za zaroślami rozciągały się bagna. Nad nimi wisiała nisko mgła, żółtawa i pulsująca w niepokojący sposób, w oddali widoczna była skarpa, a dalej nie było już niczego.  Ziemia zdawała się zapadać do środka potężnego obszaru z którego sączyła się czerń, rozmywająca się w fiolecie uformowanym w kulę, z której tryskały białe wyładowania. Zjawisko zajmowało olbrzymią połać terenu, rzucając światło na nieboskłon, odpychając wzrok. Walter nie musiał zerkać na sztabówkę, by przypomnieć sobie, że właśnie w tym miejscu znajduje się cel ich wędrówki. Na przedwojennej mapie oznaczono w tym miejscu wielką osadę i liczne domy noszące nazwę Konstancina, teraz nie było tam już niczego. Wyrwa w topografii zony ziała swą ohydną barwą, emanując na całą okolicę.

- Wiem czym jest ten wasz Mrok – rzekł Zachert. – Naprawdę, budować religię w oparciu o zjawisko fizyczne… Nasz świat na szczęście tłumaczy nauka, więc wiem co to jest. To krater, pozostałości po wybuchu imperialistycznej bomby lub rakiety, która spadła z nieba.

- To Bóg – odpowiedział Brzóska. – Jeśli chcecie, idźcie i go spotkajcie.

Zachert skinął głową i ruszył przed siebie, lecz ksiądz powstrzymał go łapiąc za ramię. Podniósł kamień leżący obok krzyża i rzucił go w kierunku, który obrał pułkownik. Kamień poleciał łukiem wprost na starą drogę ciągnącą się wzdłuż biomasy, prowadzącą w kierunku zjawiska, po czym nagle rozpadł się w powietrzu w drobiny, które zaczęły się unosić, znacząc aktywny obszar innej fizyki. Ta zmienna była całkowicie niewidoczna, nic nie świadczyło o jej obecności.

- Którędy? – zadudnił zza maski Zachert. Brzóska wskazał mu groblę, niknącą wśród zarośli. Prowadziła w stronę lasu, mieniącego się na horyzoncie dziwacznymi kolorami. – Żebyście mogli strzelić nam w plecy? – zapytał pułkownik.

- Nie muszę – odparł Brzóska. – To, co tam czeka, nie przepuści was dalej. Czasem przychodzi do nas, usiłując się przedrzeć. Przed wami upiorny las, jeśli jakimś cudem miniecie go, idźcie aż dojdziecie do starego dworu, a następnie wespnijcie się na skarpę. Tam pośród kręgu czeka to, czego szukacie. Ona nie pozwoli wam dojść do Mroku. Będzie waszą śmiercią.

- Nie – odpowiedział Zachert. – Nie naszą.

- Coś ci powiem pułkowniku, żyjecie tylko dlatego, że taka jest decyzja Czarnej. Ale Mroku nie zmierzysz swymi przyrządami. Nie wiem co planujesz…

- Dowiesz się – powiedział pułkownik. – W ten czy inny sposób. Ruszajmy.

Podążył przodem. Walter zaczekał, aż miną go pozostali, wycofywał się wraz z Czeczenem jako ostatni, spoglądając w stronę stanowiska ogniowego NSZ. Tamci jednak nie mieli zamiaru strzelać, odprowadzali ich spojrzeniami, a Brzóska uczynił ręką dziwny znak, rysując krzyż w powietrzu. Zachert miał rację, pomyślał, oni się pułkownika obawiali. Tego, co sobą reprezentował, zagrożenia jakie przynosił, szaleństwa sprawiającego, że wydawał im się nieobliczalny. Czarna postąpiła mądrze, pozbyła się go z miejsca, gdzie stanowił zagrożenie dla całej społeczności, zapewne słusznie przewidziała, że mógłby posunąć się do tego, by szachując życiem cywili wymusić na niej ustępstwa. To był jego plan na przedostanie się przez osadę. Gdy sobie to uświadomił zadrżał. A jednak wciąż tu był, złapany w pułapkę konieczności wykonania rozkazów wydawanych przez kogoś, kto zdawał się być opętany obsesją i ideą, jednak z drugiej strony był całkowicie racjonalny i pełen logiki. A Walter nadal nie potrafił sprzeniewierzyć się swej żołnierskiej przysiędze.

Wkroczyli na groblę. Biegła pośród bagien, linią prostą wiodąc wprost do widocznej w oddali ciemnej linii lasu, w którym już stąd mogli dostrzec dziwaczną roślinność. Na chwilę zaryzykowali zdjęcie masek, lecz smród bijący z bagna był przytłaczający. Ciągnęło się z obu stron, gdzie otoczenie ginęło wśród pulsującej żółci, a na prawo ponad oparami wyrastała na horyzoncie kula fioletowego światła, z której strzelały białe wyładowania. Wkrótce wszystko wokół zniknęło w pulsującej mgle. Nie ryzykował, polecił przewiązać się liną, szli w pełnej gotowości wiedząc, że zagrożenie może nadejść w każdej chwili. Grobla rozpadała się ze starości, wznosiła się wciąż nad bagnem, w którym poniżej coś zdawało się poruszać i przesuwać. Świat znowu znikał, tym razem ukryty za dziwacznym światłem.

Roślinność zdawała się przybliżać, a  Walter stracił już dawno poczucie czasu, nie wiedząc jak długo wędrują. Gdy się obejrzał ujrzał jedynie mgłę, z której wynurzyła się idąca za nim Markiewicz. Nie wiedzieć czemu Markiewicz uświadomiła sobie, że rozmyśla o złożoności ekosystemów, nakładających się na siebie, lecz zdających nie przenikać się wzajemnie, raczej funkcjonować obok siebie niczym oddzielone szybami akwaria. W każdym z nich panowały inne warunki, umożliwiające porównanie.. Potem jej myśli uciekły do nieznanego jej pierwiastka, rozważając jak wpływa na trawienie, rozkładane enzymy, dlaczego nie ma żadnych objawów, a także czemu w wydzielinie mikroskop wykrywa wciąż te same bakterie, przecież pod wpływem zony flora bakteryjna winna ulec przemianie. Z kolei wirusy… potem popatrzyła w kierunku Zacherta. Jego umysł pozostał nieprzenikniony, skryty za warstwą ciemności. Po chwili przestała dociekać o czym myślą pozostali, dziwne wrażenie musiała wywrzeć na niej mgła, odrzuciła absurdalny pomysł, iż znalazła się krok bliżej konsensu. W jej głowie zapanowała pustka.

Wzdłuż grobli rosły powykręcane drzewa, których kikuty zdawały się pochylać nad nimi, wyciągając swe mroczne gałęzie. Drzewa wyrastały wprost na bagnie, towarzyszył im wyczuwalny nawet przez maskę odór zgnilizny. Mgła zaczęła stopniowo się rozstępować, a Waltera opuszczało poczucie zagrożenia, związane z brakiem widoczności. Gdyby z oparów wyłonili się Polacy, byłoby zbyt mało czasu by zareagować. Wyczuwał jednak, że atak może nadejść nie tylko groblą, lecz po obu jej stronach mgła może po prostu ożyć, a z błotnistych oparów coś się wynurzyć. Cokolwiek tam było, pozostawało niewidoczne. Wokół była jedynie pustka, w której słyszeli jedynie własne oddechy i bicie serca.

Stanęli nieopodal miejsca, gdzie zaczynał się las. Nawet wysokie czarne drzewa wyrastające z lewej strony nie były wstanie przesłonić fioletowego blasku. Waltera po raz kolejny uderzyła absurdalność tego przedsięwzięcia, szalonej misji skazanej na niepowodzenie, kierującej się do wnętrza tego, co niepojęte i wymykającego się wszelkim próbom definicji. Już dawno znalazł się poza rubieżą zony, którą znał, jeszcze nim dotarli do Natolina, gdy wyszli z tunelu i trafili do świata, który nie miał prawa istnieć. Zadarł głowę i spojrzał w niebo, by ujrzeć je pozbawionym chmur. Dostrzegł nad sobą zawieszone wysoko na zielonkawym nieboskłonie dwa księżyce, a obok nich część olbrzymiego globu otoczonego przez szeroki pierścień. Wpatrywał się w ten widok jak urzeczony, wiedząc, że dotarł daleko poza granice świata, który znał. Pragnął tam pozostać, lecz zwyciężyło poczucie obowiązku. Przypomniał sobie, kim jest i zamrugał oczami. Przez chwilę szedł przez czerwony piasek pod pomarańczowym niebem w kierunku prostokątnych zabudowań, patrząc na dziwną dziewczynę o ciemnej karnacji, a potem znów rozciągało się nad nim stalowoszare niebo. Przez chwilę żałował, że nie spojrzał w kierunku fioletowego blasku, zastanawiając się co ujrzałby w miejscu czarnego jęzora, ale ten znowu wyglądał normalnie, sączył się w górę z dziury w ziemi otoczony fioletem, prawie w całości przesłonięty przez coraz gęstsze drzewa.

Spoglądali przed siebie, gdzie grobla wkraczała na teren różnokolorowej roślinności, olbrzymich pnączy grubych jak ludzie ciało, zdających się poruszać mimo braku wiatru. Dziwacznych pni zakończonych okrągłymi wypustkami, odrostów przypominających liście o fakturze podobnej do grzybów; wypustek falujących ponad groblą, skrytych za żółtym oparem. Grobla wznosiła się, a poniżej stała mętna woda, z której wyrastały kolumny przypominające pnie.

- Nie zdejmujcie masek – uprzedziła Markiewicz. – I trzymajcie się z dala od tych roślin… czymkolwiek by nie były.

Walter sformował szyk, polecając ruszać. Uczucie niepokoju go nie opuszczało, mimo iż wielokrotnie oglądał się nie wykrył śladów pościgu a na niebie nie dostrzegł bionów. Źródłem jego niepokoju było otoczenie i las, zdający się żyć własnym życiem. Rzucał na drogę półmrok sprawiając, iż fioletowe światło znikło. Pośród pni i dziwacznego listowia panowała duszna atmosfera. Kroczyli do przodu powoli, celując karabinami w kierunku, z którego dobiegał każdy podejrzany szmer, nie dostrzegając tam śladów życia. Szli powoli, grobla poorana była bruzdami i dziurami, gdzieniegdzie dostrzec można było ślady dawnych kolein, niemających prawa przetrwać dłużej, niż do pierwszego deszczu, a jednak istniejących wbrew upływowi czasu. Między nimi widoczne były czasem kamienie brukowe, pozostałość jakiejś drogi, ustępującej teraz miejsca dzikiej i wybujałej przyrodzie. Pnącza, trawy, mech i roślinna materia zwieszająca się nad drogą, wykręcona w kierunkach przeczących prawu grawitacji, nieodparcie przywodziła na myśl członki, kończyny i głowy.

Niepokój udzielał się. Prowadząca oddział Nadieżda kilkakrotnie przystawała, wypatrując przez lunetę niebezpieczeństw na szlaku. Przecierała chroniące jej oczy szkła, na których skraplała się leśna atmosfera, po czym ruszała przed siebie, po chwili powtarzając rytuał. Suworow nie wiedząc czemu padł na ziemię i celował w stronę żółtego oparu w lesie, po czym wstał i ruszył dalej, jak gdyby nic się nie stało. Czeczenowi zdawało się, że dostrzega światło, mignęło na chwilę na czerwono, po czym zgasło. Prowadził ich stalker, z pochyloną głową, zakuty w swej kajdany, na łańcuchu Diakowa. Czasem dławił się w swej masce, lecz kopniak popychał go naprzód. Markiewicz szła powoli pogrążona w swych rozmyślaniach, na temat kolejnego ekosystemu całkowicie pozbawionego owadów, który zgodny był z łysenkowską wizją ewolucji, lecz sprzeczny z funkcjonowaniem biologicznym, pozbawiony flory bakteryjnej, której śladów nie była w stanie odnaleźć. Głuchowski pogwizdywał, a Walter oglądał się za siebie choć nie spodziewał się ujrzeć Brzóski. Nagle wydało mu się iż przez groblę przemieściło się coś olbrzymiego, z odwłokiem tonącym wysoko w chmurach obcego świata, lecz gdy zamrugał oczami, nie zobaczył niczego. Uciskający go brudny bandaż pod maską na głowie przypominał o możliwości zakłóconej percepcji, tu wydającej się nierealnej, bowiem senny krajobraz pełen niepokoju był niezwykle prawdziwy. Szli przez pozbawioną poczucia realności zonę, nie potrafiąc określić jakiego właściwie koloru są rośliny poruszające się nad nimi. Nieopodal grobli przemykały twory na swych ostro zakończonych patykowatych nogach, mijali trzciny, między którymi coś wygniotło ścieżkę szerokości dwóch arszynów, znacząc przebytą drogę śluzem, zza kolumn strzelających wysoko spoglądały na nich czarne plamki czerwonych oczu. Niczego jednak nie byli w stanie dostrzec patrząc na wprost, choć zona była pełna życia, a pola dziksze niż zazwyczaj.

Las skończył się równie nagle jak zaczął, oddalając od grobli. Po prawej stronie znajdowała się porośnięta pąklami budowla, na ścianach której coś bielało. Gdy podeszli bliżej odkryli, iż to szkielety. Kości trzymały się razem być może dzięki winoroślom, lub z innego niewyjaśnionego powodu. Klęczały wzdłuż ściany wznosząc ręce ku niebu, było ich kilkanaście. Wokół nie wykryli żadnych śladów mogących wyjaśnić ich śmierć, najwyraźniej ludzie przybyli tu, klęknęli i postanowili umrzeć bez wyraźnej przyczyny. Wcześniej zaś zrzucili z siebie ubrania, obok niektórych znajdowały się zbutwiałe kupki szmat, przy innych leżały spodnie i bluzy, dalej zaś wielobarwne odzienia, których Walter nie był w stanie rozpoznać, ani stwierdzić czym były. Przy bliższych oględzinach okazało się, iż czaszki nie zawsze przypominają ludzkie, niektóre miały wydłużone szczęki, inne powiększone karykaturalnie kości czołowe i wydłużone kończyny. Liczba żeber także była różna. Zrozumiał, że przybywały tu także kolejne pokolenia ewoluujących Polaków, zapewne żyjące w przyśpieszonym czasie jakiejś niezbyt odległej zmiennej. Nie wpatrywał się zbyt długo w zarośnięty budynek, który zona przejmowała w swoje władanie, mając do dyspozycji przede wszystkim cierpliwość, w toczonej z ludźmi wojnie. Do ciemnej budowli wkroczyli Głuchowski i Czeczen, Dżazijew opuścił go po chwili mówiąc, iż nie ma tam niczego ciekawego, Głuchowski gdy wyszedł wyglądał na wstrząśniętego, upierał się, iż słyszał dźwięk pracujących maszyn. Panowała jednak cisza, nieprzerywana nawet śpiewem ptaków, czy bzyczeniem owadów, których dotąd jeszcze nie spotkali. Za budynkiem ciągnęła się ścieżka prowadząca na kolejną groblę, całkowicie zarośnięta, gdzie kamienie brukowe znikały pośród plątaniny krzewów. Tak powinna tez wyglądać droga którą podążali, lecz z niewiadomych przyczyn wyglądała na często uczęszczaną. Zdawało się, że w każdej chwili ktoś nią nadjedzie, nie wiedzieć czemu Walter był przekonany, że usłyszy skrzyp starego wozu.

Nie miał pojęcia ile czasu tam spędzili, nim postanowili iść dalej, otrząsnąwszy się z wpływu tajemniczego miejsca. Spoglądali na szkielety, które już dawno przestały klęczeć, teraz wpatrując się w ich kierunku, trzymając rękami za głowę w widocznym przerażeniu, choć nie widzieli aby się poruszyły lub zmieniły pozycję. To dziwne, lecz to wydarzenie w jakimś stopniu go uspokoiło, wydało się czymś naturalnym, skoro obecni w tym miejscu byli wystraszeni, a oni tak bardzo spokojni.  Wiedział czego bały się szkielety, gdy powiódł wzrokiem po swych towarzyszach ujrzał uformowane z dawna oblicza ich myśli i powolnie ujawniające się zachodzące w nich przemiany. Jednakże prawdziwy widok był zupełnie inny - stanowili grupę zmęczonych, brudnych i śmierdzących ludzi, którzy przybyli tu nie wiadomo już w jakim celu, na wyprawie która dawno temu straciła już swój sens, podczas próby poznania czegoś, co żyło własnym życiem, w kolejnych cyklach odsłaniając inne fragmenty tajemnicy, z których żadna nie pasowała do siebie. Wszyscy oprócz Zacherta, który stał pośród nich dumnie, czekając aby nieistniejący tubylcy podnieśli go i ponieśli poprzez dziki, niezdobyty kraj, gdzie z lektyki mógłby spoglądać na swe nowe dominium. Nie był już sobą, gotów prawie do zrzucenia skóry, jego miejsce zajmowało coś niezwykle obcego, czarnego i mrocznego, co nie miało świecących jasno oczu, posiadało za to paszczę, z której spośród ostrych zębów kapała ciemność. Być może był taki zawsze, choć poza zoną nikt tego nie widział. Walter uśmiechnął się do niego i pomachał, rozumiejąc już czego obawiały się szkielety i ruszył w jego kierunku, widząc za jego plecami złote powietrze. Gdy podszedł bliżej zobaczył za znajdującą się tu odnogą dawnego starorzecza dziwaczny budynek, zamieszkały przez futrzaste istoty, o niezwykłych żylastych odnóżach, spoglądające na nich z zaciekawieniem. Nagle miał już tego wszystkiego dość i zdjął maskę.

Powietrze pachniało słodko, pełnią lata i sielskości. Wokół nie dostrzegał już niczego dziwnego, choć szkielety nie zmieniły pozycji, zdawały się modlić jak wówczas, gdy ujrzał je po raz pierwszy, zmienił się widok po drugiej stronie wyschniętego stawu, który przestał przypominać starorzecze. Teraz był suchą i popękaną skorupą błota, będącą dnem dawnego zbiornika. Drugi brzeg porastały zarośla, z których wystawały zdobione kolumny, a dalej znajdował się budynek o białych ścianach z zapadniętym czerwonym dachem i dużą liczbą okien. Walter przyglądał mu się zapalając neuropapierosa i zaciągając się nim łapczywie. Pociągnąłby z manierki, lecz uznał, że przed chwilą jego organizm miał do czynienia z wystarczająco dużą dawką endorfin.

- Nie powinniśmy zdejmować masek – powiedziała Markiewicz, oddychając pełną piersią.

- To proszę w niej zostać – polecił Zachert, również zdjąwszy swoją. – Co to właściwie jest?

- Pałac – odpowiedział Walter, wpatrując się w budynek z zarwanym dachem, uświadamiając sobie jak bardzo swą bryłą przypomina mu Natolin.

- Dwór – poprawił Zachert. – To znaczy, że jesteśmy na dobrej drodze. Oznaczono go na naszej mapie. Ale pytałem o danse macabre.

- O co?

- Nieważne. Jak oceniacie, ile przeszliśmy od wyruszenia spod krzyża? – zapytał.

- Co najmniej kilka wiorst – powiedział Walter. – Straciłem w pewnej chwili rachubę.

- Ja też. A z mapy wynika, że to powinna być niecała wiorsta.

- Jak to w zonie towarzyszu pułkowniku – wzruszył ramionami. – Zmieniona topografia. Dziwne, że trafiliśmy na nią dopiero teraz.

- Spokojnie to przyjmujecie – mruknął podejrzliwie Zachert.

- A jak mam przyjmować? – zirytował się Walter. – Już wam mówiłem, nie interesuje mnie czy to percepcja, czy zmieniona fizyka, tak długo jak nie stanowi dla nas zagrożenia.

- Dobrze powiedziane.

Wrócili znowu do zapętlonego cyklu wzajemnej podejrzliwości i niedopowiedzeń. Stali spoglądając na las, mieniący się znowu różnymi kolorami. Niebo na powrót stało się stalowoszare, zniknął gdzieś blask fioletu, a wraz z nim uczucie niepokoju.

- Odczyty w normie – dało się słyszeć głos Tamary.

- Nie wiem co nas spotkało tym razem, ale to było przerażające – rzuciła Markiewicz, a Walter zorientował się, że jej podróż przez las wyglądała zupełnie inaczej.

- Czy to ważne? Idźmy dalej – polecił Zachert.

Poszli. Nim ruszyli Walter polecił Czeczenowi zostać z tyłu i zaminować groblę. Miejsce na zasadzkę było dobre jak każde inne, wciąż był przekonany, że NSZ podążać będzie ich śladem. Rozkazał Dżazijewowi ukryć się w opuszczonym budynku i poczekać godzinę nim ruszą dalej, wypatrując oznak pościgu. Głuchowski na wieść o tym, że ma pozostać w tym miejscu wyraźnie się wzdrygnął.

- Zamieńcie się z Diakowem – polecił Walter. Wydawało się, że Zachert chciał coś powiedzieć lub też zaprotestować, ale ostatecznie nie zabrał głosu.

Nim ruszyli dalej, Walter sprawdził sztabówkę. Wyglądało na to, że wokół powinny ciągnąc się groble, a za nimi znajdować zrujnowane domostwa, lecz teren został w znacznym stopniu przeobrażony. Choć spod świata zielonych winorośli, jakie zaczęły dominować przed nimi, wystawały fragmenty ścian, a także zardzewiałych konstrukcji, nie byli w stanie dopasować niczego do obrazu odwzorowanego na dawnej mapie. Rejon został zmieniony w zbyt dużym stopniu, mogli jedynie wędrować dawną drogą. Jej stan zachowania był bardzo dobry, zupełnie jak gdyby została pozostawiona dla wędrowców takich jaki oni.

Wędrówka pośród ruin dawno upadłej cywilizacji dłużyła się niemiłosiernie. Po jakimś czasie świat wokół znowu stracił roślinność, zmieniając się w szary i ponury krajobraz Dzikich Pól. Otaczające ich pustkowie zdawało się ciągnąć kilometrami, mimo iż Walter zdawał sobie sprawę, że w rzeczywistości znajdowali się na niewielkim obszarze. Gdy w oddali wyrosła skarpa, powitał ją z wdzięcznością. Po przejściu przez równinę porośniętą wysokimi trawami wspięli się na górę i wąskim jarem zaczęli podążać ku jej szczytowi.

Gdy byli w połowie drogi za ich plecami nastąpiła eksplozja. Choć miało to miejsce w oddali, ziemia zatrzęsła się, a on natychmiast przypadł do ziemi, przez chwilę wydawało mu się, że to miny, lecz uświadomił sobie momentalnie, że wybuch jest nieco bardziej odległy i zbyt potężny. Nad horyzontem, w miejscu, z którego przyszli, wykwitała ognista kula, wznosząca się ku górze, a po chwili uderzył w nich podmuch niosący ze sobą ślady ognia i wysokiej temperatury. Przeszedł między drzewami słabnąc, nie wyrządzając zbyt wielu szkód, sprawiając że część listowia zatliła się, gasnąc równie szybko. Lecz kiedy Walter uniósł głowę zobaczył, że rejon, który zostawili za sobą stoi cały w płomieniach, a nad nim zaczyna wznosić się dym. Lecz nad wszystkim dominował wzrastający powoli nad okolicą charakterystyczny grzyb eksplozji atomowej, widniejący w miejscu siedziby Czarnej.

- Ach, nareszcie – powiedział wyraźnie uradowany Zachert. – Problem faszystów został właśnie rozwiązany na dobre.

 SPIS TREŚCI

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz