23.
Opuścili budynek, pozostawiając Czarną
pogrążoną w swych rozmyślaniach, z gniewem płonącym w zielonym oku. Towarzyszył
im Brzóska wraz ze swą eskortą. Markiewicz szła ze spuszczoną głową, Walter
zasępiony, jedynie Zachert kroczył pewnie.
Na zewnątrz zaczynało się już
ściemniać. Czas był najwyższy, by wracać do oddziału, nim Tamara rozpocznie
ostrzał. Na widok tego, co na nich czekało, Walter omal nie stanął jak wryty. W
zapadającym zmierzchu dostrzegł ludzi, stojących przed budynkiem. Ustawili się
rzędami, pozostawiając korytarz, którymi mogli przejść przed szeregami. Z
przodu stali żołnierze w swych dziwacznych zbrojach i maskach skrywających
twarze. Za nimi dziesiątki, jeśli nie setki ludzi, odzianych w zielone ubrania
z dziwacznego materiału, z przodu duże grupy wpatrujących się w nich z
niepokojem dzieci, niektóre z widocznymi zmianami fizycznymi, większość
trzymana mocno przez stojące przy nich kobiety. Dalej nastolatki, młodzi
chłopcy w wysokich czarnych butach, patrzący na nich zaczepnie. O zmierzchu
płonące zielenią oczy wyglądały niepokojąco. Markiewicz widząc szpaler cofnęła
się, Walter ocenił, iż nie ma bezpośredniego zagrożenia, nie widząc w ludzkim
zgromadzeniu najmniejszego sensu.
- Co to za przedstawienie? –
zapytał złym tonem Zachert.
- Chcieliśmy pokazać młodym jak
wygląda ich wróg – uśmiechnął się Brzóska. – Niektórzy zapomnieli. Większość
nigdy was nie widziała i zna jedynie z opowieści. Dzisiejsza bitwa na moście zasiała
w niektórych strach, niech ujrzą, że jesteście z krwi i kości, iż można was
pokonać.
- Pokonać? Nas? – zaśmiał się
Zachert. – Pokonać można człowieka, lecz nie ideę która za nim stoi.
- Nasza idea jest równie
niepokonana.
- Czyżby księże? Pokonaliśmy
kościół katolicki, nasz młody lejtnant nie ma pojęcia czym był i jakie były
jego wpływy, wykorzeniliśmy z tych ziem wiarę całkiem, wraz z likwidacją
rodziny. Nawet wy tutaj macie teraz kościół Mroku, a nie ten, który istniał
przed wojną. Myślicie, że skoro pokonaliśmy Boga, nie pokonamy również was?
- Bóg przybrał inne oblicze –
odparł Brzóska.
- Chętnie je ujrzę.
- Stanie się to szybciej, niż
myślicie.
- To cała wasza społeczność? –
przerwał Walter, usiłując ocenić na podstawie liczby ludzi jaką widzi, z iloma
zdolnymi do noszenia broni może mieć do czynienia. Był nieco zaskoczony, gdy
zorientował się, że NSZ może dysponować siłą co najmniej kilku kompanii. Zdążył
już wyrobić w sobie przekonanie, że mieszka tu niezbyt wielu ludzi, kryjących
się zapewne w czerwonych domach opodal kościoła. Widział jednak wyłącznie to,
co mu pokazywano, znowu wrócili do gry pozorów, choć Czarna posługiwała się
raczej otwartymi kartami, będąc pewna, że wkrótce znajdą się na jej łasce.
- Większość mieszkańców tej osady –
odparł ksiądz. – Takich osiedli jest jeszcze wiele wzdłuż torowiska.
- Jak udaje się wam wyżywić? –
zapytał Zachert.
- Dowiecie się. Niebawem –
powiedział Brzóska, po czym podniósł głos – Spójrzcie! Tak wygląda wasz wróg!
Rosjanin! Tacy jak on łamali dane słowo, więzili naszych towarzyszy, po tym jak
zajęli kraj, lękając się stawić im czoła w otwartej walce! Chcieli zniszczyć
naród! Przyjrzyjcie się dobrze, to czerwona zaraza, komuniści! Nie zatrzymają
się dopóki nie sprawią, że każdy na tej planecie będzie nosił sierp i młot!
Przez szeregi przeszedł szmer,
niektórzy splunęli z pogardą. Walter dostrzegł, że niektórzy się pochylają i
pojął, że za chwilę z tłumu w ich stronę zaczną lecieć kamienie. Najwyraźniej
przeważyła chęć publicznej demonstracji, choć można ich było pokazać konsensowi
poprzez afiliowanie, teraz wyraźnie zablokowane.
Zachert zdawał się nie przejmować
sytuacją.
- Myślicie, że stanę się czymś
innym niż baśń o żelaznym wilku? – zapytał przyciszonym głosem Brzóski, po czym
uśmiechnął się i rzucił donośnie: – Towarzysze! Nie lękajcie się! Już niedługo
potrwa wasz ucisk! Wyzwolimy was! Wkrótce nadciągną nasze niezwyciężone
oddziały i przyniosą wam wolność! Zmiażdżymy waszych panów, obalimy waszych
bogów, nie spoczniemy póki sam Mrok nie chwyci sierpa i młota! Są nas miliardy
sług komunizmu, którzy poświęcą się dla waszego dobra! – zapadła nagła cisza.
Zachert spojrzał na Brzóskę. – Chyba o to wam chodziło? – zapytał, po czym
ruszył pewnym krokiem przed siebie. Po chwili podążyła za nim Markiewicz.
- Przyjdźcie. Będziemy walczyć – podniósł
głos Brzóska.
- Dopilnujcie, żeby wtedy nie było
tutaj tych ludzi – powiedział Walter.
- Będziecie ich zabijać?
- Jesteśmy żołnierzami – odparł. –
Nie walczymy z kobietami i dziećmi.
- Tak mówicie, ale czyny komunistów
świadczą o czym innym – rzekł Brzóska. – Pytanie czy wasz pułkownik o tym wie.
Myślicie, że wyda rozkaz ataku na nas? Wiecie, że jest was tylko dziesiątka,
licząc człowieka, którego wiedziecie na łańcuchu.
- Po prostu dajcie mu to, czego
chce – rzekł zmęczonym głosem Walter – A nikt nie zginie. Po żadnej ze stron.
- A co to takiego jest?
- Dajcie mu udać się do tego
waszego Mroku – odpowiedział, omal nie dodając, aby zabrali sobie Zacherta,
bądź puścili go tam samopas. – Znam drogę, nie musicie mnie odprowadzać –
powiedział miast tego księdzu i ruszył w ślad za pozostałymi. Dogonił ich, gdy
wychodzili z placu, czując na sobie skoncentrowane spojrzenia setek ludzi,
wbijającą się w ich plecy nienawiść w czystej postaci. Poczuł nagle, że
współczuje tym dzieciom, wychowywanym z dala od zdobyczy cywilizacji,
niebędącymi już w jakimś stopniu ludźmi. Nie wątpił jednak, że medycyna
sprawiająca cuda, dysponująca inhibitorami, będzie w stanie cofnąć zaszłe w
nich zmiany, a reedukacja uczyni z nich oddanych komunistów.
Podążali wzdłuż muru dopóki nie
dotarli do torowiska. Wzrok Waltera poprawiał się z każdą chwilą zapadających
ciemności. Wiedział, że w zaroślach czają się zamaskowani żołnierze NSZ, teraz
jednak choć byli nieruchomi, był w stanie dostrzec sylwetki ukryte wśród
listowia. Noc dawała im przewagę. – A zatem towarzyszko Markiewicz, co możecie
mi o nich powiedzieć? Zacznijmy od tych pancerzy – odezwał się Zachert.
Naukowiec stanęła.
- Usłyszeliśmy właśnie, że
zmieniamy się w Polaków, a was interesują pancerze? – zapytała z
niedowierzaniem.
- Dajecie sobą bardzo łatwo
emocjonalnie manipulować, nie tylko mej osobie, ale również innym –
odpowiedział. – Tak, interesują mnie pancerze, bo odpowiedź na to pytanie da
nam przewagę taktyczną. Ona w tej chwili jest najważniejsza.
Po chwili zaczęła mówić.
- To biologiczne dzieło, są
połączone z ich ciałami. Powiedziałabym, że to jakaś pochodna procesu
fotosyntezy, załamująca światło, ale potrzebowałabym choćby kawałka takiego
pancerza. Równie dobrze mogą manipulować naszym sensorium, skoro mają ten
konsens afiliacji, nie wiem co potrafią. Mogą pobudzać nasze mózgi
elektromagnetycznie, by wywoływać w nas stosowne przekonania, w ten sposób
można wpływać na ludzi…
- Znam tę metodę – powiedział
Zachert. – Połączona z deprywacją sensoryczną wywołuje nadspodziewanie dobre
efekty na opornych. Jeszcze jakieś pomysły?
- Ultradźwięki mogą wywołać
wrażenia wzrokowe i słuchowe.
- Tak… jak na przykład pewien twór
w tunelu. Szkoda, że wtedy nie postawiliście takiej hipotezy.
- Wtedy myślałam znacznie wolniej.
- Skoro myśli wam się za szybko, to
przygotujcie jakiś związek farmakologiczny, aby spowolnić ten galop – polecił
Zachert. – I ustalcie czy rzeczywiście jesteśmy nosicielami polactwa.
- Jeżeli tak, musimy jak
najszybciej opuścić zonę. Nie znam innego sposobu – powiedziała, lecz pułkownik
nie zareagował. – A co z waszą ręką?
- Ten problem rozwiążę definitywnie
we własnym zakresie – rzucił twardo. – Ustalcie, czy pozostali się
przemieniają.
- Będę musiała pobrać próbki moczu
i…
- Zróbcie to. Teraz. A potem chcę
mieć pełny raport od strony naukowej, na temat tego co tam zobaczyliśmy –
rozkazał. Markiewicz oddaliła się w kierunku płonących w zaroślach ognisk.
Zachert spoglądał w ciemność, gdzie czaił się Suworow ze swym karabinem
snajperskim, strzegąc drogi.
- I co o tym myślicie? – zapytał
pułkownik.
- Jeśli mówili prawdę, nie
zaatakują – powiedział Walter. – Po prostu poczekają.
- Chyba, że chcieli nas zmylić.
Wtedy uderzą.
- Odniosłem wrażenie, że boją się
nas bardziej, niż my ich. Zwłaszcza, po tym co powiedzieliście.
- Nie kłamałem – powiedział
pułkownik. – Jeśli spróbują nas zatrzymać, przejdziemy po ich trupach w drodze
do serca Mroku.
- Towarzyszu pułkowniku – Walter
podniósł głos. – Ta misja już dawno osiągnęła swoje cele. To, co usiłujecie
uczynić, skutkować będzie wyniszczeniem żywotnej tkanki społecznej.
- Znowu chcecie wykorzystać
przywilej dowódcy? – Zachert poruszył się szybko i stanął na wprost niego. –
Chcecie stąd uciec z podkulonym ogonem? Dojść do jasności i tam spłonąć?
- Nie wiemy czy to prawda.
- A jeśli tak? Jedyne co nam
pozostaje to pójście naprzód, bądź oczekiwanie na śmierć. Wolę zginąć w walce.
Walter nie wyobrażał sobie nawet
możliwości zmienienia się w Polaka, myśl o tym że jego oczy mają stać się
zielone, bądź przemieni się jakiegoś twora, odrzucała go. W tym zakresie
przyznać musiał rację Zachertowi.
- Co z waszą ręką, towarzyszu
pułkowniku? Mrok do was mówi?
Zachert oblizał wysuszone wargi.
- Jeśli odpowiem wam, że tak, co
uczynicie? Wykorzystacie przywilej dowódcy?
Walter pokręcił głową. Wciąż miał
jeszcze wątpliwości, a czas i miejsce nie były najlepsze. Nie zaskoczyłby już
Zacherta, a nawet jeśli by mu się to udało, chwilę potem trafiłaby weń kula
wystrzelona przez Suworowa.
- Poddajcie się badaniu towarzyszki
Markiewicz – powiedział.
- Poddam się – po chwili milczenia
zgodził się Zachert, nieco zbyt szybko jak dla Waltera. – Dajcie mi czas do
świtu – poprosił. – Wtedy wiele się wyjaśni.
- Mrok do was mówi?
- A jak myślicie, czemu zamierzam
pójść naprzód? – zapytał Zachert, a oczy znowu mu rozbłysły.
- Czemu?
- Bo Bóg czuje przede mną lęk.
Szept powtarza: zawróć – to powiedziawszy skierował się ku obozowi, krocząc
przez zapadającą ciemność.
Walter po chwili podążył w ślad za
nim. Nad nimi zapadała bezgwiezdna noc, jedna z tych jakimi przyjmowała ich
zona. Oddział rozpalił cztery ogniska, które rozświetlały ciemność, być może
wprowadzając w błąd przeciwnika. Na widok dowódcy Tamara powstała. Wyglądała na
wyczerpaną, sytuacja dawała się jej we znaki.
- Jesteśmy odcięci – powiedziała. –
W dole rzeki jest kładka, ale podciągnęli tam oddziały. Wokół krążą te latające
twory, nie mamy szansy niezauważonego podejścia.
- A most?
- Rozstawili kilka gniazd ogniowych
po drugiej stronie nasypu. Nie próbują się nawet z tym specjalnie kryć. Zanosi
się ciężka przeprawa.
- Zaczęli wreszcie myśleć
taktycznie – zauważył Walter. – Daliśmy im wystarczająco dużo czasu – podniósł
głos, tak aby usłyszał go Zachert, rozmawiający z Diakowem.
- Jaki plan, tawariszcz lejtnant?
- Dobre pytanie – mruknął, kierując
się w stronę pułkownika. Ten na jego widok przestał szeptać i odsunął się od
desantowca. Waltera męczyły już wszystkie jego sekrety. – Noc daje nam przewagę
– powiedział.
- Nie wiecie tego – odrzekł
Zachert.
- Tracimy ostatnią możliwość odejścia.
- Myślę, że da nam ją jeszcze
zaskoczenie – powiedział pułkownik.
- Nasz atak ich już tak bardzo nie
zaskoczy.
- Ale wybuch pociągu owszem – rzekł
Zachert. – Obstawili nas siłami, którymi dysponują w tej placówce. Pozostaje
jeszcze ściągnąć posiłki, nie mają powodu by specjalnie się z tym kryć. Jeśli
przerzucą piechotę, na moście natkną się na miny, podobnie jak stanie się z
pociągiem.
- Myślicie, że jeszcze nie wpadli
na to, że zaminowaliśmy teren?
- Myślę, że nie. Popatrzcie na ten
ich konsens, Walter. Analizują każdy nasz ruch, przystosowują się i wyciągają
wnioski. Jednak dopiero gdy coś zrobimy, przewidują w oparciu o znajomość
naszych możliwości, im większą mają o nas wiedzę, tym bardziej są nas w stanie
rozszyfrować. Nie potrafią jednak przewidzieć tego, czego nie znają.
- Czemu jesteście tego tacy pewni?
- Po prostu wiem – powiedział
Zachert. – Czas do rana, pamiętacie? – to powiedziawszy odszedł z dala od
ogniska. Walter patrzył w ślad za nim, dopóki nie stracił go z oczu, gdzieś
pośród ciemności.
- Zostajemy tu? – zapytała Tamara
tonem pełnym niewiary.
- Być może będziesz miała wybór –
odpowiedział jej po chwili. - Zastanów się co wtedy uczynisz.
Usiadł przy ogniu, pozostawiając ją
rozmyślającą nad jego słowami. Jak
zwykle po wymianie zdań z pułkownikiem był mocno rozdrażniony. Zbliżał się do
podjęcia jedynej słusznej w jego mniemaniu decyzji, choć wciąż targały nim
jeszcze wątpliwości. Nie zastanawiał się w ogóle nad konsekwencjami,
rozmyślając jak wyprowadzić stąd ludzi. To co usłyszał od Czarnej nie napawało
optymizmem.
Obok niego siadł Czeczen.
- Spasiba tawariszcz lejtnant –
powiedział. – Wynieśliście mnie stamtąd, pod ogniem. Zawdzięczam wam życie –
podał mu manierkę. Walter upił i na chwilę zaparło mu dech, poczuł przyjemnie
rozlewające się ciepło. – To dług, jakiego nie spłaca się łatwo – usłyszał od
Dżazijewa.
- Więc o tym nie zapomnij w
najbliższym czasie – powiedział, patrząc mu w oczy. Przez twarz Czeczena
przemknęło coś na kształt zrozumienia. Wyciągnął dłoń, a Walter ją uścisnął.
- Gdzie Nadieżda? – zapytał.
- Gdzieś tam – Czeczen wskazał
nieokreślony kierunek, pośród nocy nad rzeką.
- Jak się czujesz?
- Minęło. Gotów do walki.
- Dobrze.
Walter upił jeszcze łyk i wstał.
Markiewicz klęczała przy ognisku nieopodal, rozłożywszy swe odczynniki. Diakow
spał, trzymając łańcuch, nieopodal leżał zapomniany przez wszystkich stalker.
Do Waltera dotarło, że już dawno przestał mu przeszkadzać sposób jego
traktowania i przyjmuje to jako rzecz oczywistą. Nagle zrobiło mu się Rudego po
prostu żal. Ten jakby wyczuł spojrzenie, skierował swój wzrok na Waltera, a w
jego spojrzeniu dostrzec można było szaleńczą nienawiść. Tamara wpatrywała się
w płomienie, objąwszy kolana rękami. Nie wiedział co może jej powiedzieć.
- Rozłóż resztę min na drodze – polecił
więc Dżazijewowi. Skoro Suworow był na czacie od strony fabryki, Nadieżda
musiała kryć się nieopodal rzeki. To przypominało mu jedynie, jak niewielu ich
zostało. Ruszył, chcąc ją odnaleźć.
Wzrok przyzwyczaił mu się do
ciemności już po chwili, gdy tylko oddalił się z blasku rzucanego przez ogień.
Nie był jednak w stanie dostrzec niczego w ciemności, co zupełnie go nie
zdziwiło, bowiem Nadieżda potrafiła skryć się równie dobrze, jak
niepostrzeżenie poruszać. Tym razem jednak dobiegły go dźwięki, przez chwilę
nie był do końca pewien co słyszy, a gdy zrozumiał ruszył powoli w tamtym
kierunku, starając się stąpać jak najciszej. Szybko znalazł się w miejscu, z
którego mógł dostrzec dwie kłębiące się na ziemi sylwetki, oddychające szybko.
Widział jedynie plecy Głuchowskiego, poruszającego się coraz szybciej, a pod
nim twarz Nadieżdy pogrążoną w ekstazie. Stał nieruchomo i patrzył, niczym
sparaliżowany, nie wiedząc co ma uczynić, aż dostrzegł jak otwiera oczy, po
czym cofnął się szybko. Uczucie, które zalało go swą falą, zdawało się
pogłębiać, odwrócił się i odszedł, nie siląc się nawet na zachowanie ciszy. Gdy
dotarł do ognia wyjął bez słowa Czeczenowi butelkę z ręki i pociągnął, po czym
oddał mu i odszedł od płomieni. Sięgnął po papierosa i zapalił, mając nadzieję,
że alkohol w połączeniu z neuronikotyną przyniosą mu ulgę. W zasadzie powinien
tam wrócić i postawić oboje do pionu, zaniedbali bowiem służbę wartowniczą,
lecz wydało mu się to małostkowe. Zaciągnął się i stwierdził, że nie powinien
ulegać takim emocjom. Miała w końcu rację. Nic ich nie łączyło.
Wypalił, rzucił niedopałek na
ziemię, zapatrzył się w ciemność, w której nic się nie poruszało. Ciemne
budowle na widnokręgu rozświetlało niebieskie światło w okiennicach. Tam
znajdowali się jego wrogowie choć po tym jak zobaczył społeczność dzieci, nie
mógł zmusić się, by myśleć o nich w ten sposób. Było mu ich przede wszystkim
żal, mógł jedynie czuć nienawiść do tych, którzy sprawili, że musieli żyć w
takich warunkach, w tym co zwano rodzinami, pozbawieni odpowiedniej opieki
wychowawczej zapewnionej przez państwo. Przypomniał sobie swoje dzieciństwo,
dorastanie w ośrodku pionierów i zamarzył, iż uda mu się te dzieci uwolnić. Cel
wbrew pozorom nie był tak niedosiężny, wystarczyło przeprowadzić przez tunel
Zmechdywizję. Najpierw należało się jednak stąd wydostać. Odwrócił się w
kierunku ogniska. Nigdzie nie mógł dostrzec Zacherta. Musiał knuć coś z
Suworowem. Zamierzał ruszyć, by go odnaleźć, gdy dostrzegł jak od ognia oddala
się Markiewicz, odbiegając w ciemność. Ruszył za nią szybkim krokiem.
Dogonił ją nad rzeką. Podbiegła
bardzo blisko czarnej toni, gdy zdążył ją złapać za ramię. Drgnęła przerażona,
wpatrując się w niego w panice.
- Co tu robicie, towarzyszko? –
zapytał. – Rzeki są niebezpieczne.
- Zmieniamy się w Polaków! –
powiedziała.
- Rozumiem. Co chcieliście zrobić?
Spoglądała nań z niedowierzaniem.
- Nie wiem. To mnie przybiło… Jak
możecie to znosić z takim spokojem? Czy wy wiecie co to oznacza?
Przytaknął.
- Myślicie, że to pierwszy raz?
Wędrujemy po Dzikich Polach nie od dziś – powiedział. – Nie mieliśmy cudownych
inhibitorów, wiele zdobyczy łysenkizmu pojawiło się dopiero z czasem, inne
przestały działać i zostały wycofane. Przebywaliśmy w zonie czasem nawet
tydzień, nasze ciała podlegały już przemianom. Może jestem po prostu bardziej
przyzwyczajony.
- Tydzień to granica – powiedziała.
– Potem nie ma już ratunku. Zmiany stają się trwałe i nie odwracają pod wpływem
normalnego środowiska. Zachodzą za daleko.
- Jesteśmy tu dopiero drugą… lub
trzecią noc.
- Czy na pewno? – zapytała. – Ile
czasu spędziliśmy w Powsinie? Ile dni tam naprawdę minęło? W tym Mroku?
- Proszę przestać. Mrok to wymysł
jej szalonego umysłu. Powinniście wiedzieć najlepiej, że gdy Czarna doszła
blisko centrum zony, zmieniła się pod wpływem tego co nazywacie czynnikami
łysenkogennymi – powiedział. – Reszta to historyjka. Nie ma czegoś takiego jak
Mrok.
Przez chwilę milczała.
- Niesamowite – odezwała się w
końcu. – Żeby żołnierz przypominał mi, że nasz świat oparty jest na
paradygmacie naukowym, a nie przesądach. Zmieniliście się towarzyszu Walter.
- Zona wszystkich zmienia.
- To coś więcej – przyglądała mu
się uważnie.
- Sprawdzacie, czy to nie objaw
polactwa?
- Nie rozumiem was – westchnęła. –
Tam na nasypie, gdy zabiliście Wszołę… Ja was przepraszam za moją reakcję.
Teraz rozumiem, że nie było innego wyjścia, ale… po rozmowach z wami sądziłam,
że jesteście kimś nieco innym. Może zareagowałam w ten sposób, iż zaczęłam się
przed wami otwierać, a potem ujrzałam, że jesteście tak samo okrutni jak
Zachert. Ja wiem w głębi serca, że nie dało się go uratować i to co zrobiliście
skróciło jego męki, ale…
- To coś innego Zinajdo – przerwał
jej. – Myślicie, iż miałem ochotę to zrobić? Że sprawiło mi to przyjemność? To
przywilej dowódcy.
- Używaliście tego zwrotu w
rozmowie z Zachertem – przypomniała sobie.
- Przywilej dowódcy, to prawo i
obowiązek – powiedział. – Zasada panująca na Dzikich Polach. Gdy jakikolwiek z
żołnierzy zapadnie na polactwo, w stopniu stanowiącym zagrożenie dla
pozostałych, lub też uniemożliwiającym jego ratunek, dowódca podejmuje
działania mające uniemożliwić dalszą przemianę w Polaka. Bądź skraca jego
cierpienia. Zapewnia mu ostateczną śmierć.
- Strzał prosto w głowę –
powiedziała z nagłym zrozumieniem.
- Przywilej dowódcy rozciąga się
również na zastępcę dowódcy – mówił dalej. – Jego prawem jest zastosować
przywilej wobec dowodzącego, jeśli wykazuje on objawy zarażenia polactwem i
stanowi zagrożenie dla oddziału.
- Tego obawia się Zachert! –
wyszeptała.
- Obawia? – pokręcił głową. – On
się mnie nie boi. On szykuje się do tej konfrontacji. Jeśli pozwoli mi przeciw
niemu wystąpić, chce aby odbyło się to na jego warunkach. Nie muszę chyba mówić
co wiąże się z sytuacją, którą niewłaściwie ocenię? Gdy dowódca nie jest
zarażony polactwem, bądź jego sposób dowodzenia misją nie wynika ze zmian pod
wpływem czynników łysenkogennych na jego umysł?
- Dlatego kazaliście mi go badać –
powiedziała. – To, co się zdarzyło w tym budynku…
- Nieważne jak szalone wydawać się
może to, co robi – odparł. – Ale jesteśmy żołnierzami. I w pierwszej kolejności
każdy z nas wykona rozkazy. Bo nie zrobienie tego byłoby zdradą lub buntem.
Jedynie możliwość, iż dowódca staje się Polakiem, może usprawiedliwić podjęte
działania. Ale po tym, co powiedziała Czarna, równie dobrze Zachert może
wytoczyć te same działa przeciwko mnie. Na razie ręka przemawia mocno przeciwko
niemu, ale prędzej czy później znajdzie jakiś sposób. Od początku jest sprytny
i przewiduje każdy ruch. Zresztą… są także inne okoliczności.
- Mianowicie?
- Jeśli tego nie zauważyliście, jak
sądzicie, czy żołnierze specnazu łatwo przyjmą próbę zmiany dowodzenia? –
zapytał. – Są mu bezgranicznie wierni i oddani.
Zgodziła się z nim.
- On jest dużo bardziej bezlitosny
i bezwzględny niż się wam wydaje – powiedziała.
- Więc jak wyniki badań?
- Które? – uśmiechnęła się gorzko.
– Poprzednie? Czy ostatnie?
- Rozumiem, że Czarna nie kłamała?
- Nie wiem, co mam wam odpowiedzieć
– odparła. – Biochemia mojego organizmu jest nie tylko zaburzona. Ona jest dla
mnie w tej chwili niezrozumiała. Ale to ostatnie słowo już wielokrotnie ode
mnie słyszeliście.
- Więc opowiedz mi o tym, Zinajdo –
poprosił.
- Rozmowa o nauce? – westchnęła. –
Znowu chcecie mnie uspokoić? Niech będzie. Wszystko sprowadza się do samego
początku, podwalin współczesnej nauki i narodzin teorii wszystkiego, gdy
Miczurin i Łysenko odkryli związek rozwoju organizmu z warunkami jego
bytowania. To podstawa łysenkizmu, zgodnie z którym w ogromnej większości
wypadków powstają organizmy o plastycznej, rozchwianej naturze. Dziedziczność
tworzy się w wyniku nagromadzenia wpływów warunków zewnętrznych, przyswojonych
przez organizm w wielu poprzednich pokoleniach. To znaczy, że zmiany powinny
zachodzić nie wcześniej, niż wśród naszych dzieci. Tymczasem adaptywizm dotknął
nas bezpośrednio – zawahała się na chwilę. – Wiecie, kiedyś była taka teoria,
została całkowicie wyeliminowana z naszej nauki jako błędna, przez wojujący
materializm, wraz z innymi gałęziami nauki. Opierała się ona na czymś co
nazywano łańcuchem DNA i jego mutacją. Trofim Łysenko wykazał jednak ponad
wszelką wątpliwość, że coś takiego nie istnieje… - urwała i spojrzała nagle na
Waltera ze strachem kogoś, kto powiedział zbyt wiele.
- Nie bójcie się, nie wydam was –
powiedział. – Nie wyznaję się na materializmie naukowym.
- Jest taki sam jak zasady
komunizmu rewolucyjnego – odparła. - Polega na całkowitym pokonaniu
przeciwnika. Chciałam jedynie powiedzieć, że tamta teoria choć była całkowicie
błędna, posługiwała się wyjaśnieniem stworzonym przez biologa De Vriesa pod
koniec XIX wieku, mówiącym, że organizmy mogą mutować. To słowo oznacza, iż
mogą zmieniać swą strukturę wskutek czynników zewnętrznych, takich jak choćby
promieniowanie. Stawać się czymś nowym. Zmieniać w widoczny sposób.
- Nie mówicie przypadkiem o
polactwie? – zaniepokoił się.
- Absolutnie – zapewniła. – Ponad
wszelką wątpliwość nośnikiem dziedziczności nie jest nieistniejący gen. Po
prostu przypomniała mi się ta teoria, gdy dotarło do mnie, że nie potrafię
wytłumaczyć na podstawie adaptyzmu środowiskowego tego co odkryłam. Tamta
teoria również tego zresztą by nie wytłumaczyła, co dowodzi całkowicie jej
błędności.
- Co odkryliście?
- Ludzki organizm zawiera
pierwiastki, nie uczyliście się o nich w szkole, ale jest ich 107 na tablicy
Mendelejewa. Pierwiastki łączą się w związki… nieważne – chrząknęła. – Rzecz w
tym, że na nasz organizm składają się węgiel, siarka, tlen, wapń, magnez… nie
będę wymieniać wszystkich, jest ich ponad dwadzieścia. W normalnych warunkach
nie powinnam wykryć niczego innego, wskutek zmian metabolicznych i
środowiskowych ich natężenie może odbiegać od normy i wpływać na zaburzenia
organizmu – umilkła.
- Więc co znaleźliście? – zapytał
po chwili.
- Coś, co nie jest znanym mi
pierwiastkiem, ani też związkiem chemicznym – powiedziała po dłuższej chwili. –
Nie wiem co to jest, nie wiem jak się tam znalazło, nie wiem jak to nazwać. Nie
powinno tego tam być, zwłaszcza w takiej wzrastającej ilości, nie wiem jaki ma
na nas wpływ. To Mrok! – zawołała nagle, aż złapał ją mocno za ramiona.
- Uspokójcie się – powiedział. –
Zapominajcie o tym jej para religijnym bełkocie, to wszystko ma naukowe
podstawy – z dezaprobatą pokręcił głową. – Nigdy nie pojmowałem do końca o co
chodzi w materializmie, z tą walką z zabobonami i religią, ale teraz już
rozumiem. Twórcy komunizmu mieli słuszność, chcąc wyeliminować religię z
powierzchni ziemi, ona trzyma tylko ludzi w niepewności i wiedzie w ciemność.
Doskonale wiecie, że świat ma naukowe podstawy, wasza analiza dokładnie to
wykazała.
Markiewicz łapała z trudem oddech.
- Macie rację – powiedziała. – To
oczywiście adaptywizm środowiskowy, nasze organizmy przystosowują się do
środowiska. Tylko co w takim razie jest w tym środowisku, jeżeli w naszych
organizmach znalazło się coś takiego… Przepraszam. Nie jestem żołnierzem. Nie
przywykłam, tracę powoli panowanie nad sobą, uświadamiając sobie zachodzące
skutki… jak wy możecie być tacy spokojni?
- Po prostu nie muszę się
zastanawiać, jak to działa – odparł. – Ja jedynie to zabijam. Tak długo jak
twory padają martwe, nie interesuje mnie jak powstały – skłamał. W
rzeczywistości w głębi ducha czuł narastający niepokój, przyćmiewany goryczą
uczucia, jakie wezbrało w nim po tym, jak ujrzał Nadię z Głuchowskim. -
Mówicie, że nasze organizmy się zmieniają. Ile mamy czasu? – zapytał.
- Nie wiem – odparła. – Może już
jest za późno, choć jeszcze tego nie zauważyliśmy i stajemy się tacy jak oni…
- A tabletki? – naciskał widząc, że
zaczyna znowu ulegać panice.
- Zrozumcie – odpowiedziała
posępnym głosem. – Biochemię można regulować farmakologicznie, usiłując
zrównoważyć zaburzone poziomy, bądź przywrócić je do stanu wyjściowego. Można
to robić jeśli zmieniony zostaje znany stan rzeczy. Lecz nie w wypadku, gdy w
organizmie szaleje kompletnie nieznany czynnik. Nie wiem jak się go pozbyć,
bądź zneutralizować na poziomie chemicznym.
- Poprzednie tabletki zdawały się
działać – powiedział po chwili.
- Nie jestem pewna – westchnęła. –
Trudno mi to ocenić… z różnych przyczyn. Na pewno wyrównały poziomy w
organizmach. Wiecie co mnie naprawdę niepokoi? – spytała nagle, zmieniając
temat. – Szliśmy tutaj odkryć tajemnicę zony, stało się jasne, że jest czymś
nienaturalnym, ale po drodze nie spotkaliśmy nikogo, kto kontrolowałby to, co
się tu dzieje. Gdyby ktoś taki był, już dawno by się pojawił i nas powstrzymał,
tymczasem brniemy od jednego niepojętego zjawiska do drugiego, natrafiając na
końcu drogi na kryjówkę faszystów, którzy zastąpili swą zbrodniczą eugenikę
biologią. I nie rozumieją tego, co się tu dzieje jeszcze bardziej niż my, to co
my pojmujemy przynajmniej częściowo dzięki nauce, oni zastępują jakimiś
majaczeniami i bredniami o religii Mroku. Na ich czele stoi szalona kobieta,
która wykorzystuje ich łączność umysłową – pokiwała głową. – Myślę, że ona
wpływa na nich, jeśli była w rzeczywistości pierwsza, to mogła zmienić
pozostałych. Teraz cała społeczność pogrążyła się w szaleństwie.
- Możemy im pomóc – powiedział
Walter. – Tym kobietom i dzieciom.
- A pozostałym?
- Nie ma dla nich ratunku. To
wrogowie, zabili Wroczka. Hodowali stonkę, która zabiła Wszołę. Zaszli w swym
zatraceniu za daleko.
- Przerażacie mnie czasem –
mruknęła Markiewicz. – Ale może po prostu nie przywykłam do takiego świata.
Chciałabym być z powrotem w swym bezpiecznym laboratorium. Jak najszybciej.
- Dopilnuję abyście tam powrócili –
obiecał jej, a ona nagle skuliła się.
- Ja chcę się tam znaleźć –
zaszlochała. – Nie chcę stać się taka jak ci faszyści.
Sam do końca nie wiedząc czemu
objął ją. Nagle odwróciła się w jego stronę i go pocałowała. Chciał ją początkowo
odepchnąć, ale nie zdecydował się na to. Opadli na zimną ziemię, a potem poszło
już szybko, po żołniersku, z podwiniętymi częściami munduru i odzienia, gdy
zapomnieli o wszechobecnym zapachu potu i wymiocin, które po trzech dobach
wniknęły na dobre w ich stroje. Wokół była ciemna noc i kłębiące się myśli, że
może to już ostatni raz, skoro ulegają przemianie. Już po chwili było po
wszystkim i leżeli na zmarzniętej ziemi, czując jak jej chłód ich przenika.
- Nie powinnam była tego robić –
powiedziała Markiewicz. – Czuję się z tym ohydnie.
- Zinajdo, ja… - zaczął Walter,
myśląc o Nadieżdzie, lecz umilkł, nie widząc powodu by mówić dalej.
- I pomyśleć, że miałam plan, żeby
was uwieść – powiedziała z goryczą. – Wtedy w Natolinie. Gdy mówiłam, że zrobię
wiele, by wrócić do domu. Miałam nadzieję, że ocalicie mnie przed Zachertem.
Koniec końców okazaliście się być zależni od tych waszych wojskowych
regulaminów i zwyczajów, a w ten sposób od niego. Czemu nie potraficie podjąć
decyzji, która mogłaby nas wszystkich ocalić?
- Bo to byłoby sprzeczne z
przysięgą żołnierza – powiedział po chwili zastanowienia. – Z moją przysięgą.
Wystąpienie przeciw niemu nie jest łatwą decyzją. I tak oczywistą, jak się
wydaje.
- W jego wypadku wszystko jest
oczywiste – warknęła. – Nie widzicie jak on postępuje? Ale właśnie dlatego was
wybrał, wybiera tylko takich, którymi może manipulować, sterować i rozkazywać.
Którzy mu nie zagrożą! – skuliła się. Próbował ją objąć, lecz odepchnęła go.
- Co wam uczynił? – zapytał. – O
czym mówiła Czarna?
Odezwała się dopiero po dłuższej
chwili.
- Nie będę udawała, że znam świat
wojskowy, że poznałam go przez te kilka dni, za każdym razem gdy wydaje mi się,
że was rozumiem, przestaję go pojmować. Nie wiem jak możecie być tak pozbawieni
uczuć, to pewnie nietrudne, gdy walczy się z Polakami, ale gdy zabija się
własnego człowieka… może to część tego kim jesteście, żołnierzem, skrytym za
nieprzeniknioną tarczą. Ale świat cywilny taki nie jest, choć jest bardzo
podobny w jednym punkcie – wielu w nim wrogów. Czają się i czyhają na każde
potknięcie, walczą ze sobą o stanowiska, prześcigają się w donosach o
nieprawidłowościach i niewłaściwych postawach, łatwo jest tam przepaść bez
śladu, nawet piastując zwykłą funkcję pozornie bez znaczenia, nie można czuć
się bezpiecznym. Grzegorzewskiego zabrał, bo był karierowiczem, znienawidzonym
przez wszystkich współpracownikiem MBP, kandydatem na kierownika instytutu. To
mu właśnie obiecał, a także odkrycie tajemnicy zony, które sprawi, iż jego
nazwisko zostanie rozsławione na równi z Miczurinem i Łysenką. Ktoś taki jak
Grzegorzewski zgodził się bez wahania.
- A wam co obiecał?
- Mi? – uniosła się i popatrzyła w
dal. – Nie obiecał niczego. Mówiłam wam, nie miałam wyboru. Wam mógł rozkazać,
ale mi wytłumaczył wszystko jasno, powiedział że zachętą będzie kij, a przynętą
marchewka. Dziesięć lat temu miałam dziecko.
- Dziecko?
- Byłam wtedy w waszym wieku.
Kochałam jego ojca. Lecz zostawił mnie, gdy okazało się, że jestem w ciąży. Nie
powinno mnie to dziwić, nasze prawo jest przecież jasne, nie można tworzyć w
taki sposób podstawowej komórki społecznej. Urodziłam mojego syna, lecz gdy
spojrzałam w jego oczy, po to by go pożegnać, nagle mimo całej nienawiści do
jego ojca, pojęłam, że nie mogę go oddać. Więc uciekłam.
- Co zrobiliście? – zapytał
zszokowany Walter.
- Uciekłam – powtórzyła. –
Myślicie, że to takie rzadkie w naszym społeczeństwie, gdzie wszystkie dzieci
oddaje się obecnie na pionierskie wychowanie? To ponoć bardzo częste, choć nie
mówi się o tym głośno, by nie siać defetyzmu i nie zachęcać kolejnych matek do
takiego zachowania. Tłumaczy się to chwilowym zachwianiem wartości wskutek
emocji poporodowych i depresją. Matki nie chcą oddawać swych dzieci państwu.
Wiele czyni to, co ja – Zamilkła by po chwili kontynuować coraz bardziej
przygnębionym głosem. – Oczywiście znaleźli mnie, jakże mogłoby być inaczej,
nie byłam pierwsza, ani ostatnia, uciekałam bez planu. Mają specjalny wydział
milicji, funkcjonariuszki potraktowały mnie łagodnie, ze zrozumieniem, poddano
mnie reedukacji, zrozumiałam ogrom swych błędów, a mój syn trafił na
pionierskie wychowanie – spojrzała na Waltera. – Jeszcze kilka lat i wyrośnie
na prawdziwego komunistę. Wybierze swój los, odbędzie zastępczą służbę wojskową
i stanie się chłopem lub robotnikiem, może znajdzie zatrudnienie w urzędach
Warszawy, zrobi karierę donosząc na przełożonych… a może zostanie dzielnym
zawodowym żołnierzem, walczącym z Polakami na Dzikich Polach. Nieważne, ja się
o tym nigdy nie dowiem. Przywrócono mnie społeczeństwu i pozwolono znowu stać
się jego wartościowym członkiem, ukończyłam studia, znalazłam zatrudnienie.
Nigdy nie miałam ambicji, wystarczyło mi bycie zwykłą laborantką, poniżej mych
zdolności. Nie rozumiałam tylko jak przeszłam sito sprawdzeń i zezwolono mi
podjąć zatrudnienie w LAN, przy analizie i badaniu tworów zony. Tam nie
dopuszcza się nikogo z niepewną przeszłością, nie sprawdziwszy jego rodziny
kilka pokoleń wstecz.
Walter domyślał się już jaka będzie
odpowiedź.
- Przyszedł do mnie kilka miesięcy
po rozpoczęciu tam pracy. W krótkich słowach powiedział kim jest, poinformował,
że pracuję tam dzięki niemu i jego protekcji. Powiedział, że od dziś należę
niego, lub uzna, że błędy przeszłości nie zostały wyplenione i wrócę do obozu
reedukacyjnego – oddychała ciężko. – A także, iż błędy matki przechodzą na
syna. Nie musiałam się długo zastanawiać, prawda? Oczekiwał ode mnie
regularnych informacji i sprawozdań, polecając pisać obszerniejsze donosy, niż
te, które sporządzałam zwyczajowo poddając ocenie zachowanie współpracowników.
Kilkakrotnie wydał mi polecenie sprawdzenia postawy… - nagle zaczęła kaszleć. –
Wiecie co? Zrobiłam to. Za każdym razem mówił mi o moim synu. Wątpicie, że
mogłam was uwieść? Z innymi jakoś mi się udało. Nie wierzycie? Czemu milczycie?
- Zastanawiam się – mruknął Walter.
– Jak to się dzieje, że pułkownik GRU ma taką władzę na terenie LPKRR, gdzie
działa Informacja Wojskowa i organy MBP. To dziwne. To nie są jego kompetencje.
- Nic mnie to nie obchodzi, znalazł
swoich faszystów – syknęła. – Was zupełnie nie interesuje to, co mówię?
Myślicie, że miałam jakiś wybór, kiedy przyszedł do mnie, polecił wziąć udział
w wyprawie i obserwować jej uczestników?
- To już nieważne, Zinajdo.
- Myślicie, że nie przekazałam mu
swoich uwag, co do waszej osoby? – nagle zaczęła znowu szlochać.
- Myślę raczej, kto jeszcze takie
uwagi mu przekazał – powiedział wstając i zapinając kamizelkę. W ciemności nic
się nie poruszało, słychać było rzekę, a w oddali płonęło ognisko. Wokół nie
dostrzegał żadnego ruchu, nikt ich nie słuchał.
- I co teraz? – zapytała żałośnie,
wciąż siedząc na ziemi.
- Poczekamy do rana – powiedział.
- Wciąż odwlekacie decyzję, już
może być za późno! – prawie krzyknęła.
- W takim razie wymyślcie coś –
powiedział. – Mogę wam powiedzieć jedynie, że dzięki informacjom uzyskanym od
was podjąłem już decyzję.
- Informacjom o Zachercie?
- Informacjom o zmianach w naszym
organizmie. Nie widzę innej możliwości niż powrót.
- A ta jasność, o której mówiła Czarna?
Jak ją miniemy?
- Nie widzieliśmy żadnej jasności.
Spróbujcie mimo wszystko wymyślić jakiś sposób na opóźnienie przemiany. Może
tabletki podobne do tych poprzednich?
Pochyliła głowę.
- Przestałam brać te tabletki
wczoraj – powiedziała. – Miałam wrażenie, że zatruwają mój organizm. Wiem, że
to całkowicie nielogiczne i irracjonalne, ale nie mogę się zmusić, aby je
połknąć. Zupełnie jakby coś mi nie pozwalało. Co gorsza mam wrażenie, że myśli
mi się teraz dużo jaśniej.
- Wiem coś o tym – mruknął, lecz
Markiewicz jakby go nie usłyszała.
- To pewnie wstęp do przemiany umysłu
– powiedziała. – Do dołączenia do konsensu.
- Pozbierajcie się i wróćcie do
ognia – powiedział krótko i odszedł. Podążając w kierunku płomieni zastanawiał
się, kto jeszcze oprócz nich nie połknął tabletek. Odpowiedź nasuwała się sama,
nigdzie jednak nie znalazł Suworowa i Zacherta. Pułkownik przepadł w ciemności,
w której snuł swe mroczne plany. Walter nie przestał się niepokoić, gdy go w
niej odnalazł, siedzącego wraz z byłym sierżantem na krawędzi zerwanego mostu.
Wydawali się pogrążeni w jakimś letargu, oddychając równo z przymkniętymi
oczami. Przyglądał im się przez chwilę, po czym cofnął się nie wiedząc co ma o
tym myśleć. Był pewien, że mistrz sistiemy wraz ze swym dowódcą do czegoś się
przygotowują. Pomny, iż pułkownik prosił o czas do rana, postanowił zakończyć
to wszystko o świcie. Po naukowych dywagacjach Markiewicz, które tym razem
zrozumiał nieco lepiej niż w Natolinie, był już w pełni przekonany i nie
potrzebował żadnej zachęty. Wiedział co uczyni.
Przy ogniu poszukał Nadii,
dowiedział się jednak, że zgodnie ze swą kolejnością objęła straż nieopodal
mostu kolejowego, co oznaczało, iż znajdowała się niedaleko miejsca, gdzie
przebywał wcześniej z Zinajdą. Nie myślał o tym czy go widziała, zastanawiał
się czy go poprze, od czasu Powsina w zasadzie przestali rozmawiać.
Sprawdził straże, poobserwował
chwilę obszar za torowiskiem, gdzie nie rozpalono ogni, lecz był pewien że wróg
czuwa. Nie dostrzegł żadnego ruchu, choć jego wzrok był w stanie wypatrzyć dwa
stanowiska ogniowe utworzone w zaroślach, gdzie ukrywali się żołnierze NSZ. Był
pewien, że o poranku Zachert rozkaże atakować, na co nie zamierzał pozwolić. To
zaszło już za daleko.
- Jutro wracamy do domu –
powiedział do Tamary.
- To decyzja towarzysza pułkownika?
– zapytała chwilę po tym, jak płonna nadzieja odmalowała się na jej obliczu.
- To będzie jego decyzja –
powiedział. – Nawet jeśli jeszcze o tym nie wie.
Zadbawszy o zabezpieczenie terenu i
przeniesienie zgodnie z planem obozowiska, postanowił skorzystać ze sposobu
zmarłego Wszoły i wykorzystać chwilę, aby odpocząć. Okrył się szczelnie
termopałatką wyjętą z plecaka i położył na zmarzniętej ziemi. Być może była to
ostatnia szansa na sen.
Gdy się ocknął, świtało. Przez
chwilę nie miał pojęcia. co wyrwało go ze snu, wiedział że coś jest nie tak, w
ułamku sekundy skoczył. Przyjmując skuloną postawę, z karabinem pozostawionym w
tym celu na piersi, szukając przeciwnika. Dotarło do niego, że słyszy długi i
przeciągły męski krzyk, który urwał się nagle gwałtownie ucięty. Już pędził w
tamtą stronę, orientując się, że wraz z nim biegnie Czeczen, który także zerwał
się od ognia w ułamku sekundy.
Przeskoczyli przez zarośla,
wybiegając na drogę, gdzie w bladym świetle wstającego poranka dostrzegli dwie
ciemne sylwetki. Jedna z nich klęczała, druga zaś stała nad nią trzymając coś w
ręku. Nie musiał biec dalej, zwolnił i podszedł, nie mogąc uwierzyć w to, co
działo się na zarośniętej drodze, tuż przed krzyżującymi się torowiskami.
Wyraźnie nie mógł pojąć tego także żołnierz NSZ, który wybiegł z zarośli i opuścił
swą maskę, jak gdyby pragnąc potwierdzić własnymi oczami to, co się przed nim
znajduje. Sześciokąty odsłoniły oblicze Głowackiego, na którym malowało się
niedowierzanie, pomieszane z przerażeniem i odrazą.
Na drodze klęczał Zachert rozebrany
do pasa. Skończył właśnie krzyczeć, jego klatka piersiowa obryzgana była krwią.
Na twarzy widniała ekstaza połączona z bólem. Jego oczy płonęły żywym ogniem,
oddychał ciężko. Prawą ręką trzymał pasek ściągający opaskę zaciskową, założoną
na lewą rękę, którą ułożył na pniu ustawionym na bruku. Ręka była odcięta
prawie przy samym łokciu, tryskała z niej krew. Poniżej pnia leżała czarna
dłoń, nieruchoma i brocząca czarną wydzieliną. Nad Zachertem stał Suworow,
opuściwszy rękę z toporkiem. Odrzucił go teraz na ziemię, a z ognia rozpalonego
obok wyciągnął swą saperkę. Była rozżarzona, do wzniecenia płomieni użyć
musieli czegoś innego niż zwykły chrust, zwiększając znacznie temperaturę.
Szybkim ruchem przyłożył ją do uciętej kończyny. Rozległ się syk zagłuszony
przez kolejny krzyk Zacherta.
Walter stał jak skamieniały.
Patrzył jak pułkownik przestaje krzyczeć, po czym dysząc ciężko chwyta uciętą
dłoń. Przy pomocy Suworowa uniósł się, po czym go odepchnął. Wziął zamach i
rzucił uciętą kończyną przez torowisko, wprost do stóp Głowackiego. Wyciągnął w
jego kierunku wskazujący palec, lecz nie powiedział ani słowa. Wpatrywał się w
rotmistrza, aż ten odwrócił wzrok. Wówczas Zachert obejrzał się i uśmiechnął z
wysiłkiem do Waltera.
- Rozumiem, że skoro nie macie już
zastrzeżeń, co do mojej ręki i uwag na temat postępującego wpływu polactwa na
moją osobę, możemy kontynuować naszą misję, tawariszcz lejtnant?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz