czwartek, 30 marca 2017

Imperium Tysiąca Planet

W sieci już drugi zwiastun Valeriana, a ja od ponad roku usiłuję się przemóc, by popełnić blog-notkę na temat tej serii komiksowej i jej ekranizacji. Moją niechęć wzbudza facjata aktora grającego główną rolę, choć zapewne to wyłącznie osobista niechęć, bo Valerian w komiksie jest nieodpowiedzialnym i w gorącej wodzie kąpanym osobnikiem, którego dopełnieniem jest zasadnicza, acz bardzo młoda Laurelina. Być może ekranizacja sprawi, że zmienię zdanie, acz prócz fajerwerków wizualnych wiele się po niej nie spodziewam. Luc Besson zapewni nam jak zawsze dzieło bardziej amerykańskie niż dostarcza Hollywood. Stylistycznie olśniewający film może jednak nie wystarczyć, zwłaszcza, iż Valerian wbrew pozorom nie jest łatwy w adaptacji.
Z czym w ogóle mamy do czynienia? Komiks zawitał do Polski do szerszego obiegu na początku lat dziewięćdziesiątych w ramach „Komiksu-Fantastyki” i już wtedy nieco trącił myszką, bowiem narodził się w roku 1967. Mając za sobą doświadczenia „Gwiezdnych Wojen” i SF minionych dwudziestu lat był nieco archaiczny. Zresztą kwestia „Star Wars” pojawiła się w internecie po premierze trailerów filmu; wskazywano w najlepszym wypadku na nawiązania, jeśli nie na kopiowanie rozwiązań. Tymczasem sprawa nie jest tak oczywista, by nie napisać, że jest dokładnie odwrotnie, ale o tym za chwilę. W Polsce w pierwszej edycji ukazały się cztery albumy, a uważny czytelnik odkrył, iż jest to ten sam bohater, którego na początku lat osiemdziesiątych w straszliwie pociętej wersji albumu „Na widmowych ziemiach” pokazał „Świat Młodych”. Potem próbował wydać go raz jeszcze Amber, a obecnie od pewnego czasu integralową wersję publikuje Taurus Media. Minął już połowę z dwudziestu kilku albumów i chyba doczekamy się całości po polsku, choć wątpię aby premiera filmu przysporzyła mu popularności, bowiem Taurus jest wydawnictwem wyrosłym wokół sklepu z komiksami na warszawskim Mokotowie, ze swej natury równie niszowym jak Kultura Gniewu.

Watoo i Szinguzi

Valerian początkowo był agentem czasoprzestrzennym działającym w XXVIII wieku w Galaxity, centrum utopijnej Ziemi przyszłości, który zapobiegać miał czasoprzestrzennym paradoksom. Przełom nastąpił w drugim albumie, czyli „Cesarstwie tysiąca planet”, który właśnie jest przez Bessona ekranizowany. Nic dziwnego, bowiem tu zaczął się popis talentu Mezieresa, którego wyobraźnia w projektowaniu obcych światów nie znała granic. Valerian i Laurelina wyruszyli w kosmos, pełen najprzeróżniejszych obcych form życia. Wraz z rozwojem serii okazało się, iż Galaxity jest pełne rdzy, stanowiąc zbiurokratyzowaną kolonialną instytucję, a Ziemia jest imperium, usiłującym narzucać swe idee z pozycji siły, nie bacząc na głos innych. Seria poszła w kierunku komentarza społecznego, przemycając pod płaszczykiem sztafażu SF odniesienia do rzeczywistości. Ostatecznie zakończona została w roku 2010, mniej więcej od połowy przestając być zbiorem pojedynczych albumów, a stając się ciągiem epizodów połączonych wątkiem fabularnym. Valerian i Laurelina wylądowali w alternatywnej rzeczywistości, w której Galaxity nie zaistniało. Była to nasza rzeczywistość. Na samym początku seria zabrała nas w klimaty postapo, choć nikt w roku 1968 takiego słowa nie używał. Podobnie jak w powieści Ballarda o zatopionym świecie przedstawiła planetę, która została zalana przez podniesione wody. W roku 1986 doszło na Antarktydzie do eksplozji bomb nuklearnych, co w rezultacie doprowadziło do zagłady znanego świata i zalania miast nadbrzeżnych. Jednym z nich był Nowy Jork, w którym działa się akcja komiksu. Powyższe w przyszłości doprowadziło do odrodzenia ludzkości jako Galaxity. Gdy odległa przyszłość roku 1968 stawała się coraz bardziej teraźniejsza, Christin i Mezieres sprawili, iż wskutek działania trójcy istot znanych jako Hypsis nie ziściła się. Tak narodził się świat jaki znamy. Zresztą w kolejnym albumie, zresztą jednym z moich ulubionych, akcja zabrała nas w pościg za szaleńcem, który usiłował przyszłość przywrócić, detonując reaktory atomowe, począwszy od Czarnobyla. Tak oto akcja dogoniła rzeczywistość, Valerian i Laurelina stali się wyrzutkami, usiłującymi przywrócić Galaxity do istnienia, aż do finału serii.
Zatopieni w karbonicie

Konwencja space-opery i wyobraźnia Mezieresa sprawiły, że jego wpływ na środowisko filmowe stał się aż nadto widoczny. Nowy film to nie pierwsza kooperacja z Bessonem, na początku lat dziewięćdziesiątych zaprojektował na potrzeby planowanego filmu dekoracje miasta przyszłości z latającymi pojazdami, gdy film nie powstał, posłużyły one za setting albumu „Les Cercles du Pouvoir”. Besson wykorzystał go w realizacji „Piątego Elementu”, do którego Mezieres dokończył projekt futurystycznego Nowego Jorku. Koncepcję żywiołów też zresztą Besson pożyczył, z wcześniejszego komiksu z serii. Bardziej zastanawiające są jednak związki „Valeriana” z „Gwiezdnymi Wojnami”, bo jeśli ktoś zapożycza coś od kogoś, to zdaje się być nim Lucas, choć nigdy do tych podejrzeń oficjalnie się nie odniósł. I nie są to bynajmniej rzeczy kliszowe, powtarzające się w kanonie SF, lecz pomysły i dekoracje fabularne. Twórcy Valeriana irytowali się z tego powodu nie raz, a przyznać należy, że jest z czego. Począwszy od projektów postaci, przez słynne złote bikini Lei, widoczne poniżej. Valerian ląduje w karbonicie, spada wielkim szybem w mieście chmur, w drugim albumie serii gdy czarny charakter zdejmuje swój hełm ukazuje się brzydka, postarzała twarz a la Anakin. Valerian zostaje sklonowany, by stać się wzorcowym żołnierzem i podstawą armii klonów. Brzmi znajomo? Sam projekt statku z komiksu dziwnie przypomina „Sokoła Milenium”. A wszystko to powstało przez premierą „Gwiezdnych Wojen”. Można się zżymać, że to przypadek, lecz fascynacja Valerianem wydaje się być mocno widoczna. I to posunięta nieco dalej, niż w przypadku Tadeusza Baranowskiego, który w smoku diplodoku podkradł sobie efekt graficzny przemieszczania się w czasoprzestrzeni.
We Francji „Valerian” zapewne będzie przebojem, ale Francuzi swą narodową batalię o prymat francuskości przenoszą nawet na kino. Przecież w czasach gdy na świecie triumfy świecił „Park Jurajski”, oni dinozaury zignorowali, wybierając komedię „Goście, goście”. Czy Valerian ma szansę poza Francją pokaże sposób realizacji. Jeżeli Besson nie nakręci potworka w postaci „Jupitera” sióstr/braci Wachowskich, doczekamy się kolejnych części. Czas pokaże.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz