Szli
poprzez miasto, a ciemność gęstniała, im dalej zagłębiali się w ruiny
Śródmieścia. Otaczała ich szczelnie, wraz z gryzącym dymem wypełniając płuca,
uniemożliwiając oddychanie. Mrok przesłaniał widoczność, powodując iż oczy
łzawiły z powodu wszechobecnego pyłu. W powietrzu unosiły się szare drobiny,
stanowiące widomy znak niedalekiego pożaru, który zainicjowały bomby
metanapalmowe zrzucone przez suchoje. Ruiny miasta, które przetrwały dotąd na
powierzchni, miały zostać wypalone, zapewne wraz z zamieszkującymi je cieniami.
Nadchodziła niezwyciężona armia, która niegdyś opuściła to miasto, zmienione w
gruzowisko już podczas poprzedniej wojny. Teraz powracała by dokończyć dzieła i
zniszczyć zonę, która zdołała je opanować i wypełnić. Walter wiedział, że tym
razem nic nie zatrzyma niszczycielskiego ataku, który zostanie wyprowadzony w
odwecie. Ktokolwiek posłał wiadomość Przewodnikowi Ludzkości rzucił mu
wyzwanie. A ten odpowie z całą siłą jaką dysponował komunizm rewolucyjny. I nie
zdoła jej nic zatrzymać, zmienne, zona, a tym bardziej siły imperialistów.
To co
robili było całkowicie pozbawione sensu. Przetrwali tylko oni, trójka ludzi w
zniszczonym mieście, pośród pożaru i ciemności przesłaniającej fiolet
wszechobecnej zony, przemierzający ruiny w poszukiwaniu jeszcze jednego z nich.
Z kimś kto już dawno przestał być człowiekiem za plecami, w obliczu nadciągającego
szturmu, który zetrze miasto z powierzchni ziemi, o ile wcześniej nie uczyni
tego zona, opanowująca je krok po kroku. Ciemność była tego widomym dowodem,
początkiem końca wszystkiego. Walter wiedział o tym wszystkim i był całkiem
obojętny. Po prostu szedł przed siebie. Raczej pełznął, bo właśnie w ten sposób
czuł się, podążając poprzez gęstniejącą ciemność, jak gdyby powietrze zmieniło
się płyn o konsystencji żelu, przez który trzeba było się przebijać. Męczył się
idąc naprzód, myśląc jak wiele dałby teraz za neuropapierosa lub łyk z
manierki. Zaprawiona chemią mieszanka alkoholu smakowała ohydnie, lecz dawała
przynajmniej energię pozwalającą poruszać się naprzód, w miejscach gdzie
wszystkie zasady przestały obowiązywać. A tak właśnie działo się tutaj, czuł to
instynktownie pod skórą, wszędzie wokół działały siły, które zmieniły jego
świat i odpowiadały za pojawienie się Polaków, wiedział, że tak jest, nawet
jeśli nie mógł tego udowodnić w żaden racjonalny sposób. Jego instynkt krzyczał
jak oszalały. Lecz imperialiści niczego nie czuli, wlekli się z tyłu,
niesłychanie głośni, Deveraux kulała i oddychała ciężko, zapewne jej żebra były
połamane i zaczynała stawać się zawadą, a nie wsparciem. Problemem, który
zabierze zona. Walter nagle znowu poczuł niechęć do samego siebie, bowiem nie
potrafił ich zostawić i porzucić na pewną śmierć. Powinien się oddalić i
wydostać z kotła, którym stawała się Warszawa, póki miał jeszcze na to szansę.
Zamiast tego brnął z nimi na śmierć, którą prędzej czy później przyniosą im
kolejne bomby, jakie zostaną zrzucone na miasto opanowane przez cienie, w
którym pozostali już tylko oni. Ich był w stanie jeszcze zrozumieć, szukali
swego towarzysza, trzymając się jedynego skrawka nadziei jaki im jeszcze
pozostał, lecz on nie wiedział co jeszcze tu robi. Nie było już jego wrogów,
nie miał żadnych przyjaciół, zapewne zginęła nawet Budzyńska, która
poprzysięgła mu śmierć, choć on jej tego nie życzył. Gdzieś rozmył się nawet
Kompleks, którego tu poszukiwali, zamiast niego znajdując cienie i ciemność.
Zatrzymał
się na dawnym skrzyżowaniu, gdzie spotykały się dwie największe ulice dawnej
Warszawy. Marszałkowska i Aleje Jerozolimskie, pamiętał ich nazwy do tej pory,
choć nie dysponował mapą. Głęboko pod nim biegł tunel metra, w którym pragnął
się znaleźć, lecz wiedział, że jest to niemożliwe. Metro, o którym myślał,
przestało już dawno istnieć, być może po części za przyczyną jego działań.
Znowu poczuł suchość w ustach. Powrotu do przeszłości nie było. Spojrzał ku
zachodowi, gdzie niebo rozpalał ogień. Płonęły zbombardowane platformy
podziemnych dział, a gorąco odczuwalne było nawet z tej odległości. Śrómieście
Warszawy drgało w gorącym mrocznym powietrzu, lecz serce ciemności biło jeszcze
dalej na północy, gdzie noc była tak gęsta, że dało się ją kroić nożem. Nie
miał ochoty iść w tamtym kierunku, lecz właśnie tam zdawał się prowadzić ślad,
którym podążali. Znikał pośród zrujnowanych uliczek i budynków, których było tu
wiele. Między nimi nic się nie poruszało, lecz pośród mroku nie mógł być
niczego pewien. Spojrzał na wschód, gdzie za Wisłą pulsowało fioletowe niebo.
Zdawało się, że nad miasto nadciąga zona, jak gdyby coś ją tu przywoływało.
- Poszły
za nim - rozległ się głos Łowcy. Stalker stanął obok niego, wpatrując się w
ciemność błyszczącymi oczami.
- Skąd
wiesz? - zapytał Walter.
- Wiem -
odparł tamten, lecz najwyraźniej niczego nie zamierzał wyjaśniać. Walter nie do
końca mu dowierzał. Po chwili dołączyli do nich Deveraux i Baumann, wciąż
patrzący wilkiem na obu mężczyzn. Na czole Deveraux widoczny był pot.
- Co to
za budynek? - zapytała wskazując na północ, nieco na prawo od skupienia
ciemności.
- Pasta -
wyjaśnił.
- Co?
- Po
prostu tak się nazywa - odparł. - Najwyższy w Warszawie.
-
Najwyższy? - prychnął Baumann. Zamierzał coś powiedzieć, lecz zrezygnował.
Najwyraźniej pośród ciemności nawet jemu przechodziła atmosfera do żartów.
- Stamtąd
można spróbować nawiązać łączność - mruknęła Deveraux.
- W zonie
łączność nie działa - przypomniał Walter. Zdawała się go nie słuchać.
- Weyland
mógł pójść w tamtą stronę - mówiła dalej. - Jeśli o tym pomyślał - wpatrywała
się budynek PAST, wyraźnie górujący nad otoczeniem, ze swą szkieletową
konstrukcją, wznoszącą się ponad ruiny. Jego ciemny kształt odcinał się
wyraźnie na tle brudnego fioletu.
- I
poszedł - przytaknął.
- Skąd
wiesz? - warknął Baumann.
-
Zostawił ślady - tamten wyraźnie miał na końcu języka jakiś komentarz, lecz
Deveraux zakasłała. Na jej dłoni pojawiła się krew.
- Idziemy
- powiedziała.
- To nie
jest dobry pomysł - zaoponował, lecz zdawała się go ignorować. Znowu oparła się
o Baumanna i ruszyli powoli w stronę ruin oddzielających ich od Pasty. Niecała
wiorsta, lecz wątpił by dali radę. Nie wyobrażał sobie, by którekolwiek zdołało
oddać strzał, jeśli napotkają cienie.
- Kretyni
- mruknął do siebie.
- Jej
ruka - zauważył Łowca.
- Wiem -
przytaknął Walter. Zona zabierała to, co do niej należało. W tym wypadku była
to marine, która przybyła do Warszawy po swą śmierć. Leki łysenkowskie zdawały
się nie podziałać, być może pomógłby jej inhibitory, lecz żadnego nie miał.
Ocaliłoby ją odejście z zony, lecz tego nie zamierzała uczynić. Pokręcił głową
i ruszył szybkim krokiem za nimi. - Poczekajcie - poprosił. Gdy spojrzeli w
jego kierunku, rzekł - Ja jej pomogę.
- Jeszcze
czego! - zaperzył się Baumann.
- W takim
razie oddaj karabin. Nie dasz rady strzelać i jej prowadzić jednocześnie.
-
Chciałbyś moją broń, co?
- Gdybym
chciał raz jeszcze byśmy ci ją odebrali - celowo użył formy wskazującej, iż
Łowca działa razem z nim, choć nie był pewien, po której stronie właściwie jest
stalker, będący niegdyś Arkuszynem. Wydawał się całkowicie odległy i zamyślony.
Spojrzenie miał całkowicie nieobecne. I miał całkowitą rację, nie był już
Arkuszynem, Walter widział to w jego zachowaniu i oczach. To była zupełnie obca
osoba. Kapitan, którego znał, zginął kilka lat temu, zabity przez Gerbera.
Łowca zdawał się nie zwracać na niego uwagi, wpatrywał się w czarny punkt mroku
na północy, pochłaniający znajdujący się za nim fiolet.
- Zrób
tak jak on mówi - powiedziała Deveraux. Baumann wyraźnie się wahał.
- Jak
chcesz, Dev - powiedział wreszcie. Puścił ją i poczekał, aż Walter się zbliży,
by mogła oprzeć się o jego ramię. Uczyniła to pewnie, obejmując go za szyję, w
drugim ręku trzymając karabin z lufą opuszczoną w dół. Z bliska poczuł jej
zmęczenie i ciężki oddech, zapach potu i krwi oraz ogarniającej ją choroby.
Jednak w żaden sposób się nie skarżyła.
- Uważaj
- poradził mu Baumann.
-
Strzelaj szybko i krótkimi seriami - odrzekł Walter w odpowiedzi.
- Wiem co
mam robić.
- Jeśli
je napotkamy pomóż mi położyć się na ziemię - mruknęła Deveraux. - Zdejmę je po
kolei - kiwnął głową, nie dając po sobie poznać, iż zastanawia się, czy będzie
w stanie oddać celny strzał. Ich oczy spotkały się, spoglądali na siebie z
niewielkiej odległości, a ona przyglądała mu się uważnie. - Prawdziwy rycerz -
powiedziała, a on nie był w stanie stwierdzić, czy nie mówi tego z ironią lub
sarkazmem. Nie był pewien czy rozumie wszystko w jej języku, podobnie jak był
przekonany, że gdy mówi do niej popełnia rozmaite błędy.
- Raczej
idiota - odparł. - Do samego końca. Idziemy?
- Twój
dowódca już poszedł - rzuciła.
- To nie
jest już mój dowódca. I nie chcę o tym rozmawiać.
Ruszyli
powoli śladem Łowcy, który pochylony, cicho niczym duch przemierzał spustoszone
miasto. Był niesamowicie szybki, co kontrastowało z jego przygarbioną sylwetką.
Co jakiś czas rozglądał się, kucał, przyjmując pozycję podobną do zwierzęcia i
węszył, patrząc w kierunku serca ciemności. Podążał z przodu, a pochód zamykał
Baumann, ubezpieczając ich z tyłu, choć Walter nie wątpił, że najchętniej
wpakowałby jemu i stalkerowi kulę. Wątpił także, aby coś usłyszał, imperialiści
wykazali już równie wiele niefrasobliwości jak i nieroztropności przybywając do
miejsca, którego nie rozumieli, w pogoni za ostatecznym zwycięstwem. Teraz
zapłacili za to najwyższą cenę. Spojrzał w bok
w kierunku łuny bijącej niecałą wiorstę na zachód od nich, gdzie
metanapalmowe płomienie wypalały resztki znajdującej się tam roślinności,
ciasno oplatającej porzucone wieżowce. Ciemność zdawała się powoli spychać
blask bijący od płomieni, jak gdyby starając się je przytłumić.
- Raczej
mało kto mógł to przeżyć - powiedziała cicho Deveraux, jak gdyby stwierdzała
fakt.
- Chyba,
że schowali się w tunelach - odparł Walter.
- Ale one
są zawalone - przypomniała.
- Nie
wszystkie - rzekł, mając na myśli Unię Lubelską, gdzie z metra najpierw
wynurzyli się maoiści, a potem cienie. Jedno szaleństwo goniące drugie. Lecz
miała rację, pozostałe stacje na które się natknęli, zostały celowo wysadzone i
odcięte od powierzchni. Przynajmniej te, gdzie znajdowały się wejścia, także
odpowietrzniki i przejścia techniczne. Wędrując przez ruiny natrafili niedawno
na zejście do Stacji Marszałkowska, a on przez chwilę obawiał się, że cienie ponownie
wychyną z podziemi. Lecz rzut oka w kierunku wejścia wystarczył by upewnić go,
iż śluzę wysadzono, nie szczędząc ładunków wybuchowych. Zapewne mieszańcy
podziemi bronili się przez cieniami lub Polakami, co okazało się w dłuższej
perspektywie nieskuteczne. Teraz wędrowali ponad kolejną stacją, pozbawioną
wejść, skrytą głęboko pod ziemią. Dawnym Dworcem Głównym, jak ją zwano. Tam
przynajmniej mógłby skryć się w kojącej ciemności, z dala od ciężkiego
powietrza i pożaru, daleko od sił zony napierających na zniszczone miasto. W
miejscu, które stało się grobem ludzi, których znał, wśród których się
wychował, a także gdzie mógłby umrzeć.
- Twoi
ludzie wrócą - powiedziała.
- Zapewne
- zgodził się. - Powinniśmy być wtedy daleko.
-
Uciekasz przed swoimi - zauważyła.
-
Zamienią to miasto w ogniste piekło - powiedział. - Wiesz dlaczego
zbombardowali centrum Warszawy? Tam były działa.
- Działa?
- spytała zdziwiona. Prychnął.
- Przez
lata powtarzano nam, że to wasz główny cel. Że gdy uderzycie, powstrzymamy
waszą armię - popatrzył w płomienie. - A wy nawet o tym nie wiecie... Tam była
artyleria i działka przeciwlotnicze oraz wyrzutnie rakiet w podziemnych
silosach. Suchoje zrzuciły bomby burzące by nie mogły wysunąć się ze schronu.
-
Bombardujecie własne miasta? My wam już nie wystarczamy? - spytała z przekąsem.
- Nie
zdołają ich zniszczyć z powodu żelbetonowej pokrywy, więc uniemożliwili jej
przesunięcie, dlatego użyli bomb burzących i metanapalmu, żeby nagrzać
prowadnice, żebyście nie mogli ich użyć - odpowiedział, a po chwili
zastanowienia dodał - albo ktoś inny.
- Kto?
-
Kompleks? - zasugerował.
- Masz
obsesję - stwierdziła.
- Te
cienie nie wzięły się znikąd - odparł. - Polacy nie zniknęli bez powodu. To nie
przypadek. Nie zrozumiesz tego.
Nie
odpowiedziała. Zamiast tego ścisnęła go ręką za ramię, wskazując na Łowcę. Ten
przykucnął na wzniesieniu spoglądając w stronę budynków oddzielających ich od
Pasty.
- Znalazł
coś? - zapytała.
- Jeśli
przeżył w zonie ostatnie lata, widzi i wyczuwa rzeczy, o których nie mamy pojęcia
- powiedział.
- Ufasz
mu.
- Nie
wiem. Chyba tak.
- Był
przecież twoim dowódcą - zauważyła.
- Był nim
ktoś inny - odparł. - Tamten nie żyje. Gerber... strzelił mu w głowę. Mówi, że
ma w niej nadal kulę. To pomieszało mu zmysły.
- Czyli
prowadzi nas szaleniec - skonkludowała.
- A jakie
to ma znaczenie? - zirytował się. - To wy jesteście bardziej szaleni, skoro
idziecie za nim.
- A ty
idziesz z nami - mruknęła. - Kim to cię czyni?
- Nie
wiem, kto tu kogo prowadzi - zauważył. - Po za tym co nam innego pozostało?
Albo to, albo umrzeć w tym miejscu.
- Masz
życzenie śmierci?
- Wszyscy
tu umrzemy.
- Może ty
- powiedziała. - My zamierzamy uratować Weylanda. A potem poszukać pozostałych.
- Oni nie
żyją!
- Na
razie jedynie zaginęli w akcji - odparła. - Bo nie widziałam żadnych ciał. A my
nigdy nie zostawiamy swoich.
-
Jesteście walnięci bardziej niż on.
-
Jesteśmy marines.
Mógł
jedynie pokręcić głową. Nic innego mu nie pozostało, wędrować przez ruiny, w
głąb ciemności, z grupą szaleńców. Nie powiedział nic, spojrzał ponownie w
kierunku serca mroku, do którego się zbliżali. O ile był w stanie ocenić
ciemność koncentrowała się w okolicach Stacji Berii, dawnej siedziby władz
kraju. Pulsowała w sposób wywołujący u niego nieprzyjemne skojarzenia. Mrok, to
właśnie on, we własnej postaci, oddziaływanie płynące z głębi zony, które
przeszyło na wylot aspekty, stając się dla zamieszkujących je ludzi siłą,
której należy oddać cześć. Ciemna materia, która rozdarła ich świat, powodując
powstanie zon i odpowiadając za narodziny Polaków. Choć fioletowe niebo zdawało
się niknąć w obliczu ciemności i odsuwać od niej, wiedział jednak, że się nie
myli. Odwrócił wzrok od środka nocy i skierował się ku pobliskiemu budynkowi.
Od Pasty oddzielało ich jeszcze kilka, znaleźli się w części miasta, która
niegdyś była gęsto zaludniona, pośród uliczek i wysokich wieżowców. Podążał w
ślad za Łowcą, choć kilka razy zgubił trop butów o charakterystycznym odcisku
protektora, tamten zdawał się wiedzieć dokąd idzie. Gdy w pewnym momencie się
zatrzymał, Walter dopiero po chwili zrozumiał jaki był tego powód. Skierował
się ku załomowi stanowiącemu fragment muru i zwolnił, dając znak Deveraux, aby
siadła.
- Nie
jestem zmęczona - zaprotestowała.
- Nie o
to chodzi - powiedział, po czym zamilkł, czekając aż zbliży się do nich
Baumann.
- Coś
słyszałem - powiedział.
-
Zbliżają się od jakiś pięciu minut - mruknął. - Krążą wokół.
- Kto?
- Chyba
ludzie - odparł. - Cienie nie robią hałasu.
-
Prigotowitsia - jak zły duch pojawił się obok nich Łowca, wraz ze swym smrodem.
- Idą po tiebia - Walter zmierzył go przeciągłym spojrzeniem.
- Co on
powiedział? - chciała wiedzieć Deveraux.
- Uważa,
że cienie mnie szukają - powiedział po dłuższej chwili.
- Jeszcze
czegoś nie powiedziałeś? - zirytował się Baumann.
- Boją
się waszej broni - odparł. - To szaleniec.
- Podobno
mu ufasz - przypomniała Deveraux. - Przygotujmy się - ze swojego karabinu
wysunęła podpórkę i położyła się, rozwiązując w ten sposób problem rannej nogi,
choć Walter nie miał wątpliwości, że i tak odczuje odrzut. Wycelowała w
kierunku załomu ulicy prowadzącej na zachód, stanowiącej jedną z ciasnych
uliczek Śródmieścia i po raz kolejny stwierdził, że jest naprawdę dobrym
żołnierzem. Nie pytała nawet Baumanna gdzie usłyszał przeciwnika, wiedziała już
to sama. Musiała rzeczywiście być świetnym zwiadowcą, nawet gdy rany
ograniczały jej ruchy. Jej towarzysz zamierzał zająć stanowisko koło niej,
jednak Walter trącił go w ramię wskazując odległe o kilkanaście arszynów
usypisko z cegieł. Deveraux kiwnęła głową, zgadzając się, że w ten sposób
pokryją ogniem szersze pole, dając mu jakiś znak ręką. Pod tym względem
imperialiści nie różnili się od Drugiej Armii, polegając na systemie znaków,
który zastąpił im utraconą łączność. W tym wypadku Walter musiał jednak
przyznać, że mają przewagę, każdy z nich w normalnych warunkach dysponował
osobistym słuchafonem, co zapewniało koordynację i przewagę komunikacyjną. Nie
pytał co sobie przekazali, wyciągnął zza pasa pistolet i przemieścił się na
lewo, wybierając kryjówkę. Wiele by dał za karabin AK wzór 77, nawet jeśli
przeciw cieniom okazał się całkowicie nieskuteczny. Dawał jednak pewność
siebie, której nie czuł trzymając w ręku tę broń. Była skuteczna na krótki
dystans, cienie były niezwykle szybkie, musiał więc wykazać się refleksem. W
ciemności i tak nie wiele widział, na szczęście wróg nadchodził mając za
plecami łunę płonącego miasta. Łowcy nigdzie nie był w stanie dostrzec.
Na tle
pomarańczowego nieba pojawili się ludzie. Wybiegli zza budynku, stanowiąc
ciemne sylwetki, wyraźnie widoczne na ulicy. Walter nie był w stanie rozróżnić
żadnych szczegółów, oczy i tak zaczynały mu łzawić od wszechobecnego dymu.
Zrozumiał, że uciekali, gdy wybiegli na środek ulicy. Jedna z postaci ciągnęła
drugą za rękę, jednak ta upadła. Sylwetka zatrzymała się przy niej i uniosła
broń, w której łatwo można było rozpoznać karabin. Wówczas rozległ się huk
wystrzału. Walter oddał strzał, choć zdawał sobie sprawę, że nie ma wielkich
szans, by dopaść to, co właśnie wyłoniło się zza rogu budynku.
Deveraux
była niesamowicie szybka, zdołała również wystrzelić. Jednak rany wyraźnie dały
się jej we znaki, bowiem podobnie jak on nie trafiła. Cień zatrzymał się na
ułamek sekundy w miejscu, jak gdyby usiłując zlokalizować źródło dźwięku, po
czym rzucił się w jej stronę. Błyskawicznie przemieścił się o kilka arszynów,
zupełnie jakby płynął nad ziemią. Tam dosięgła go kolejna kula, tym razem
Deveraux wzięła poprawkę lub uwzględniła własną słabość. Cień rozpadł się tuż
obok sylwetek, z których trzymająca karabin otworzyła właśnie ogień. Rozpoznał
dźwięk broni używanej przez marines, żołnierz strzelał cofając się,
jednocześnie popychając w tył towarzyszącą mu osobę, którą poderwał z ziemi.
Zza budynku wypadły trzy kolejne cienie, ogień otworzył również Baumann. Dwa z
nich natychmiast skierowały się ku niemu, wymijając żołnierza. Trzeci rozpadł
się, gdy dosięgły go jego kule. Baumann strzelał jak oszalały, trafiając serią
wprost w jednego z przeciwników. Drugiego dostał Walter, oddając dwa strzały z
pistoletu, który jednak nie zdołał zniszczyć istoty, choć rozerwał jej
strukturę. Pierwszy pocisk wręcz wyrwał jej ramię, drugi sprawił, że
rozdzieliła się na dwie części, niczym rozłupane drzewo. Nim zdołał się jej
przyjrzeć, spadł na nią Łowca. Wykonał szybki młynek nożem i wbił ostrze we
wroga. Ciął, a nóż zagłębiał się w jego ciało, zdając się nie robić mu żadnej
krzywdy, przechodząc przez niego niczym przez wodę, wyrywając jedynie ciemne
plamy, które padały wokół niczym krew. Działo się jednak coś dziwnego, bowiem
cień zdawał się nie reagować, zupełnie jakby nie był w stanie zobaczyć
przeciwnika, usiłował machać swymi długimi ramionami, lecz robił to bezładnie,
zupełnie jakby nie miał pojęcia gdzie jest Łowca. Walter musiał oderwać wzrok
od starcia, bowiem dostrzegł nadciągających kolejnych wrogów. Pojawiły się trzy
kolejne istoty, choć ku jednej z nich oddawał strzał za strzałem, zdawała się
go ignorować przemieszczając się w kierunku Baumanna. Ten przeładowywał właśnie
magazynek, na szczęście wsparł go przybyły marine. Deveraux zdjęła cień, który
kierował się ku niemu, a Walter zorientował się, że działają zgodnie ze swym
wyszkoleniem. Jego oddział w przypadku napotkania przeciwnika postępował
podobnie, marines rozumieli się bez słów, snajper zajmował się osłanianiem
dwóch strzelców. Sam wyskoczył zza załomu i zajął się trzecim cieniem,
strzelając do niego, aż do wyczerpania magazynka. O dziwo tamten nie skierował
się w jego stronę, zwolnił i przy każdym strzale był odrzucany do tyłu,
rozpadając się na kawałki, aż Baumann zdjął go serią. Walter wyrzucił
magazynek, zastępując go nowym, po czym skierował się ku Łowcy, który zdążył
już pociąć swojego przeciwnika na kawałki. Te jednak wciąż wiły się u jego
stóp, jak gdyby usiłując połączyć się w całość, dopóki Walter nie oddał strzału
w to, co stanowiło głowę cienia. Wówczas znieruchomiał, a wokół zapadła cisza.
Przerwała
ją Deveraux.
-
Weyland! - zawołała. Tamten kiwnął głową i ruszył w ich stronę osłaniany przez
lufę snajperki. Baumann wydobył się ze swej kryjówki i ruszył w jego kierunku.
- Ja
skazał, szto oni nie widzą - rozległ się ochrypły głos Łowcy. - Ani tiebia ani
mienia - Walter nie odpowiadał, spoglądając na osobę towarzyszącą Weylandowi.
Miała na sobie obdarty strój, jednak wyglądał on znajomo. Od kilku miesięcy
takiego nie widział, to nie był mundur ani strój naukowców. Ubranie cywila,
jakie po raz ostatni widział przed opuszczeniem Warszawy. Młoda dziewczyna, w
zasadzie jeszcze dziecko, umorusana i obdarta. Nie mogła mieć więcej niż
dwanaście lat. Powtarzała kilka słów, wpatrując się z wyraźnym zdumieniem w
marines.
- Kto to
jest? - zapytał Baumann.
- Też się
cieszę, że cię widzę - odparł zbliżający się do nich Weyland. Wciąż nie
opuszczał karabinu. - Wiesz, że tu stoi ktoś z nożem, a nasz jeniec ma
pistolet?
- Na
razie tak musi być - znad załomu uniosła się Deveraux, siadając na cegłach z
uniesioną snajperką. - Odpowiedz.
- Nie
wiem. Znalazłem ją niedaleko stąd, ale te cienie wciąż szły moim tropem. Nie
wiem co mówi, nie znam tego języka.
- Mówi,
że potrafimy zabijać cienie - powiedział Walter. Wpatrywał się w dziewczynkę,
która wodziła wzrokiem spoglądając na żołnierzy i stalkera. Spojrzał na Łowcę.
- Nie do wiary - mruknął. - Jak ona zdołała tu przetrwać, po upadku Warszawy? -
wyraźnie drgnęła usłyszawszy język polski.
- Pod
ziemią - zdawkowo odparł stalker.
- Co?
- Tam
pełno ludzi - wzruszył ramionami. - Całe miasto ocalało - nim zszokowany Walter
zdążył coś odpowiedzieć, dziewczynka pobiegła ku niemu, wyrywając się
Weylandowi.
- Wy
przyszliście nas ocalić! - zawołała, po czym potknęła się i złapała go za nogi.
- Wojsko po nas przyszło! Tak jak powiedzieli żołnierze z Kordonu, Druga Armia
nas nie zostawiła!
- Ja... -
Walter nie wiedział co powiedzieć.
- Teraz
ich pokonacie! Wróciliście! - powtarzała tamta.
- Nie ma
jak podzięka za ocalenie - mruknął Baumann, po czym poklepał Weylanda. -
Przyzwyczaisz się.
- Dla
niej jesteśmy wrogami - mruknął tamten, choć w jego głosie wyraźnie czuć było
coś na kształt żalu.
- Co ona
mówi? - zażądała odpowiedzi Deveraux. Walter zdołał schować pistolet i oderwać
trzymającą jego nogi dziewczynkę.
- Sądzi,
ze przybyliśmy ocalić mieszkańców Warszawy przed cieniami - powiedział, po czym
spojrzał na Łowcę. Stalker milczał. - Wygląda na to, że wszyscy są pod ziemią.
- No to
się rozczaruje - burknął Baumann. Deveraux wstała i o własnych siłach ruszyła w
kierunku Waltera, kulejąc. Stanęła nieopodal niego, patrząc mu prosto w oczy.
-
Powinnam ci zabrać ten pistolet - powiedziała. - Strzeliłeś wiedząc, że nie
trafisz. Jeśli chcesz się rzeczywiście zabić, to oddaj broń i idź w te ruiny.
Nie pociągniesz za sobą mnie i moich ludzi.
- Nie
dlatego strzeliłem - wyjaśnił. - Oni zabili moich towarzyszy broni. Gdy
zobaczyłem jednego z nich... Wystrzeliłem bez zastanowienia.
- Podobno
byłeś oficerem - warknęła. - Zacznij myśleć! - nie wiedział co odpowiedzieć.
Gdy ujrzał cień zadziałał instynktownie, widząc wroga odpowiedzialnego za
śmierć żołnierzy Dziewiątej. Jak obiecał sobie, nigdy więcej nie zawaha się,
nie będzie wyczekiwał odpowiedniej chwili, jak czynił to w przypadku Zacherta.
- Daj mi
spokój - burknął i spojrzał na dziewczynkę, która przytuliła się do niego,
wpatrując się weń nic nie rozumiejącymi niebieskimi oczami.
- Jeśli
zamierzasz iść z nami dalej, pamiętaj co powiedziałam - nacisnęła Deveraux. -
Albo odbiorę ci moją broń.
- Ty mi
odbierzesz?
- Ja -
jej oczy błysnęły. Nie zamierzał sprawdzać czy spróbuje.
- Dokąd
iść? - zapytał zamiast tego.
- Punkt
drugi. Najwyższy budynek w okolicy - przypomniała. Spojrzała w kierunku
Baumanna i Weylanda. - Oszczędzać amunicję, zabieramy się stąd. I to szybko.
- Czemu?
- chciał wiedzieć ten ostatni.
- Bo
podobno cienie szukają naszego przyjaciela - popatrzyła na Waltera. - Wiesz coś
o tym?
- Nie -
powiedział, szukając wzrokiem Łowcy. Ten jednak był już daleko, znikał za
budynkiem, skradając się ku ulicy prowadzącej do budynku PAST. Najwyraźniej
wszyscy wszyscy już zdecydowali, choć z jakiego powodu podążał w tamtą stronę,
chyba tylko on potrafił powiedzieć. Walter wciąż nie otrząsnął się z wiadomości
o mieszkańcach Warszawy, wciąż żyjących pod ziemią. Dziewczynka, jeśli ktoś
mógł na ten temat coś powiedzieć, to właśnie ona, wpatrująca się weń z
nadzieją. Delikatnie oderwał ją od siebie i wziął za rękę.
-
Pomożemy ci - obiecał. Jeżeli miała mieć szansę, to tylko razem z nim. I z tymi
cholernymi marines. Którzy na pewno nie zamierzali bić się z cieniami by jej
pomóc. Na razie musiał się dowiedzieć więcej. Chcąc nie chcąc podszedł do
Deveraux i ofiarował jej wsparcie na swym ramieniu, nie puszczając drugą ręką
dziewcznki. Gdy marine znowu się na nim wsparła, stwierdził, iż z nieznanego
powodu go to cieszy.
Powoli
ruszyli w stronę Pasty.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz