Spoglądali
zmęczeni na płomienie.
-
Przerzucali całe dywizje w tym kierunku, tak? - usiłował przypomnieć sobie
Kowalski. - O ilu mowach było na odprawie? Kilkadziesiąt tysięcy? Kilkaset?
-
Wystarczająco dużo, byśmy mówiąc prostym żołnierskim językiem, mieli przejebane
– odparł zmęczonym głosem Sokoliński. - Ale oczywiście damy sobie z nimi radę,
prawda Kowalski? Bo my jesteśmy elitą spadochroniarzy, a wy elitą piechoty
morskiej. W sumie to nobilitacja, by powstrzymać paru żołnierzy Sojuszu wróg
potrzebuje całej armii.
- W takim
razie jakim cudem nie wygraliśmy dotąd tej wojny? - kwaśno spytał Kowalski. -
Została nas dziesiątka zdolnych do walki. Jeden z moich poległ…
- A mi
dwóch – odparł Sokoliński. - Zostało mi pięciu zdolnych walki razem z mną,
tobie też została piątka, po tym jak cudownie odnalazło się i ocaliło nas twoje
wsparcie w hardimanach. Do tego Vasquez i Marciniak – westchnął. - I masz
oczywiście rację. Za Wisłą wkrótce będą ich tysiące. I dziesiątki stanowisk
artyleryjskich.
-
Skorzystajmy więc z faktu, że pozbyliśmy się artylerii i…
- Co ty
właściwie chcesz zrobić, Kowalski? - zirytował się Sokoliński. - Widziałeś, jak
zryli teren tymi chaotycznymi salwami artyleryjskimi i bombami? Spośród tych
ich dziesiątek rakiet parę trafiło w cel, choć strzelali na ślepo.
- Nie
wydaje mi się – mruknął sierżant.
- Co
takiego?
- Oni nic
nie robią przypadkiem. W nas strzelali, byśmy im nie przeszkodzili. Te ich
bomby trafiły dokładnie tam, gdzie miały trafić – wskazał na szalejący w
mieście pożar.
- Gdzie?
- Sokoliński spoglądał na ruiny i płomienie widoczne na tle ciemności unoszącej
się nad śródmieściem. - Tu nic nie ma.
- Nie
wiem co chcieli osiągnąć, ale moim zdaniem nie celowali w nas. Może chcieli coś
zniszczyć, a może utrudnić nam życie… Może Budzyńska nam to wyjaśni – pułkownik
drgnął na dźwięk jej nazwiska. - Jeśli ogień będzie się rozprzestrzeniał,
wkrótce temperatura się podniesie. Nie da się też oddychać.
- Ta ich
odmiana napalmu śmierdzi coraz bardziej – zgodził się Sokoliński.
Przerwał
im głos Vasqez.
-
Natomiast nasi przyjaciele tangosi zmieniają pozycję – poinformowała.
- Gdzie
się przemieszczają? - zapytał pułkownik.
-
Porzucili swój fort i idą na wschód – odpowiedziała. - Omijają szerokim łukiem
lotnisko i podążają w kierunku rzeki.
- Pewnie
śpieszno im do swoich – zauważył Kowalski.
- Albo
coś kombinują. Zobaczymy – mruknął Sokoliński.
- Więc
jaki ma pan plan pułkowniku? - oficjalnie zapytał Kowalski, zmieniając temat.
Rozmówca nie wydawał się zmieszany, choć na jego brudnym obliczu niewiele dało
się odczytać.
-
Kowalski, powiedz mi, czy gdyby ktoś zajął to wasze Idaho…
- Iowa.
-
Nieważne, czy nie zrobilibyście wszystkiego, aby go odzyskać?
- Nie
będziemy teraz rozmawiać o tym – odparł sierżant. - Mamy inne…
-
Przeciwnie – powiedział Sokoliński. - To w tej chwili dość ważne. Jakie rozkazy
mieli marines? Doprowadzić Waltera i Budzyńską do Warszawy, tak? Dopilnowując,
aby nie spadł im włos z głowy. A my mieliśmy być siłą uderzeniową, która
umożliwi zweryfikowanie ich szalonych opowieści, o potędze, która się tu kryje
i jest w stanie pokonać związek. I jak wszyscy doskonale się domyślali, od
własnego rządu otrzymaliśmy własne rozkazy. Po dotarciu do Warszawy ani kroku w
tył.
Kowalski
prychnął.
- Nie
wiem co AFCOM myślał, czy też admirał, lub ktokolwiek… Plan oparty na wycofaniu
się pociągiem, żeby zabrał nas „Jefferson Davies”… - pokręcił głową. - Jakby
nie można było przewidzieć, jakie siły na nas rzucą…
- Admirał
poświęcił was, Kowalski – powiedział Sokoliński.
- Nie
chce mi się w to uwierzyć – odparł po chwili tamten.
- Dla
mnie to wszystko od początku było pretekstem. Nie wierzyłem w te wszystkie
opowieści, choć przyznaję, po tym co zobaczyłem… - chrząknął. - Może i
rzeczywiście, jest w tym coś więcej. Ale dla nas liczył się fakt, że dostaliśmy
szansę, by wrócić do utraconego domu – znowu spojrzał w kierunku płomieni. -
Wiesz, że otrzymałem rozkazy od polskiego rządu na uchodźstwie?
- Domyślam
się jakie.
- Ani
kroku w tył, Kowalski – potwierdził tamten. - Zatem ja doskonale wiem co mam
zrobić. Nigdy nie rozważałem nawet ewakuacji, nawet jeśli zabezpieczaliśmy
sobie drogę odwrotu i tamto lotnisko, żeby mógł po was przylecieć prom. Mój
rząd… nasz rząd, twój i mój, bo też jesteś Polakiem, choćby w drugim pokoleniu,
poinformował już Sojusz, że są tu polskie siły. I pozostaniemy tu jako symbol,
a każda godzina naszej obecności będzie widomym znakiem i problemem dla
Sojuszu. Tamci przyjdą po nas, lecz będą chcieli wziąć nas żywcem, a my
będziemy bić się do ostatka. O każdy kamień tego miasta. Wiedziałem na co się
pisze.
- Ja nie
zamierzam stać się męczennikiem – powiedział Kowalski. - Tylko ocalić siebie i
moich ludzi.
- Wiec
bierzcie motocykle i ruszajcie w kierunku Sochaczewa – poradził Sokoliński.
- Obawiam
się, że to nie takie proste – odparł sierżant. - Także dla tych, którzy tu
pozostaną. Ten Konwent… Widziałeś co stało się na lotnisku?
-
Przynajmniej dotrzymali słowa – powiedział Sokoliński. Obaj mieli przed oczami
obrazy z drona widziane kilka minut temu. Lotnisko pełne było powyginanych
metalowych szczątków, które zardzewiały w mgnieniu oka. Pośród nich grasowały
cienie, szukając tych, którzy przetrwali.
-
Rassmusen jest podniecony. To, co się tam stało, potwierdza słowa Budzyńskiej –
powiedział z niechęcią w głosie Kowalski.
- Kto
wie, może ta opowieść o Kompleksie nie jest tak szalona… - mruknął Sokoliński.
- Ale nie będą tego rozstrzygać nasze proste, żołnierskie głowy.
-
Musielibyśmy najpierw rozwiązać problem łączności – sierżant odruchowo spojrzał
w niebo. - Dopóki ten gówniany samolot tam jest, nie zdołamy się z nikim
porozumieć. Zagłusza wszystko w promieniu wielu mil, nawet jeśli Vash pośle
drona, będzie musiał odlecieć naprawdę daleko, żeby nadać transmisję. A my nie
będziemy mieć bezpośredniego kontaktu.
- Wiem –
powiedział Sokoliński. - Więc reasumując, jesteśmy udupieni. Chodźcie Kowalski,
minęło już osiem minut i kwadrans od zakończenia bitwy. Nasze wojsko miało już
szansę odpocząć, przecież to ledwie trzydzieści parę godzin, od kiedy ostatnio
spaliśmy.
Zeskoczyli
z pooranego wału fortu, na którym stali. Sokoliński schował lornetkę. Nie miał
szansy jej użyć, nie zdołała przebić otaczającego ich zmierzchu i ciemności
narastającej w kierunku miasta, gdzie szalał pożar i manifestacje wrogiej
fizyki. Powietrze stawało się coraz cięższe do oddychania, pył pojawiał się w
coraz większej ilości, wraz ze śmierdzącym dymem i drobinami, stanowiącymi
widomy znak metanapalmowych płomieni.
- Zatem, sierżancie...
Podjąłem decyzję – odezwał się pułkownik, spoglądając na wejście do fortu,
gdzie wojsko nie miało zapewne nawet chwili wytchnienia, sprawdzając broń,
amunicję i zajmując się rannymi. Zadbali o wydanie odpowiednich rozkazów, nim
wyszli na zewnątrz porozmawiać. - Wciąż działa na niewielkim obszarze sieć
matematyczna i nasze czujniki. Nie mamy jak się wycofać, powinniśmy się
przemieścić, ale obserwuje nas ten cholerny samolot, którego nie mamy się jak
pozbyć, do tego zakłóca naszą łączność. Na dokładkę gdzieś niedaleko są
niedobitki wrogiego wojska, które raczej nie zaatakują, ale będą nas
obserwować. Więc niestety w grę nie wchodzi nawet porzucenie tego pieprzonego
fortu, bo mamy rannych. Chyba, że odgruzujemy sobie przejście do tuneli i spróbujemy
tam się ukryć, ale to chyba nie wchodzi w grę, prawda? Nie wiem kim jest
Konwent, ale po tym co zobaczyłem, obawiam się tego, co będzie, gdy wezmą się
za nas. Jest nas za mało, w końcu się połapią i przestaną bać naszych cudownych
karabinów. Nie wiem dlaczego nasza amunicja zabija wszystko w tym mieście, ale
powoli przestaje dawać to nam przewagę… W każdym razie, Kowalski, nawet gdybym
nie otrzymał rozkazu, ani kroku w tył, w tej chwili nie mamy innej możliwości,
niż ufortyfikować Fort Alamo i utrzymać się w nim. To po pierwsze.
-
Obawiałem się, że to usłyszę. Ale marines nie porzucają towarzyszy broni.
Zostaniemy z wami.
- Nie
spodziewałem się, że marines powiedzą coś innego. Ale nie zostaniecie z nami,
Kowalski. Podzielimy się na dwie grupy. To po drugie. Weźmiecie rannych i
wsiądziecie do pociągu. Zabierzecie drony oraz cyberdyny. Odczepimy lokomotywę,
przestawimy zwrotnicę. Udacie się w kierunku miejsca ewakuacji. Po drodze
nawiążecie łączność.
- Jeśli
przedrzemy się przez tą dziką roślinność, jeśli Kandyd nie poleci za nami i
jeśli lotnisko przetrwało to, co stało się z Sochaczewem. Jeśli nie natrafimy
na manifestację, albo siły przeciwnika przemieszczające się z zachodu…
- Więcej
wiary, Kowalski. Masz lepszy plan?
-
Chciałbym odnaleźć moich ludzi.
- Jeśli
przeżyli bombardowanie, przedrą się do nas – powiedział Sokoliński. - Sam
dobrze wiesz, że nie jesteśmy w stanie wysłać w tej chwili żadnego patrolu.
Teraz bierzmy się do roboty, mamy niewiele czasu nim ustawią artylerię za Wisłą
i zaczną strzelać w linię kolejową, żeby nas odciąć.
- Jeśli
zabierzemy drony…
- Zgadza
się. Ale jesteśmy spadochroniarzami. Nasza piątka będzie walczyć do końca,
gołymi rękami. I jeszcze jedno. Zabierzecie ze sobą Rassmusena.
- Będzie
protestował. Co z Budzyńską?
- Nie miałeś
rozkazu, by sprowadzić ją z powrotem – powiedział Sokoliński.
- Chcesz
wpakować jej kulę w łeb? - zapytał Kowalski. - Traktujesz ją od początku jako
wroga.
- Sam
powiedziałeś, jest niebezpieczna, stanowi zagrożenie dla wszystkich. Zagrożenia
się eliminuje. Na razie zajmijmy się czymś bardziej prozaicznym. Pociągiem.
- Tak –
zgodził się Kowalski. Przygotowania nie ujdą uwagi krążącej wysoko nad nimi
załodze samolotu rozpoznawczego Kandyd. I wywołają z całą pewnością reakcję
przeciwnika. W sytuacji w jakiej się znaleźli nie pozostało jednak nic innego,
niż rozwiązywać problemy na bieżąco.
Chwilę
później później pojawiły się kolejne.
- Ruch na
czujnikach – ostrzegł głos Vasquez. - Od strony stacji kolejowej. To nie tango.
- Konwent
– stwierdził Sokoliński.
Sieć
matematyczna wszczęła alarm, uaktywniając ocalałe cyberdyny. Harpie, w których
ledwie zdołali wymienić akumulatory i załadować amunicję, przygotowywały się do
startu.
- Biała
flaga – uprzedziła Vash. - Idą rozmawiać.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz