24.
Do wyruszenia przygotowywali się w
milczeniu. Walter czując wzbierające w nim dziwne uczucie, polecił ładować
amunicję do wszystkich magazynków. Do wszystkich dotarło, że szykują się na
bitwę, lecz nawet to nie mogło zagłuszyć wstrząsu, jakim stało się to, co
uczynił właśnie Zachert. Pułkownik usiadł na ziemi nieopodal Suworowa, czekając
aż Tamara opatrzy mu rękę, nakładając wcześniej warstwę leczniczego żelu z
medpakietu. Nawet w takiej sytuacji nie sięgnął po znieczulającego skręta, nie
popijał płynu z manierki, by dać ukojenie swemu organizmowi. Obok stał Suworow,
z karabinem jak zawsze gotowym do strzału, wpatrując się w przeciwnika za
torowiskiem, pokazując mu, iż za nic ma ukrytego wroga. Na chwilę skierował
swój wzrok na Waltera, uśmiechając się kpiąco. Pozostali wykonywali swe ruchy
automatycznie, dociskając sprężyny magazynków kolejnymi nabojami. Nie mogli
przestać myśleć o tym, co uczynił Zachert, a Walter nie potrafił zdobyć się, by
spojrzeć w oczy swym ludziom. Jeśli taki był jeden z celów pułkownika, to go
osiągnął, wygrywając bitwę nim ta się jeszcze rozpoczęła. Walter poczuł, że
musi dać ujście swym uczuciom. Podszedł do Nadii.
- Dajcie zapalić, Okuniewa –
zażądał.
- Nie potraficie sami krzesać,
ognia tawariszcz lejtnant? – zapytała wyzywająco. Szybkim ruchem sięgnął ręką w
dół, chwytając ją za ucho i podciągnął w górę z plecaka, na którym siedziała.
Wiedział, że zadaje jej ból, żałował jedynie, że dziewczyna jak większość
żołnierzy ma wygolone na krótko włosy, bowiem miał ochotę za nie ją złapać i
szarpnąć.
- To jest rozkaz, szeregowy
Okuniewa – wycedził. – Nad rzekę, teraz.
Ruszył w tamtym kierunku, przeszedł
kilkadziesiąt kroków. Spoglądał na podnoszące się poranne mgły pierwszych dni
października, miesiąca zwycięskiej rewolucji, zwanego czerwonym. Rzeka wciąż
była czarna, a za nią ukazywały się pierwsze zarośla. Stwierdził, że nie
zdziwiłoby go, gdyby dostrzegł tam oddziały przeciwnika, choć był pewien, że
NSZ dotrzymał słowa, bowiem w nocy nie próbowali przerzucać sił przez most, nie
zaobserwowali także żadnej aktywności na drugim brzegu. Czarna rzeczywiście
wybrała najlepsze dla niej rozwiązanie, wystarczyło jej jedynie zaczekać.
Poczuł zapach neuronikotyny i
sięgnął po skręta. Odwrócił się by spojrzeć jej wprost w oczy.
- Widziałem cię z Głuchowskim –
powiedział.
- Wiem. Podobało ci się? –
zapytała. – Ja ciebie też widziałam z Markiewicz. I to było żałosne.
- Posuwasz się za daleko.
- Z tym, co robię? O to naprawdę ci
chodzi? Więc coś ci się pomyliło, nie jestem twoją własnością.
Nabrał powietrza.
- Mamy problem – powiedział.
- To ty masz problem, bo coś
takiego jak „my” nie istnieje – syknęła.
- Z Zachertem.
Omal nie wybuchła śmiechem.
- Problem to mieliśmy w tamtym
kościele – powiedziała. – Wtedy, kiedy jeszcze można było coś zrobić. Teraz nie
mamy problemu, mamy komunistycznego bohatera, który niczym w czytance, jak na
prawdziwego komunistę przystało, poświęcił dla ojczyzny wiele, więcej niż
rodzinę, więcej niż miłość, oddał swą prawicę. Nie masz najmniejszych szans by
to zanegować. Nikt cię nie poprze. Trzeba było działać, kiedy jeszcze dało się
coś zrobić, ale pewien tawariszcz lejtnant nie miał po temu jaj. Zresztą nie
miał ich chyba nigdy.
- To nie jest tak oczywiste, jak ci
się wydaje – powiedział, ignorując zaczepkę.
- Myślisz, że coś rozwiązałeś? –
zapytała, sprawdzając czy nikt ich nie podsłuchuje – Że pozbawiając
przytomności Suworowa coś zmieniłeś? Zwróciłeś uwagę, że między nimi nic się
nie zmieniło? Głuchowski powiedział mi, że on go nawet nie ukarał, dla nich
wciąż jest sierżantem. To wszystko było na pokaz, żeby utrzymać nad tobą
kontrolę. Znowu cię omotał i zatańczyłeś jak ci zagrał.
- Po to poszłaś z Głuchowskim? –
pokręcił z niedowierzaniem głową. – Jak w twym tępym umyśle zrodził się plan,
aby omotać żołnierza specnazu? Myślałaś, że przełamiesz jego warunkowanie? I skłonisz
go do zrobienia z Zachertem tego, czego ja nie chciałem uczynić?
- Informacja to potęga, czyż nie? –
rzuciła złym tonem.
- Skoro ja cię rozgryzłem to
myślisz, że oni nie? – zapytał.
Palili dłuższą chwilę w milczeniu,
patrząć na siebie wyzywająco.
- A zatem co dalej, tawariszcz
lejtnant? – zapytała, rzuciwszy papierosa na ziemię.
- Na razie nic – odpowiedział. –
Dowiem się co planuje Zachert. Wbrew temu co ci się wydaje, jego działania mają
wiele sensu. A ta misja ma kluczowe znaczenie.
- Być może, ale już dawno
przekroczyliśmy pewną granicę.
- Nie byłaś z nami u faszystów –
zirytował się. – Oni muszą zostać powstrzymani, za to co tu robią, nie
widziałaś ich dzieci…
- A kto ich powstrzyma? Nasza
dziewiątka? Czy twój pułkownik?
On nie planuje ich powstrzymać, on
planuje odkryć kryjącą się za nimi siłę i ją złamać, pomyślał Walter. Wiedział
jednak, że nie może jej tego powiedzieć, podobnie jak nie może jej wspomnieć o
zmianach zachodzących w jej organizmie, bowiem wówczas zacznie działać, nie
oglądając się na konsekwencje.
- Chcę wiedzieć tylko jedno –
powiedział. – Co zrobisz, gdy nastąpi konieczność dokonania wyboru?
Spoglądała na mgłę.
- Przyjdź do mnie wówczas –
powiedziała. – A ja ci odpowiem. Nie czekaj zbyt długo. Zwlekałeś i jesteśmy
teraz na łasce szaleńca.
- To nie szaleniec – powiedział. –
To ktoś opętany ideą. Prawdziwy komunista.
- Ale ty i ja jesteśmy kimś innym –
przypomniała mu. – Żołnierzami.
Skinął głową.
- Lepiej wracajmy – rzucił. –
Bierzesz tabletki?
- Oczywiście –odpowiedziała szybko i
wiedział, że kłamała.
Czekali nieopodal drogi, z
plecakami na ziemi. Zachert zbliżył się powoli, stąpając na własnych nogach,
choć zdaniem Waltera, po tym, co sobie uczynił, nie powinien mieć sił, aby się
poruszać o samodzielnie. Rękę jak zwykle krył szynel, zawiesił ją na
prowizorycznym temblaku, nabiegłe krwią oczy błyszczały.
- Tawariszcz lejtnant – powiedział.
– Przygotujcie się do zdjęcia wart. I pozwólcie tu na chwilę na naradę, pora
zdecydować co dalej.
Odeszli drogą w kierunku torowiska,
aby znaleźć się w odległości od pozostałych.
- Towarzyszka Markiewicz złożyła
swój raport? – zaczął bez ogródek Walter.
- Stek nie do końca naukowych bzdur
– odparł Zachert. – Jasno wynika, że nie wie z czym ma do czynienia, ani jakie
są w rzeczywistości skutki dla naszych organizmów.
- Zaprzeczycie, że następują w nich
przemiany?
- Nie zaprzeczę, ale nie ma dowodu
na to, że chodzi o polactwo – rzekł pułkownik. – Brak nawet zmian fizycznych.
Zgodnie z tym co powiedziała, prócz nieznanego jej czynnika, jej zdaniem będącego
pierwiastkiem tworzącym związki chemiczne z pozostałymi, zwiększyła się
zawartość potasu, boru i cynku. W jej ocenie wpływa to korzystnie na pracę
mózgu, nie wiem jak wam, ale mi od niedawna to, co się tu dzieje, wydaje się aż
nazbyt oczywiste – zaakcentował ostatnie słowa.
- Uważacie więc, że zmiany
zachodzące w naszych organizmach, podczas pobytu w zonie, są czym innym, niż
polactwem? – zapytał Walter.
- Tego nie powiedziałem – wycofał
się Zachert.
- Co planujecie, towarzyszu
pułkowniku?
Nim Zachert zdążył odpowiedzieć
dostrzegli na drodze żołnierza NSZ. W ich stronę zbliżał się Głowacki.
- Wygląda na to, że decyzja
zostanie podjęta za nas – mruknął pułkownik, po czym ruszył w jego kierunku.
Walter, chcąc nie chcąc, podążył za nim. Spotkali się na w tym samym miejscu co
poprzednio.
- Czarna będzie z wami rozmawiać –
powiedział rotmistrz.
- Dopiero teraz? – spytał szydząc
Zachert. – Wasza błyskawiczna myśl konsensu nie potrafiła podjąć decyzji?
Potrzebujecie więcej czasu, by przygotować się na nasz zwycięski atak?
- Atakujcie skoro macie takie
pragnienie – odparł Głowacki, ze spokojem w głosie – Lecz jeśli chcecie wcześniej
czegoś się dowiedzieć, to idźcie za mną.
Poszli.
Czarna pozostawała w swej mrocznej
sali tronowej, tym razem nie było tam stołu, nie oczekiwała na nich uczta
złożona z przysmaków Dzikich Pól. Obok niej stał Brzóska w eskorcie swych
niemych żołnierzy. Nie czekali, aż się zbliżą.
- Zdecydowałam – powiedziała. –
Możecie iść.
- Nie potrzebujemy zgody, by odejść
– odparł Zachert. – Jeśli trzeba przejdziemy po waszych trupach.
- Nie zrozumiałeś komunisto. Możesz
iść do serca Mroku.
Walter poczuł jak w jego głębi
narasta dławiące uczucie. Przymknął oczy i nabrał powietrza, wiedząc co oznacza
to dla Zacherta.
- Dlaczego? – zapytał, po chwili
podejrzliwym tonem pułkownik.
- Czy nie tego właśnie chciałeś? –
syknęła błyskając zielenią swego oka. – Nie w tym celu tu przybyłeś? By odkryć
tajemnicę tego miejsca? Idź.
- Uciekacie się do takich
podstępów, by zastawić na nas pułapkę? – Zachert cmoknął. – Przejdziemy, ale
tylko na własnych warunkach.
- Więc przejdź na własnych
warunkach, tylko opuść to miejsce! – rzuciła.
- Dlaczego? – nie ustępował.
- Nie chcemy cię tu – powiedziała.
– Konsens długo to rozważał. Lecz przeważyła moja opinia, po twojej odrażającej
demonstracji. Jesteś szalony. Całkowicie i niezaprzeczalnie. Nikt przy zdrowych
zmysłach nie posunąłby się tak daleko, nie zrobiłby tego, co ty uczyniłeś.
Zabicie szaleńca nie przyniesie nam chwały, odsunąłeś tylko nieuniknione,
należysz już do nas wraz ze swymi ludźmi. Idź. Ujrzyj na własne oczy, że nie
dostaniesz się do Mroku i go nie pojmiesz, pozostań tam bądź zawróć i w klęsce
przybądź tutaj abyśmy cię pochłonęli. Upadnij i zrozum ogrom swego
bezsensownego poświęcenia.
Pułkownik zastanawiał się nad tym
co usłyszał.
- A gdzie tkwi haczyk? – zapytał
wreszcie. – Gdzie pułapka?
- Jeśli przeżyjesz drogę przez
upiorny las zrozumiesz, że jej nie ma. Gdy dotrzesz do kręgu i ujrzysz Mrok,
przybędzie po ciebie ona. Jeśli nie uciekniesz, śmierć cię zabierze, jeśli
uciekniesz, będziemy już na was czekali – oblizała wargi. – Twój wybór, szalony
pułkowniku. Skorzystaj z mej oferty, lub walcz by pójść dalej. Bo nie wątpię,
że tam zmierzasz, w otchłań szaleństwa, w paszczę mroku.
Zachert rozważał jej słowa. Walter
pochylił głowę, nie spodziewał się, że usłyszy od pułkownika coś innego, niż
to, czego oczekiwał.
- Pójdziemy – rzekł w końcu
Zachert. – Wskażcie nam drogę, ruszymy dalej sami. Moi ludzie podczas przejścia
przez waszą osadę otworzą ogień bez wahania na najmniejszy znak jakiegokolwiek
podstępu.
- A moi będą gotowi na najmniejszy
podstęp z waszej strony – odparła. – Brzóska was przeprowadzi. Będzie czekał na
was przy torowisku – cofnęła się, dając znak, że audiencja jest skończona.
- Dlaczego to robisz? – zapytał
Zachert.
- To będzie moje zwycięstwo –
powiedziała. – Jeśli nawet przejdziesz przez las i ujrzysz Mrok, który chcesz
zrozumieć oraz pokonać, pojmiesz z czym się mierzysz. Staniesz przed obliczem
Boga. Ja zrozumiałam czemu izoluje nas tu z dala od was. Wy nie potrzebujecie
wroga, aby upaść, uczynicie to sami w waszym komunistycznym szaleństwie.
Jeszcze jedno pokolenie i nie będzie po was śladu.
- Myślałem, że powiecie, iż Mrok
wam nakazał mnie przepuścić – powiedział Zachert. – Ale najwyraźniej on się po
prostu nas boi.
Czarna nie odpowiedziała. Po prostu
pokręciła głową spoglądając na Brzóskę.
- Miałaś rację, to szaleniec –
powiedział ksiądz.
Tym razem nikt im nie towarzyszył,
gdy podążali przez plac obserwowani przez rozstawionych wartowników,
obserwujących ich wędrówkę wzdłuż fabrycznego muru. Zachert pogwizdywał,
podczas gdy Walter przyglądał się widocznym po drugiej stronie drogi budynkom z
czerwonej cegły.
- Co sądzicie o tym wszystkim,
towarzyszu lejtnancie? – zapytał pułkownik. Przez chwilę Walterowi wydało się,
że jego oczy są całkowicie czarne, lecz wrażenie to momentalnie zniknęło.
- Znacie moją opinię, towarzyszu
pułkowniku. Pójście dalej oznacza narażenie całej misji na szwank. Rozumiem w
pełni przyświecający wam cel, ale odeślijmy kogoś do Kordonu, musi spróbować
się przebić i zanieść wiadomości o faszystach
i o tym jak się tu dostać.
- Nie lękajcie się Walter, Zachert o wszystko
zadbał – powiedział wesołym tonem pułkownik. – Jeśli nie wrócimy w ciągu
tygodnia zostanie otwarta koperta, zawierająca dokumenty opisujące moje
odkrycia i informację o tunelu. Moje zniknięcie uruchomi priorytet czerwony,
drugą kopertę wysłałem do Moskwy. Specnaz zrówna z ziemią okolice czerwonej
mgły, aż znajdzie zejście do tunelu, prędzej czy później podążą naszym śladem.
Od początku w kolejnych obozowiskach i na rozstajach dróg pozostawiam
zaszyfrowane informacje o naszej podróży.
Walter na chwilę przystanął.
- Więc od początku nie
planowaliście, że wrócimy? – zapytał ze złością. – Dlatego knujecie ze swoimi
ludźmi? Planując poświęcić pozostałych, by dotrzeć jak najdalej?
- Niczego nie knuję – ton Zacherta
zmienił się, stając bardziej groźny. – Tylko głupiec nie podjąłby takich
działań, nie pozostawiałby informacji o swej trasie. Uważacie, że jestem
głupcem?
- Towarzyszu pułkowniku, jestem już
zbyt zmęczony na gierki – odparł Walter. – Rozmawiajmy wprost.
- Wprost? Dobrze – powiedział
Zachert. – Dlaczego bierzecie udział w tej misji?
- Dlaczego? – zirytował się Walter.
– Sami mnie wybraliście. Sami kazaliście wziąć mi w niej udział, jakby rozkaz
nie wystarczył, usiłowaliście jeszcze szantażować informacjami o donosach na
mój temat – teraz wydawało mu się to już kompletnie bez znaczenia. Kochowski
był wspomnieniem, tak samo odległym jak Kordon, a nawet jeszcze bardziej. Nigdy
dotąd, nawet na rubieży Dzikich Pól nie czuł się tak bardzo oddalony od domu,
który zacierał się w jego głowie z każdą chwilą.
- Być może to są rzeczywiście wasze
powody – powiedział Zachert i rozejrzał się. Wciąż stali nieopodal muru, po polskiej
stronie, obserwowani przez zaniepokojonych żołnierzy NSZ. – Cóż, od początku
planowałem złamać tajemnicę zony, a teraz stoimy właśnie o krok od tego
odkrycia. Wszystko, co wam dotąd powiedziałem jest prawdą. Myślicie, że jeśli
wyślemy teraz kogoś, przedrze się on samotnie lub nawet z innymi żołnierzami? A
z taktycznego punktu widzenia, sądzicie, że osłabienie sił, tuż przed ostatnim
etapem, teraz gdy oni się nas lękają, jest słuszne?
- Oni się nas nie boją – powiedział
Walter. – Odniosłem raczej wrażenie, że nami gardzą.
- Boją się nas! – zawołał z
uniesieniem Zachert unosząc swą rękę i wysuwając kikut z rękawa. – Boją się
potęgi komunizmu!
- Towarzyszu pułkowniku, żyjecie
złudzeniami.
- A więc faszyści są złudzeniem? –
warknął Zachert. – Mrok jest złudzeniem?
- Nie – odpowiedział Walter. –
Wasze idee są złudne. Podobnie jak ich.
- Wiecie, że za te słowa
zasłużyliście na reedukację? – zapytał pułkownik. – Oczywiście w przypadku
jeśli nie skażemy was najpierw za zdradę.
- Więc reedukujcie mnie teraz! –
rzucił Walter złym tonem. Wpatrywali się w siebie w napięciu.
- Jak to się dzieje, że
doświadczeni żołnierze, którzy wielokrotnie wędrowali przez Dzikie Pola,
widzieli na nich różne rzeczy, nielękający się tworów czy choćby śladów
zostawionych w Natolinie, wpadają teraz w panikę i usiłują się zbuntować? –
wycedził Zachert.
- Macie rację, widzieliśmy różne
rzeczy – odpowiedział równie cicho Walter. – Kroczyliśmy przez rubież,
natykaliśmy się na zawirowania czasu, szliśmy z jednej miejscowości do drugiej
trzy dni, a wracaliśmy siedem, widzieliśmy zmienne, o których wam się nawet nie
śniło, walczyliśmy z tworami rodem z najgorszych koszmarów. Lecz zawsze
mogliśmy się wycofać. Zawsze mieliśmy drogę wyjścia, mogliśmy odejść z Dzikich
Pól. Teraz tak nie jest. Jeśli pójdziemy dalej i zostawimy wroga za plecami,
nie będzie już powrotu.
- Co więc zrobicie, Walter?
- Co zrobię? – pokręcił głową. –
Muszę być równie szalony jak wy, skoro wciąż wykonuję wasze rozkazy. Nie mogę
was tu pozostawić na pewną śmierć, błąkającego się w zonie, pośród wrogów. Nie
pozwolę byście poszli tam sami.
Zachert zaczął się śmiać.
- Żołnierz do końca – powiedział. –
Wciąż wykonuje rozkazy, nawet jeśli jego zdaniem graniczą już z szaleństwem
dowodzącego. Czego trzeba, abyście przestali mnie słuchać?
- Nie chciałbym się przekonywać.
- Ja również – powiedział Zachert.
– A co powrotu… Nie martwcie się tą kwestią.
Waltera jego słowa zmroziły, gdy
usłyszał słowa wypowiedziane tonem, który zdążył już poznać.
- Co macie w zanadrzu? – zapytał
zaniepokojony.
- Nie w tym miejscu – usłyszał. –
Konsens czuwa. Zatem, wszyscy idziemy dalej?
- Aż do samego końca – powiedział
Walter, dodając w myślach: mojego lub twojego.
Oddział czekał na nich nieopodal
drogi. Gdy doń dotarli Walter spojrzał na niebo, nie dostrzegając na nim
krążących bionów. Wiedział jednak, że gdzieś tam się znajdują. Mimo to polecił
Czeczenowi rozminować drogę i zabrać ze sobą ładunki, pułkownik nakazał mu
jednak, aby nie zbliżał się do mostu.
- Nie chcemy, aby zorientowali się,
że czyhają tam niespodzianki, prawda? Prędzej czy później nadjedzie tu pociąg,
lub nadciągną posiłki. Potem nastąpi wybuch.
- Wiecie, że ruszą wtedy naszym
śladem? – zapytał Walter. – A nasz powrót…
- Powiedziałem, wszystko jest pod
kontrolą – uciszył go Zachert. – A jeśli miny wybuchną, cóż, będzie to
doskonały przyczynek do obalenia dogmatu nieomylności Czarnej. Zauważyliście,
że to ona zdecydowała, nie konsens? Jak myślicie, jak odbije się ta decyzja na
jej dowództwie po tym, co zajdzie? Zawsze należy pamiętać, by siać w sercach
wrogów defetyzm, tak postępujemy w Akwarium.
Wojsko przysłuchiwało się ich
rozmowie, więc Walter zwrócił się w ich kierunku.
- Jak łatwo się domyślić, idziemy
dalej – powiedział, nie unikając tym razem ich spojrzeń. Markiewicz rozszerzyła
szeroko oczy, Tamara spuściła głowę, zaś Nadieżda spoglądała nań długo i
przeciągle po czym splunęła. Diakow, Głuchowski i Suworow nie zareagowali,
podobnie stalker leżący w trawie. Czeczen nieopodal rozbrajał miny. Walter nie
miał już sił dyskutować z logiką Zacherta, nie zastanawiał się, czy wróg
wyciągnie wnioski dostrzegając co czyni Dżazijew i sprawdzi most. Nie miał na
to już sił.
- Towarzysze! – powiedział
pułkownik. – Pora byście dowiedzieli się, w jakim celu tu przybyliśmy!
Zniszczymy zonę. Raz na zawsze złamiemy tajemnicę jej istnienia, obalimy
czerwoną mgłę! To już ostatni etap! Komunizm zwycięży!
Zapadła cisza, gdy rozważali jego
słowa, które słyszeli po raz pierwszy.
- Towarzyszu pułkowniku – zaczęła
Markiewicz. – Nasze organizmy…
- … otrzymają dawkę szokową
inhibitora – przerwał jej. – Nie bójcie się, koniec jest już blisko, potem w
glorii i chwale wrócimy do domu. Wszystko zostało zaplanowane, wiem jak was
stąd wydostać!
Żołnierze po chwili ruszyli by
karnie wykonać rozkaz. Walter nie musiał patrzeć na Nadieżdę, by wiedzieć co o
nim myśli. Powiedział jednak Zachertowi prawdę, nie mógł porzucić go na pastwę
zony. Nie z obawy o konsekwencje, lecz dlatego, że był żołnierzem.
Brzóska już czekał na nich przy
torowisku. Stał cierpliwie, patrząc jak formowali się w szyk, z rozkazu
Waltera, przygotowującego karabin do oddania strzału. Szli w kierunku księdza
gęsiego, czujnie lustrując teren po obu stronach drogi, wypatrując ukrytych sił
NSZ.
- Nie myślałem, że do tego dojdzie
– rzekł kapłan. – Czarna nie ma racji. Powinniśmy was wszystkich wybić, jeśli
nie chcecie poczekać w spokoju na przemianę.
- Dla waszej informacji, klecho –
powiedział Zachert. – Także miałem nadzieję, że wystrzelam was wszystkich jak
kaczki i do celu dotrę po waszych trupach. Życie bywa pełne rozczarowań.
Ruszyli w ślad za milczącym
Brzóską. Poprowadził ich wzdłuż muru, pełnych gotowości i odparcia ataku
wskutek zdrady, która zawsze charakteryzowała polskich przywódców. Żołnierze po
raz pierwszy posępnie spoglądali w kierunku fotochromatycznego wojska,
niekryjącego się już w zaroślach, lecz otwarcie zabezpieczającego teren osady,
mieszczącej się w domach z czerwonych cegieł, gdzie zapewne mieszkała
społeczność i komórki zwane rodzinami. Zdawało się, że niektóre dzieci
spoglądają na nich z okien, skryte pośród swych zabaw, na klatkach schodowych.
Minęli plac i wejście do dawnej fabryki, placu musztrowego, obozu niewolników i
siedziby Czarnej. Widząc po raz kolejny zbrukane narodowe symbole nieopodal
malowidła ręki z uniesionym mieczem Walter zacisnął mocniej dłoń na lufie
karabinu. Żołnierze reagowali podobnie, dostrzegając znaki wroga, który swym
buntem i rebelią doprowadził do narodzin Dzikich Pól i powstania Polaków.
Szli brukowaną drogą, po wytartych kocich
łbach, po śladach dawnego torowiska kolejki wilanowskiej. Po prawo zamajaczyła
czerwona wieża kościoła, przystrojonego w czarne chorągwie. Pojmował już czym
były te dawne świątynie, gdzie osobnicy pokroju Brzóski i Czarnej wpajać mogli
swe szalone idee nieuświadomionym masom. Skręcili mijając kolejne budynki,
wyraźnie najstarsze z dotąd napotkanych. Przeszli obok budowli ze spadzistym
dachem, o dawniej niebieskich ścianach, koło której stał obserwujący ich
Wilczek. Opuścił maskę, trzymał swą dziwaczną broń skierowaną ku ziemi, choć wystarczyłoby
teraz jedynie oddać kilka celnych strzałów i rozpuścić wszystkich
komunistycznych żołnierzy.
Za budynkiem ujrzeli zielonkawą
masę zupy ograniczonej ciasnymi brzegami zbiornika wodnego; bulgoczącą i
syczącą, przelewającą się niecierpliwie, niczym gęsta breja.. Jezioro było
niewielkich rozmiarów, po drugiej stronie pulsowała dziwaczna żółtawa mgła,
przechodząca w fiolet bijący z oddali. Pośrodku pulpy znajdowała się wyspa, na
której poruszało się coś przypominającego wielką rurę
ociekającą śluzem, wijącą się i
zanurzającą w zbiorniku. Woda wydzielała słodkawy zapach rozkładu.
- Towarzysze, załóżcie maski –
rozległ się okrzyk Markiewicz, a Suworow nie czekając na rozkaz chwycił
Brzóskę, przystawiając mu lufę do głowy. Fotochromatyczni żołnierze wycelowali
w nich swą broń.
- A więc zdrada! – warknął Zachert.
- Opanujcie się – odparł Brzóska. –
Myślicie, że musielibyśmy was tu przywieźć, aby was zlikwidować? Poświęcę się
jeśli będę musiał, ale nie w ten sposób.
Zachert rozejrzał się i kiwnął
głową. Suworow puścił księdza, a ten dał znak siłom NSZ. Wilczek opuścił broń
jako ostatni, uważnie przyglądając się jak wkładają maski.
- Cóż to jest? – zadudnił zza maski
głos Waltera, wskazującego na bulgoczącą breję.
- Nasze życie – odparł Brzóska. –
Dar Mroku, nasza komunia. Tu się rodzimy i umieramy. Tu składamy naszych
poległych, aby mogli dać życie pozostałym, to biomasa.
- Jesteście czymś jeszcze gorszym
niż faszyści – powiedział po chwili Zachert. – Wy jesteście tworami, parodią
człowieka, obdarzoną mową. Kiedyś takich jak wy określano monstrami.
- My? – zapytał Brzóska – A kim
jesteście wy, z waszymi dziwacznymi zwężonymi oczami? Tam, w ciemnościach
waszych podziemnych jaskiń, sami zmieniacie się w potwory.
Bez słowa podążyli za nimi dalej,
wzdłuż brzegu, ścieżką prowadzącą wzdłuż bulgoczącej i wymiotującej biomasy,
której słodkawy zapach życia i śmierci powstrzymały maski p-radgaz. Tamara
spojrzała na odczyty Geigera-Petroszyna i posłała ostrzegawcze spojrzenie
Walterowi. Jednakże już po chwili wkroczyli na groblę, a Brzóska szedł
szybciej, nie zamierzając się zatrzymywać. Szlak wiódł wprost na południe, za
plecami pozostawiali zabudowania dawnej fabryki, po kilkudziesięciu arszynach
dotarli do umocnionego posterunku, gdzie faszyści ustawili barykadę. Po raz
pierwszy Walter zauważył umocnienia obronne. Usypanego wału strzegły gniazda
karabinów starego typu, kilkunastu żołnierzy z kałasznikowami i dziwaczną
bronią, liczne rowy i zasieki a cały obszar porastały pnącza, wyraźnie mające
spowolnić ruch nacierających. Zatem z tego kierunku nadchodziły ataki. Nie byli
zaś gotowi na wroga, który nadszedł z innego kierunku.
- Z kim tu walczycie, klecho? –
zadudnił z głębi swej maski Zachert.
- Mrok wypluwa swe koszmary, aby
poddać nas próbie – powiedział Brzóska. – Rzuca ku nam czasem najgorsze z istnień,
by sprawdzić naszą wiarę i gotowość do przejęcia nowego wspaniałego świata.
- Mają problem z Polakami,
towarzyszu pułkowniku – powiedział Walter.
- A więc walczycie sami ze sobą –
pokiwał głową Zachert. – Nie wiem jak jesteście w stanie to racjonalizować, w
swej obłąkańczej wierze.
- Nie zdołasz naruszyć pancerza mej
wiary, komunisto – rzekł Brzóska.
- Czyżby? – oczy Zacherta błysnęły.
– Jestem pewien, że nie zajęłoby to dłużej niż kilka minut. Twój kościół był
kiedyś wiarą światła i jasności, teraz wyznajcie Mrok, który oznaczał dawniej
największego wroga pana w niebiesiech. Komu więc właściwie służycie?
- Chodź za mną to ci pokażę –
Brzóska ominął umocnienie, wyprowadzając ich przez zarośla w kierunku żółtawej
mgły. Wspiął się na niewielkie wzniesienie, gdzie na cokole ustawiono
zardzewiały krzyż, na którym znajdowały się dwie cyfry 18.., pozostałych
brakowało.
- To pamiątka walk jakie toczyli tu
Polacy w roku 1831 – wyjaśnił Brzóska. – Zginęło tu kilku żołnierzy, walcząc z
Rosjanami.
- Kolejne powstanie, które
przegraliście – przerwał Zachert. – Jesteście niesamowici, świętujecie swe
klęski w równym stopniu, jak niegdyś titowscy zdrajcy czcili klęskę na Kosowym
Polu, budując na niej swą tożsamość. Lecz zrozumieli ogrom swych błędów i
dołączyli do Związku.
- Nie wątpię, że dobrowolnie –
rzekł z ironią Brzóska. – Odwróćcie się i spójrzcie.
Na zachodzie za zaroślami
rozciągały się bagna. Nad nimi wisiała nisko mgła, żółtawa i pulsująca w
niepokojący sposób, w oddali widoczna była skarpa, a dalej nie było już
niczego. Ziemia zdawała się zapadać do
środka potężnego obszaru z którego sączyła się czerń, rozmywająca się w
fiolecie uformowanym w kulę, z której tryskały białe wyładowania. Zjawisko
zajmowało olbrzymią połać terenu, rzucając światło na nieboskłon, odpychając
wzrok. Walter nie musiał zerkać na sztabówkę, by przypomnieć sobie, że właśnie
w tym miejscu znajduje się cel ich wędrówki. Na przedwojennej mapie oznaczono w
tym miejscu wielką osadę i liczne domy noszące nazwę Konstancina, teraz nie
było tam już niczego. Wyrwa w topografii zony ziała swą ohydną barwą, emanując
na całą okolicę.
- Wiem czym jest ten wasz Mrok –
rzekł Zachert. – Naprawdę, budować religię w oparciu o zjawisko fizyczne… Nasz
świat na szczęście tłumaczy nauka, więc wiem co to jest. To krater,
pozostałości po wybuchu imperialistycznej bomby lub rakiety, która spadła z
nieba.
- To Bóg – odpowiedział Brzóska. –
Jeśli chcecie, idźcie i go spotkajcie.
Zachert skinął głową i ruszył przed
siebie, lecz ksiądz powstrzymał go łapiąc za ramię. Podniósł kamień leżący obok
krzyża i rzucił go w kierunku, który obrał pułkownik. Kamień poleciał łukiem
wprost na starą drogę ciągnącą się wzdłuż biomasy, prowadzącą w kierunku
zjawiska, po czym nagle rozpadł się w powietrzu w drobiny, które zaczęły się
unosić, znacząc aktywny obszar innej fizyki. Ta zmienna była całkowicie
niewidoczna, nic nie świadczyło o jej obecności.
- Którędy? – zadudnił zza maski
Zachert. Brzóska wskazał mu groblę, niknącą wśród zarośli. Prowadziła w stronę
lasu, mieniącego się na horyzoncie dziwacznymi kolorami. – Żebyście mogli
strzelić nam w plecy? – zapytał pułkownik.
- Nie muszę – odparł Brzóska. – To,
co tam czeka, nie przepuści was dalej. Czasem przychodzi do nas, usiłując się
przedrzeć. Przed wami upiorny las, jeśli jakimś cudem miniecie go, idźcie aż dojdziecie
do starego dworu, a następnie wespnijcie się na skarpę. Tam pośród kręgu czeka
to, czego szukacie. Ona nie pozwoli wam dojść do Mroku. Będzie waszą śmiercią.
- Nie – odpowiedział Zachert. – Nie
naszą.
- Coś ci powiem pułkowniku, żyjecie
tylko dlatego, że taka jest decyzja Czarnej. Ale Mroku nie zmierzysz swymi
przyrządami. Nie wiem co planujesz…
- Dowiesz się – powiedział
pułkownik. – W ten czy inny sposób. Ruszajmy.
Podążył przodem. Walter zaczekał,
aż miną go pozostali, wycofywał się wraz z Czeczenem jako ostatni, spoglądając
w stronę stanowiska ogniowego NSZ. Tamci jednak nie mieli zamiaru strzelać,
odprowadzali ich spojrzeniami, a Brzóska uczynił ręką dziwny znak, rysując
krzyż w powietrzu. Zachert miał rację, pomyślał, oni się pułkownika obawiali.
Tego, co sobą reprezentował, zagrożenia jakie przynosił, szaleństwa
sprawiającego, że wydawał im się nieobliczalny. Czarna postąpiła mądrze,
pozbyła się go z miejsca, gdzie stanowił zagrożenie dla całej społeczności,
zapewne słusznie przewidziała, że mógłby posunąć się do tego, by szachując
życiem cywili wymusić na niej ustępstwa. To był jego plan na przedostanie się
przez osadę. Gdy sobie to uświadomił zadrżał. A jednak wciąż tu był, złapany w
pułapkę konieczności wykonania rozkazów wydawanych przez kogoś, kto zdawał się
być opętany obsesją i ideą, jednak z drugiej strony był całkowicie racjonalny i
pełen logiki. A Walter nadal nie potrafił sprzeniewierzyć się swej żołnierskiej
przysiędze.
Wkroczyli na groblę. Biegła pośród
bagien, linią prostą wiodąc wprost do widocznej w oddali ciemnej linii lasu, w
którym już stąd mogli dostrzec dziwaczną roślinność. Na chwilę zaryzykowali
zdjęcie masek, lecz smród bijący z bagna był przytłaczający. Ciągnęło się z obu
stron, gdzie otoczenie ginęło wśród pulsującej żółci, a na prawo ponad oparami
wyrastała na horyzoncie kula fioletowego światła, z której strzelały białe
wyładowania. Wkrótce wszystko wokół zniknęło w pulsującej mgle. Nie ryzykował,
polecił przewiązać się liną, szli w pełnej gotowości wiedząc, że zagrożenie
może nadejść w każdej chwili. Grobla rozpadała się ze starości, wznosiła się
wciąż nad bagnem, w którym poniżej coś zdawało się poruszać i przesuwać. Świat
znowu znikał, tym razem ukryty za dziwacznym światłem.
Roślinność zdawała się przybliżać,
a Walter stracił już dawno poczucie
czasu, nie wiedząc jak długo wędrują. Gdy się obejrzał ujrzał jedynie mgłę, z
której wynurzyła się idąca za nim Markiewicz. Nie wiedzieć czemu Markiewicz
uświadomiła sobie, że rozmyśla o złożoności ekosystemów, nakładających się na
siebie, lecz zdających nie przenikać się wzajemnie, raczej funkcjonować obok
siebie niczym oddzielone szybami akwaria. W każdym z nich panowały inne
warunki, umożliwiające porównanie.. Potem jej myśli uciekły do nieznanego jej
pierwiastka, rozważając jak wpływa na trawienie, rozkładane enzymy, dlaczego
nie ma żadnych objawów, a także czemu w wydzielinie mikroskop wykrywa wciąż te
same bakterie, przecież pod wpływem zony flora bakteryjna winna ulec
przemianie. Z kolei wirusy… potem popatrzyła w kierunku Zacherta. Jego umysł
pozostał nieprzenikniony, skryty za warstwą ciemności. Po chwili przestała
dociekać o czym myślą pozostali, dziwne wrażenie musiała wywrzeć na niej mgła,
odrzuciła absurdalny pomysł, iż znalazła się krok bliżej konsensu. W jej głowie
zapanowała pustka.
Wzdłuż grobli rosły powykręcane
drzewa, których kikuty zdawały się pochylać nad nimi, wyciągając swe mroczne
gałęzie. Drzewa wyrastały wprost na bagnie, towarzyszył im wyczuwalny nawet
przez maskę odór zgnilizny. Mgła zaczęła stopniowo się rozstępować, a Waltera
opuszczało poczucie zagrożenia, związane z brakiem widoczności. Gdyby z oparów
wyłonili się Polacy, byłoby zbyt mało czasu by zareagować. Wyczuwał jednak, że
atak może nadejść nie tylko groblą, lecz po obu jej stronach mgła może po
prostu ożyć, a z błotnistych oparów coś się wynurzyć. Cokolwiek tam było,
pozostawało niewidoczne. Wokół była jedynie pustka, w której słyszeli jedynie
własne oddechy i bicie serca.
Stanęli nieopodal miejsca, gdzie
zaczynał się las. Nawet wysokie czarne drzewa wyrastające z lewej strony nie
były wstanie przesłonić fioletowego blasku. Waltera po raz kolejny uderzyła
absurdalność tego przedsięwzięcia, szalonej misji skazanej na niepowodzenie,
kierującej się do wnętrza tego, co niepojęte i wymykającego się wszelkim próbom
definicji. Już dawno znalazł się poza rubieżą zony, którą znał, jeszcze nim
dotarli do Natolina, gdy wyszli z tunelu i trafili do świata, który nie miał
prawa istnieć. Zadarł głowę i spojrzał w niebo, by ujrzeć je pozbawionym chmur.
Dostrzegł nad sobą zawieszone wysoko na zielonkawym nieboskłonie dwa księżyce,
a obok nich część olbrzymiego globu otoczonego przez szeroki pierścień.
Wpatrywał się w ten widok jak urzeczony, wiedząc, że dotarł daleko poza granice
świata, który znał. Pragnął tam pozostać, lecz zwyciężyło poczucie obowiązku.
Przypomniał sobie, kim jest i zamrugał oczami. Przez chwilę szedł przez
czerwony piasek pod pomarańczowym niebem w kierunku prostokątnych zabudowań, patrząc
na dziwną dziewczynę o ciemnej karnacji, a potem znów rozciągało się nad nim
stalowoszare niebo. Przez chwilę żałował, że nie spojrzał w kierunku
fioletowego blasku, zastanawiając się co ujrzałby w miejscu czarnego jęzora,
ale ten znowu wyglądał normalnie, sączył się w górę z dziury w ziemi otoczony
fioletem, prawie w całości przesłonięty przez coraz gęstsze drzewa.
Spoglądali przed siebie, gdzie
grobla wkraczała na teren różnokolorowej roślinności, olbrzymich pnączy grubych
jak ludzie ciało, zdających się poruszać mimo braku wiatru. Dziwacznych pni
zakończonych okrągłymi wypustkami, odrostów przypominających liście o fakturze
podobnej do grzybów; wypustek falujących ponad groblą, skrytych za żółtym
oparem. Grobla wznosiła się, a poniżej stała mętna woda, z której wyrastały
kolumny przypominające pnie.
- Nie zdejmujcie masek – uprzedziła
Markiewicz. – I trzymajcie się z dala od tych roślin… czymkolwiek by nie były.
Walter sformował szyk, polecając
ruszać. Uczucie niepokoju go nie opuszczało, mimo iż wielokrotnie oglądał się
nie wykrył śladów pościgu a na niebie nie dostrzegł bionów. Źródłem jego
niepokoju było otoczenie i las, zdający się żyć własnym życiem. Rzucał na drogę
półmrok sprawiając, iż fioletowe światło znikło. Pośród pni i dziwacznego listowia
panowała duszna atmosfera. Kroczyli do przodu powoli, celując karabinami w
kierunku, z którego dobiegał każdy podejrzany szmer, nie dostrzegając tam
śladów życia. Szli powoli, grobla poorana była bruzdami i dziurami,
gdzieniegdzie dostrzec można było ślady dawnych kolein, niemających prawa
przetrwać dłużej, niż do pierwszego deszczu, a jednak istniejących wbrew
upływowi czasu. Między nimi widoczne były czasem kamienie brukowe, pozostałość
jakiejś drogi, ustępującej teraz miejsca dzikiej i wybujałej przyrodzie.
Pnącza, trawy, mech i roślinna materia zwieszająca się nad drogą, wykręcona w
kierunkach przeczących prawu grawitacji, nieodparcie przywodziła na myśl
członki, kończyny i głowy.
Niepokój udzielał się. Prowadząca
oddział Nadieżda kilkakrotnie przystawała, wypatrując przez lunetę
niebezpieczeństw na szlaku. Przecierała chroniące jej oczy szkła, na których
skraplała się leśna atmosfera, po czym ruszała przed siebie, po chwili
powtarzając rytuał. Suworow nie wiedząc czemu padł na ziemię i celował w stronę
żółtego oparu w lesie, po czym wstał i ruszył dalej, jak gdyby nic się nie
stało. Czeczenowi zdawało się, że dostrzega światło, mignęło na chwilę na
czerwono, po czym zgasło. Prowadził ich stalker, z pochyloną głową, zakuty w
swej kajdany, na łańcuchu Diakowa. Czasem dławił się w swej masce, lecz kopniak
popychał go naprzód. Markiewicz szła powoli pogrążona w swych rozmyślaniach, na
temat kolejnego ekosystemu całkowicie pozbawionego owadów, który zgodny był z
łysenkowską wizją ewolucji, lecz sprzeczny z funkcjonowaniem biologicznym,
pozbawiony flory bakteryjnej, której śladów nie była w stanie odnaleźć.
Głuchowski pogwizdywał, a Walter oglądał się za siebie choć nie spodziewał się
ujrzeć Brzóski. Nagle wydało mu się iż przez groblę przemieściło się coś
olbrzymiego, z odwłokiem tonącym wysoko w chmurach obcego świata, lecz gdy
zamrugał oczami, nie zobaczył niczego. Uciskający go brudny bandaż pod maską na
głowie przypominał o możliwości zakłóconej percepcji, tu wydającej się
nierealnej, bowiem senny krajobraz pełen niepokoju był niezwykle prawdziwy.
Szli przez pozbawioną poczucia realności zonę, nie potrafiąc określić jakiego
właściwie koloru są rośliny poruszające się nad nimi. Nieopodal grobli
przemykały twory na swych ostro zakończonych patykowatych nogach, mijali
trzciny, między którymi coś wygniotło ścieżkę szerokości dwóch arszynów,
znacząc przebytą drogę śluzem, zza kolumn strzelających wysoko spoglądały na
nich czarne plamki czerwonych oczu. Niczego jednak nie byli w stanie dostrzec
patrząc na wprost, choć zona była pełna życia, a pola dziksze niż zazwyczaj.
Las skończył się równie nagle jak
zaczął, oddalając od grobli. Po prawej stronie znajdowała się porośnięta
pąklami budowla, na ścianach której coś bielało. Gdy podeszli bliżej odkryli,
iż to szkielety. Kości trzymały się razem być może dzięki winoroślom, lub z
innego niewyjaśnionego powodu. Klęczały wzdłuż ściany wznosząc ręce ku niebu,
było ich kilkanaście. Wokół nie wykryli żadnych śladów mogących wyjaśnić ich
śmierć, najwyraźniej ludzie przybyli tu, klęknęli i postanowili umrzeć bez
wyraźnej przyczyny. Wcześniej zaś zrzucili z siebie ubrania, obok niektórych
znajdowały się zbutwiałe kupki szmat, przy innych leżały spodnie i bluzy, dalej
zaś wielobarwne odzienia, których Walter nie był w stanie rozpoznać, ani
stwierdzić czym były. Przy bliższych oględzinach okazało się, iż czaszki nie
zawsze przypominają ludzkie, niektóre miały wydłużone szczęki, inne powiększone
karykaturalnie kości czołowe i wydłużone kończyny. Liczba żeber także była
różna. Zrozumiał, że przybywały tu także kolejne pokolenia ewoluujących
Polaków, zapewne żyjące w przyśpieszonym czasie jakiejś niezbyt odległej
zmiennej. Nie wpatrywał się zbyt długo w zarośnięty budynek, który zona
przejmowała w swoje władanie, mając do dyspozycji przede wszystkim cierpliwość,
w toczonej z ludźmi wojnie. Do ciemnej budowli wkroczyli Głuchowski i Czeczen,
Dżazijew opuścił go po chwili mówiąc, iż nie ma tam niczego ciekawego,
Głuchowski gdy wyszedł wyglądał na wstrząśniętego, upierał się, iż słyszał
dźwięk pracujących maszyn. Panowała jednak cisza, nieprzerywana nawet śpiewem
ptaków, czy bzyczeniem owadów, których dotąd jeszcze nie spotkali. Za budynkiem
ciągnęła się ścieżka prowadząca na kolejną groblę, całkowicie zarośnięta, gdzie
kamienie brukowe znikały pośród plątaniny krzewów. Tak powinna tez wyglądać
droga którą podążali, lecz z niewiadomych przyczyn wyglądała na często
uczęszczaną. Zdawało się, że w każdej chwili ktoś nią nadjedzie, nie wiedzieć
czemu Walter był przekonany, że usłyszy skrzyp starego wozu.
Nie miał pojęcia ile czasu tam
spędzili, nim postanowili iść dalej, otrząsnąwszy się z wpływu tajemniczego
miejsca. Spoglądali na szkielety, które już dawno przestały klęczeć, teraz
wpatrując się w ich kierunku, trzymając rękami za głowę w widocznym
przerażeniu, choć nie widzieli aby się poruszyły lub zmieniły pozycję. To
dziwne, lecz to wydarzenie w jakimś stopniu go uspokoiło, wydało się czymś
naturalnym, skoro obecni w tym miejscu byli wystraszeni, a oni tak bardzo
spokojni. Wiedział czego bały się
szkielety, gdy powiódł wzrokiem po swych towarzyszach ujrzał uformowane z dawna
oblicza ich myśli i powolnie ujawniające się zachodzące w nich przemiany.
Jednakże prawdziwy widok był zupełnie inny - stanowili grupę zmęczonych,
brudnych i śmierdzących ludzi, którzy przybyli tu nie wiadomo już w jakim celu,
na wyprawie która dawno temu straciła już swój sens, podczas próby poznania
czegoś, co żyło własnym życiem, w kolejnych cyklach odsłaniając inne fragmenty
tajemnicy, z których żadna nie pasowała do siebie. Wszyscy oprócz Zacherta,
który stał pośród nich dumnie, czekając aby nieistniejący tubylcy podnieśli go
i ponieśli poprzez dziki, niezdobyty kraj, gdzie z lektyki mógłby spoglądać na
swe nowe dominium. Nie był już sobą, gotów prawie do zrzucenia skóry, jego
miejsce zajmowało coś niezwykle obcego, czarnego i mrocznego, co nie miało
świecących jasno oczu, posiadało za to paszczę, z której spośród ostrych zębów
kapała ciemność. Być może był taki zawsze, choć poza zoną nikt tego nie
widział. Walter uśmiechnął się do niego i pomachał, rozumiejąc już czego
obawiały się szkielety i ruszył w jego kierunku, widząc za jego plecami złote
powietrze. Gdy podszedł bliżej zobaczył za znajdującą się tu odnogą dawnego
starorzecza dziwaczny budynek, zamieszkały przez futrzaste istoty, o
niezwykłych żylastych odnóżach, spoglądające na nich z zaciekawieniem. Nagle
miał już tego wszystkiego dość i zdjął maskę.
Powietrze pachniało słodko, pełnią
lata i sielskości. Wokół nie dostrzegał już niczego dziwnego, choć szkielety
nie zmieniły pozycji, zdawały się modlić jak wówczas, gdy ujrzał je po raz
pierwszy, zmienił się widok po drugiej stronie wyschniętego stawu, który
przestał przypominać starorzecze. Teraz był suchą i popękaną skorupą błota,
będącą dnem dawnego zbiornika. Drugi brzeg porastały zarośla, z których
wystawały zdobione kolumny, a dalej znajdował się budynek o białych ścianach z
zapadniętym czerwonym dachem i dużą liczbą okien. Walter przyglądał mu się
zapalając neuropapierosa i zaciągając się nim łapczywie. Pociągnąłby z
manierki, lecz uznał, że przed chwilą jego organizm miał do czynienia z
wystarczająco dużą dawką endorfin.
- Nie powinniśmy zdejmować masek –
powiedziała Markiewicz, oddychając pełną piersią.
- To proszę w niej zostać – polecił
Zachert, również zdjąwszy swoją. – Co to właściwie jest?
- Pałac – odpowiedział Walter,
wpatrując się w budynek z zarwanym dachem, uświadamiając sobie jak bardzo swą
bryłą przypomina mu Natolin.
- Dwór – poprawił Zachert. – To
znaczy, że jesteśmy na dobrej drodze. Oznaczono go na naszej mapie. Ale pytałem
o danse macabre.
- O co?
- Nieważne. Jak oceniacie, ile
przeszliśmy od wyruszenia spod krzyża? – zapytał.
- Co najmniej kilka wiorst –
powiedział Walter. – Straciłem w pewnej chwili rachubę.
- Ja też. A z mapy wynika, że to
powinna być niecała wiorsta.
- Jak to w zonie towarzyszu
pułkowniku – wzruszył ramionami. – Zmieniona topografia. Dziwne, że trafiliśmy
na nią dopiero teraz.
- Spokojnie to przyjmujecie –
mruknął podejrzliwie Zachert.
- A jak mam przyjmować? – zirytował
się Walter. – Już wam mówiłem, nie interesuje mnie czy to percepcja, czy
zmieniona fizyka, tak długo jak nie stanowi dla nas zagrożenia.
- Dobrze powiedziane.
Wrócili znowu do zapętlonego cyklu
wzajemnej podejrzliwości i niedopowiedzeń. Stali spoglądając na las, mieniący
się znowu różnymi kolorami. Niebo na powrót stało się stalowoszare, zniknął
gdzieś blask fioletu, a wraz z nim uczucie niepokoju.
- Odczyty w normie – dało się
słyszeć głos Tamary.
- Nie wiem co nas spotkało tym
razem, ale to było przerażające – rzuciła Markiewicz, a Walter zorientował się,
że jej podróż przez las wyglądała zupełnie inaczej.
- Czy to ważne? Idźmy dalej –
polecił Zachert.
Poszli. Nim ruszyli Walter polecił
Czeczenowi zostać z tyłu i zaminować groblę. Miejsce na zasadzkę było dobre jak
każde inne, wciąż był przekonany, że NSZ podążać będzie ich śladem. Rozkazał
Dżazijewowi ukryć się w opuszczonym budynku i poczekać godzinę nim ruszą dalej,
wypatrując oznak pościgu. Głuchowski na wieść o tym, że ma pozostać w tym
miejscu wyraźnie się wzdrygnął.
- Zamieńcie się z Diakowem –
polecił Walter. Wydawało się, że Zachert chciał coś powiedzieć lub też
zaprotestować, ale ostatecznie nie zabrał głosu.
Nim ruszyli dalej, Walter sprawdził
sztabówkę. Wyglądało na to, że wokół powinny ciągnąc się groble, a za nimi
znajdować zrujnowane domostwa, lecz teren został w znacznym stopniu
przeobrażony. Choć spod świata zielonych winorośli, jakie zaczęły dominować
przed nimi, wystawały fragmenty ścian, a także zardzewiałych konstrukcji, nie
byli w stanie dopasować niczego do obrazu odwzorowanego na dawnej mapie. Rejon
został zmieniony w zbyt dużym stopniu, mogli jedynie wędrować dawną drogą. Jej
stan zachowania był bardzo dobry, zupełnie jak gdyby została pozostawiona dla
wędrowców takich jaki oni.
Wędrówka pośród ruin dawno upadłej
cywilizacji dłużyła się niemiłosiernie. Po jakimś czasie świat wokół znowu
stracił roślinność, zmieniając się w szary i ponury krajobraz Dzikich Pól.
Otaczające ich pustkowie zdawało się ciągnąć kilometrami, mimo iż Walter zdawał
sobie sprawę, że w rzeczywistości znajdowali się na niewielkim obszarze. Gdy w
oddali wyrosła skarpa, powitał ją z wdzięcznością. Po przejściu przez równinę
porośniętą wysokimi trawami wspięli się na górę i wąskim jarem zaczęli podążać
ku jej szczytowi.
Gdy byli w połowie drogi za ich
plecami nastąpiła eksplozja. Choć miało to miejsce w oddali, ziemia zatrzęsła
się, a on natychmiast przypadł do ziemi, przez chwilę wydawało mu się, że to
miny, lecz uświadomił sobie momentalnie, że wybuch jest nieco bardziej odległy
i zbyt potężny. Nad horyzontem, w miejscu, z którego przyszli, wykwitała
ognista kula, wznosząca się ku górze, a po chwili uderzył w nich podmuch
niosący ze sobą ślady ognia i wysokiej temperatury. Przeszedł między drzewami
słabnąc, nie wyrządzając zbyt wielu szkód, sprawiając że część listowia zatliła
się, gasnąc równie szybko. Lecz kiedy Walter uniósł głowę zobaczył, że rejon,
który zostawili za sobą stoi cały w płomieniach, a nad nim zaczyna wznosić się
dym. Lecz nad wszystkim dominował wzrastający powoli nad okolicą
charakterystyczny grzyb eksplozji atomowej, widniejący w miejscu siedziby Czarnej.
- Ach, nareszcie – powiedział
wyraźnie uradowany Zachert. – Problem faszystów został właśnie rozwiązany na
dobre.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz